Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Wiosenne zgrzyty

 

Okazało się, że robię w popie. Chyba chodzi o pop-kulturę, czy coś takiego, w każdym razie, jak mnie ktoś zobaczy, to widzi robiącego w popie. Tak mi tłumaczył dziennikarz, który chciał mieć negatywny wywiad w kwestii efektu cieplarnianego. Owszem, dostał co chciał, ja natomiast zostałem zadumany nad owym „robieniem w popie”.

Cóż oznacza taka przygoda, że dzwoni ktoś z daleka, kogo się nie zna, i mówi, że postrzega człeka jako robiącego w czymś? No... właśnie. Jeden facet w wieku, w którem się prawie znajduję, stwierdził, że niestety, musi już być poetą, bo chirurgiem czy adwokatem nie zdąży. Myślałem, że to taka metafora, ale kiedy wyczytałem, jak się mają zarobki chirurgów i adwokatów z okolic owego poety, zrozumiałem. Facet został nim przypadkowo, trochę z głupoty, trochę z przyrodzonej tępoty rozumu. Przy czym rozróżniamy głupotę jako kiepskie oprogramowanie, a tępotę jako kiepską moc obliczeniową.

Tymczasem mamy wiosnę i z wiosną łączy się zawsze trochę optymizmu. Ptaszki śpiewają, trawa zielenieje, zaś Cejrowski wybiera się do Ekwadoru. Zaś Doda do USA. Podobno nawet na zawsze się wybiera.

Powiew dobrych wiadomości skłania człowieka do podejmowania nowych wyzwań. Na przykład... No może by tak coś napisać?

Sęk w tym popie. Skoro science fiction albo fantasy, to nie może być na przykład dramat wyboru. Kiepsko, gdyby się działo w Grecji, do tego bardzo dawno temu i źle się kończyło. Owszem, może się kończyć zagładą świata, byle to nie był nasz świat.

Pop wymaga optymizmu, bo aby się zdołować, wystarczy się podnieść z łóżka. I od razu człowiek ma wszystko w plecy. Nie o to chodzi, żeby złapać jeszcze większego kaca moralnego, ale żeby się nakręcić.

Dzień powinniśmy zacząć od biegania, potem trochę popracować, potem udać się na siłownię. Musimy mieć udane życie seksualne, być asertywni, mieć wielocyfrowe konto w banku oraz kartę kredytową.

Taa... Dobry początek na powieść. Więc jak już jest karta kredytowa, to jakiś hackarz może coś tam wskutek czego się zacznie.

Przyznam szczerze, że opowieści akcji kojarzą mi się coraz częściej z brakiem jakiejkolwiek akcji. Z czego to się bierze? Być może z brakiem związku z życiem?

Kim jest typowy bohater opowieści, która nakręca, a nie dołuje? A no to uczestnik jakiejś afery kryminalnej.

Z aferami jest kłopot. Gdy obserwuję świat, to mamy pospolitych złodziei i jeszcze głupszych od nich bandziorów. Oszustów. W obszarze „oszust” zaczyna się coś różnicować. Możemy sobie wyrysować taki wykres: na osi poziomej średnia ważona z rozumu i odwrotności tępoty, na osi pionowej możliwe komplikacje historii z udziałem obiektu rozważań.

Różnej maści dresy, złodziejaszki wycinające ludziom kieszenie ułożą się nam gdzieś na samym początku osi. Jest pewna literacka osobliwość, że dość często takie postaci pojawiają się jako bohaterowie opowieści. Tymczasem ich prawdziwe losy są na ogół bardzo banalne: kradną i rabują do pierwszej wpadki. Czasami udaje im się wyrwać z kicia, urwać spod szubienicy i jeszcze trochę pobujać, czasami zostają zatłuczeni przez współ-łotrzyków. Współcześnie sprawy toczą się zwykle znacznie szybciej i nudniej. Po roku, najwyżej kilku, wieloletni wyrok, po którym, bywa że osobnik czasami mądrzeje, czasami dostaje następny wyrok.

Widziałem kiedyś nakręcony bodaj w USA za pomocą kamer przemysłowych film przedstawiający działanie takiego romantycznego łotrzyka. Najpierw bardzo zabawna próba wejścia na dach sklepu: gość sobie podstawił kontener na śmieci na kółkach. Na nim ustawił kubeł. Gdy nasz bohater chwycił się krawędzi dachu, najpierw wywalił się kubeł, stoczył się w kierunku ściany i odepchnął kontener, także że nieuchronny upadek nastąpił ze znacznej wysokości i dodatkowo bynajmniej nie na równe podłoże. Bo kubeł oczywiście zatrzymał się dokładnie tam, gdzie ów amator łatwego łupu spadał. Kilka razy.

Nie odpuścił. W końcu jakimś cudem dostał się do sklepu. Nabrał towaru z półek i... okazało się, że nie potrafi wyjść. Wlazł jakimś kanałem wentylacyjnym, który niestety był się kończył za wysoko. Z powodu grawitacji droga w drugą stronę była zbyt trudna.

Ostatnia scena przedstawiała rozpaczliwą próbę sforsowania drzwi. Gość robił to już w świetle reflektorów samochodów policyjnych. Jego zachowanie świadczyło, że czuje się sfrustrowany, miał trudne dzieciństwo, niskie poczucie wartości własnej, a najbardziej, że znowu mu nie wyszło.

Przeżyłem kiedyś zaskoczenie, gdy zdawało mi się, że widzę powtórkę tego pysznego klipu, ale okazało się, że nie, inny sklep, inny frustrat. Tylko scenariusz ten sam. Wyglądało prawie identycznie, bo choć sklep był z czymś innym, jak mi się zdaje projekt zunifikowany, ta sama wysokość do dachu, przecież takie same kubły i kontenery na śmieci, ta sama wysokość wylotów wentylacji. To samo hartowane szkło w drzwiach. I te same problemy.

Okoliczność ta skłoniła mnie do refleksji. Oto mamy, jakby nie było, problem uniwersalny. To nie jest jakiś tam osobliwy nic nieznaczący dla historii ludzkości pojedynczy wypadek. Nie... To coś takiego, co Lem opisał w „Katarze”, tyle że na większą skalę. Do tego z jednej strony mamy podtekst społeczny, możliwość zapytania o odpowiedzialność społeczeństwa za losy jednostki, które tworzy za niskie kubły, obrzydliwie ruchome kontenery, w których diabli wiedzą jak uruchomić blokadę kół! No, może śmieciarze wiedzą, ale skąd ma się dowiedzieć normalny złodziej?

No więc, Drogi Czytelniku, oto gotowa historia: człowiek przeciw bezdusznej, zindustrializowanej rzeczywistości. Samotny Buntownik, może nie tyle Bez Powodu, co Bez Kasy, który stara się najprostszą drogą doprowadzić do zmiany systemu. O, jakże może to być symboliczna scena, gdy walczy z tym kubłem i kontenerem. Pamiętacie Charlie Chaplina wciąganego przez maszyny? Ta metafora ludzkiego losu, owe ciągłe próby i upadki, i ostateczna klęska, gdy wydaje się, że właśnie osiągnęliśmy sukces, no ale do wentylacji za wysoko, zaś drzwi choć szklane, choć przez nie widać wolność, lecz oddzielają nas od niej skuteczną niewidzialną barierą... No i te ostatnie słowa głęboko podsumowujące nasz świat. Czyli gówno.

Coś mi jednak mówi, że rzecz cała ni cholery nie pasuje do kultury pop. A gdzie karta kredytowa, a gdzie bieganie z rana, wizyty na siłowni?

Bohater filmu stacza walki karate, kung-fu czy jakieś tam. Przyznam szczerze, że dość długo miałem kompleksy z powodu swej fizycznej sprawności. Dość długo wyczyniałem różne rzeczy, żeby ją poprawić. Ale nie dość skutecznie. Albowiem szybko nabawiłem się innych kompleksów, których się też nigdy nie pozbyłem. Szczerze mówiąc, chciałbym być mądrzejszy. Szybciej, sprawniej myśleć.

Nauczyć się zarówno po prostu konkretnych rzeczy, jak i tego, jak się uczyć.

Szczerze mówiąc, całe swoje życie zmagam się z lenistwem, głupotą i tępotą. Jakby udało mi się w jakiejkolwiek dziedzinie, to pewnie byłoby zupełnie inaczej. Na przykład napisałbym coś mądrego.

Jeśli spojrzymy jeszcze raz na nasz wykres zależności fabuły od sprawności umysłowej bohatera, to wyjdzie nam, że wypada się odsunąć od położenia zerowego możliwie daleko. Jeśli bowiem opowiadamy o idiocie, to nie da się uczciwie opowiedzieć wiele innego niż historię owego włamania do sklepu. Można oczywiście opowiedzieć o tym, że w pierwszym sklepie drzwi wyjściowe były otwarte, w drugim dało się szybę wybić, ale nie uciekając się do magii, rzecz musimy zakończyć właśnie tak, jak było na tym klipie zrobionym za pomocą kamer przemysłowych.

Aby opowieść była prawdopodobna i miała trochę więcej zwrotów akcji niż kolejne upadki z kontenera na śmieci, trzeba dźwignię wyboru IQ przesunąć w kierunku znacznie wyższych wartości. A czemu by nie do obszaru herosów rozumu, tak zwanych uczonych?

Kilka razy oglądało mi się takie filmy, gdzie bohaterowie byli kimś mądrym i osobiście ratowali świat. Jeśli ktoś jest bohaterem filmu i uczonym to zazwyczaj ratuje świat, pomniejsze wyzwania go nie dotyczą. Zazwyczaj robi to tymi ręcami, co do głowy to już mniej, ale ręcami swoimi. Więc widywałem takie filmy i z radością je oglądałem. Przy czym odkryłem pewną osobliwość. To osobiste ratowanie Ziemi polegało na bieganiu, na strzelaniu, zaś mądrość objawiała się w wykryciu czarnego charakteru, co nam psuł całą robotę.

Na przykład chodziło o to, żeby powstrzymać ruch płyt tektonicznych. Czy wiesz, Drogi Czytelniku, jaki jest główny problem z trzęsieniami Ziemi wynikającymi z tego zjawiska? Że nie da się przewidzieć, gdzie i kiedy trzaśnie. Nie da się, bo nie wiemy tak naprawdę ani co siedzi w ziemi, ani jak się przesuwa, ani jak się zachowa. Coś domniemywamy, coś tam trochę potrafi się sprawdzić.

Główny dramat rozgrywa się mniej więcej wokół tego, że istnieje wiele sposobów cyfrowego modelowania takich procesów. Z grubsza wszystkie opierają się na tym, że dzielimy płytę na drobne kawałki i obliczamy ich wzajemne oddziaływanie. Ślicznie to modeluje na przykład ciecz nieściśliwa, taka jak woda, potrafimy na przykład wyliczyć ruch w pobliżu upustu zapory ze wszystkimi wirami, nawet z rozbryzgami i cofkami, jakie się tam tworzą. Można się przekonać, że gdy się otworzy upust rzeczywistej zapory, wygląda to tak, jak wyliczono.

Dlaczego się tak pięknie udaje? Bo woda jest jednorodna. Wiemy właściwie wszystko, co potrzeba na temat jej własności, mamy gęstość, lepkość, nawet ściśliwość; jeśli chodzi o skały, sprawy się komplikują. Nie tylko nie wiemy, jakie kamienie gdzie w Ziemi siedzą, ale nie znamy do końca ich właściwości mechanicznych.

Istnieje problem tak zwanej złożoności obliczeniowej. Z grubsza można to zilustrować na przykładzie modelowania ruchów ciał w kosmosie. Mamy równania Newtona, które wszak dają się rozwiązać tylko dla układu dwu ciał. Dla wielu trajektorię można liczyć jedynie metodami cyfrowymi. Działa to bardzo dobrze na przykład dla Układu Słonecznego, ale co właściwie dziś może każdy sam spróbować, każdy komputer wysiądzie, gdy mu się wrzuci gdzieś 10-20 tysięcy obiektów. Kosmos zawiera miliony w naszym najbliższym otoczeniu. O modelowaniu miliardów gwiazd możemy zapomnieć.

Ale są sposoby. Na przykład, zamiast liczyć wpływ każdej z osobna odległej gwiazdy, wrzucić je do jakiegoś wspólnego worka. No i mniej więcej tym sposobem to się robi. Sęk w tym, żeby zrobić to możliwie najbardziej efektywnie. I to już jest sztuka. Spece od trzęsień Ziemi zajmują się między innymi takimi sprawami. Kombinują, jakich modeli użyć, jakie parametry są istotne, jakimi szkoda komputera męczyć.

Czy da się z zagadnienia redukcji modelu cyfrowego ułożyć fabułę filmu sensacyjnego albo choćby opowiadania fantastycznego? Mogę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie. W jednym takim filmie, co w tiwi pokazali, rzecz się sprowadziła do tego, kogo należy wrzucić do szybu. W sumie, przy główkowaniu nad tym, które wyrazy szeregu Taylora jeszcze zachować, a które można sobie darować, jest to znacznie bardziej zrozumiałe dla publiczności, nie? W każdym razie chodzi o to, żeby widz wyszedł z kina w przekonaniu, że tak naprawdę chodzi właśnie o to, kto tu knuje, a nie o te wyrazy, że losy świata rozstrzygają się gdzieś na poziomie jego pojmowania analizy matematycznej, czyli komu spuścić łomot.

Musimy się odwołać, słowo się rzekło, do standardowego modelu popularnego bohatera. Ten nie może być mdłym, z wielkimi okularami jajogłowym, jak już wspomnieliśmy, jest biegającym i strzelającym. To znaczy eksperymentuje się z takim anty-bohaterem. Wynika to pewnie z zapotrzebowania społecznego. Tak bowiem wyszło, że ci mdli faceci z marną kondycją fizyczną i nieciekawym życiem erotycznym wpływają na losy świata.

Na przykład zmienili losy II wojny światowej. Chyba nic tak dobrze nie nadaje się na tworzywo kultury popularnej jak losy takich ludzi, prawda?

Przyznam szczerze, że pewne literackie praktyki mnie zadziwiają. Ot, fabularyzowana opowieść o niemieckiej maszynie do szyfrowania Enigma. Tyle że opowieść po angielsku. Polak owszem tam występuje, ale w charakterze zdrajcy. Nie ucierpi na tym moja duma narodowa, cierpi poczucie estetyki. Angielskie kryminały zachowują jeszcze drobinę szacunku dla intelektu odbiorcy i nie starają się traktować go jak idioty, który bez porcji strzelaniny i popisów gimnastycznych blado naśladujących chińską sztukę ekspresji ruchowej, czy jak się tam to nazywa, zaśnie.

Enigma i sztuka szyfrowania jak mało co nadają się na tak zwaną intelektualną rozrywkę. O co chodziło w tej całej zabawie?

Nikt chyba do tej pory nie wyjaśnił, przyjdzie do tego, że amator musi to zrobić. Ano, rzeczywiście nie jest prawdą, że Polacy złamali szyfr Enigmy. Bo nie da się czegoś takiego zrobić. Dowcip w tym, że dobra machina do szyfrowania działa pomimo tego, że zasada jej działania jest dobrze znana. Współczesne algorytmy są „złamane” w tym stopniu co Enigma na starcie. To znaczy po prostu algorytm jest powszechnie dostępny. Ale łamiącemu wiadomość zapisaną za pomocą niego zazwyczaj nie daje to szans. Algorytmy są tak mocne, że ich złamanie wymaga nierealnych mocy obliczeniowych. Siła algorytmu znika, gdy się pozna klucz, choćby częściowo. Klucz jest częścią algorytmu, która może być łatwo zmieniana, którą można łatwo przekazać. Na przykład w kodzie Cezara jest to prosta informacja o wektorze przesunięcia.

W przypadku Enigmy, w czasach raczkującej elektroniki, nie można było sobie pozwolić na dowolną komplikację algorytmu. Wykonywał go mechanizm. Dlatego właśnie rozgryzienie tego, jak ona działa, dawało jakąkolwiek szansę na rozszyfrowywanie depesz.

Kiedyś kochaliśmy szarady, krzyżówki, zagadki, rebusy oraz inne takie, nie? Więc sama radość!

Kod Cezara, gdyby ktoś nie wiedział, działa w ten sposób, że bierzemy sobie alfabet i numerujemy litery. Powiedzmy, że „a” to 1, „c” to 3. Jasne? Piszemy „A-l-a m-a k-o-t-a”. Tworzymy tabelkę podporządkowującą kolejnym literom alfabetu kolejne liczby. Teraz zapisujemy naszą informację za pomocą liczb „1-12-1 13-1 11-15-20-1”. Aby ją zaszyfrować, dodajemy do każdej liczby nasz tajny klucz, np 3. Otrzymujemy „4-15-4 16-4 14-18-23-4”. Teraz patrzymy na tabelkę i zastępujemy liczby odpowiadającymi im literami „d-o-d p-d n-r-x-d”. Można jeszcze zapytać, co się stanie, gdy w tekście wystąpi „z”? Ano, mamy dodawanie „modulo”. 25+3=3 czyli „z” zastępuje „c”.

Kod Cezara „pada”, gdy się zastosuje prostą metodę analizy częstości liter. Wystarczy zresztą sprawdzić dwadzieścia cztery przesunięcia, czy nie dają sensownych wyników. Jest to więc kiepski szyfr, pod warunkiem, że wiemy, że jest kodem Cezara. Możemy się już naciąć, gdy ktoś zastosuje bardziej współczesną wersję, gdzie przesunięcie obliczamy za pomocą bardziej skomplikowanego wzoru y=ax+b, gdzie „y” to nowy numer litery, „x” numer starej, zaś „a” i „b” to dwa składniki klucza.

Znudziło Cię już? Ano właśnie. Jedni się zaciekawią, innych zacznie irytować. A o czym żesz ten facet opowiada?

Ano o tym, jak szlag trafił dramaturgię opowieści o Enigmie. Nie mam żalu do nikogo, że w filmie występuje Polak niemieckim szpiegiem będący, diabli mnie biorą, gdy spieprzono fabułę.

Historia o Enigmie, tak po mojemu, jak najbardziej nadaje się na kryminalne szarady. Rozpada się bowiem na dwie, wyraźne logicznie powiązane ze sobą części. Polacy dostarczyli Enigmę. Nie złamali jej, tylko poznali algorytm szyfrowania. To jakby ktoś powiedział że „to jest kod Cezara”. To wystarczy, by kryptograf już wiedział, co robić z przejętymi z nasłuchu szyfrogramami. „Aha, wystarczy teraz zastosować analizę częstości liter”. Tym zajęli się później Anglicy w swoim ośrodku łamania szyfrów.

To robił bohater filmu. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię wiedzieć, co robi ten osobnik, na którego ałtor stara się zwrócić moją uwagę. Jakoś wówczas więcej rozumiem i łatwiej się skupiam.

Tak po mojemu, w ogólności i abstrakcji od konkretnego filmu, to prawdziwa historia jest o wiele bardziej fascynująca od romansidła, jakie wymyślono i jakim zasmarowano tę może i harcerską, ale bardzo czytelną i pouczającą opowieść o tym, jak złamano niemiecką maszynę do szyfrowania.

Niestety, standardowy bohater ambitniejszego filmu, bo bez wątpienia był to film ambitniejszy, nie zajmuje się przekształceniami afinicznymi modulo, tylko wikła się w piętrowe romansowe historie. Prawdopodobnie dlatego, że operacja modulo to jest coś takiego, przy czem przeciętny krytyk literacki wymaga pierwszej pomocy, w wersji kwalifikowanej z zastosowaniem defibrylatora. Nad tym, co ów jajogłowy naprawdę wymyślił, w literackiej opowieści musi górować na przykład zwarcie charakterów, konflikt z tą czarną owcą. Ktoś personalnie musi ponieść klęskę, ktoś zwyciężyć. Choćby nie miało to żadnego związku z tym, co w owej jajej-głowie naprawdę siedziało.

Wychodzi na to, że te najbardziej pasujące do schematu płaszcza i szpady sensacyjne opowieści, ni cholery nie udają się jako opowieści płaszcza, szpady i trucizny...

Myślałem kiedyś o spisywaniu partyzanckich opowieści z czasów walki z komuną. Owszem, pamiętacie te lekcje śpiewu, na których młódź podwywała wilczymi głosami „My ze spalonych wsi”? Opowiadano mi o takim chórze, który był się udał na konkurs pieśni patriotycznej i zbyt wcześnie dopadł był zapasów przygotowanych na zakończenie. A kto jeszcze pamięta te ćwiartówki z czerwoną kartką? Tak czy owak, artyści wystąpili z zacytowaną pieśnią na ostrej bani i wzbudzili powszechny entuzjazm. Po prostu bohaterskich opowieści nie sposób snuć na trzeźwo.

Z tymi z okresu już nam minionego i górnego, gdy po ulicach ganiało nas ZOMO zrobiło się... jeszcze bardziej. Jaki jest archetyp konspiratora? Co tkwi w tak zwanej społecznej świadomości? Pamiętacie „Kingsajz”? Tę scenę, gdy w drodze do Szuflandii nasze krasnoludki (tak, krasnoludki nie żadne krasnoludy) napotykają na śmiertelną pułapkę w postaci dwóch spinaczy* zwisających z bateryjki 4,5 wolta? No więc Prawdziwy Bohater musiał uchwycić za te spinacze. Tylko mięczaki, różnej maści niepewne elementy, których teczki znajdują się teraz w zasobach IPN-u próbowałyby ratować swe marne życie. Nie... Konspirator z krwi i kości łapie za spinacze. Owszem, nasuwa się nam tu pewna analogia z tym facetem, co wlazł był do sklepu i wyjść nie potrafił, ale to już zupełnie inna sprawa.

Tak więc... chyba opowieści z tych czasów, gdy obalaliśmy komunę, nigdy nie powstaną. To se ne da.

I cóż? Robię w popie. Jeśli doszedłeś, Czytelniku, do tego miejsca, przyznasz mi rację: gdziekolwiek w tym tekście chciałem coś naprawdę opowiedzieć, to szlag trafiał rym i rytm, waliła się potoczystość. Bo robię w popie. Tu można opowiadać tylko o stereotypach za pomocą stereotypów, tylko rzeczy, które wszystkim się podobają, które są powszechnie znane. Można jeszcze coś tam sobie pofikać w formie, ale nie w treści.

By nie było zbyt pesymistycznie, przypomnę: Doda wybiera się do USA, a Cejrowski do Ekwadoru.

 

 

* (przyp. red.) Autor uparcie upiera się przy tym sformułowaniu. Jednak, jak zapewne wszystkim dobrze wiadomo, spinaczy było łącznie siedemnaście – wliczając w to jedną agrafkę. "Sznury" były dwa i zawierały po osiem spinaczy, przy czym ten po prawej miał dodatkowo agrafkę. Redakcja jest pewna symbolicznego znaczenia agrafki, aczkolwiek niektórzy członkowie wyrażają opinię, że wynikła ona z powszechnych podówczas braków w zaopatrzeniu, dotykających również planów filmowych. Redakcja zapewnia, że w sprawie agrafki będą prowadzone dalsze badania. Jednakże dementuje się pogłoski o odnalezieniu teczki TW "Agrafka".


< 11 >