Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 12>|>

Zakwit handlu

 

A pamiętasz, g(ł)upi Cebulo, jakeś pisał o kryzysie naftowym, że to strachy na lachy i inne takie smalone dudy? No i masz ropę po 135 $ za baryłkę. A najbardziej się sprawdziło to, z czegoś tak kpił: zasada, że nowe technologie zużywają energię, a nie produkują jej. No, bo jak nam się pięknie wywaliły biopaliwa? Czyż nie jest to śliczny przykład? Nie dość, że okazało się, że wyprodukowanie pochłania większą ilość ropy niż otrzymujemy tego biopaliwa, to jeszcze dodatkowa emisja dwutlenku węgla (nie ditlenku, na litość boską żadnych ditlenków w mowie potocznej), a jakby tego było mało, kryzys żywnościowy, który setki milionów ludzi dopycha do ściany.

Science fiction kocha różne katastrofy, kryzysy, zwłaszcza globalne. Wszechświatowe pachną nam space-operą, my jesteśmy poważniejsi, nie lubimy space-opery, chyba że dobrze zrobione efekty specjalne. Wówczas tak.

Czym różni się opowiadanie o świecie przez dziennikarza czy tak zwanego specjalistę: bankowego, ekonomistę albo profesora prawa, od bajania na poziomie starej dobrej hard SF? Skoro o poziomie, to oczywiście poziomem, poziom profesora jest wysoki, poziom takich ludków jak my bardzo niski. W szczególności poziom abstrakcji.

Jak ja kocham takie zdania, że „technologia silników spalinowych osiągnęła kres możliwości rozwoju”. Owszem wyczytacie takie coś w czytankach dla specjalistów. Jak najbardziej naukowe, jak najbardziej uzasadnione. Wyjdzie na to, że stworzyliśmy silnik absolutny, doskonały w tym sensie, że cokolwiek z nim zrobić, będzie gorzej. Na przykład spadnie moc z litra albo z kilograma masy silnika, spadnie dynamika, sprawność na pysk poleci. Kiedy? Jak na przykład Kowalski zamontuje turbinkę... Tak, moi kochani. Ja nie mówię o dywagacjach na portalach poświęconych „pikowi” wydobycia ropy naftowej, o propagandystach-ekologistach, dziennikarzach z tabloidów, ja mówię o rozważaniach na poziomie porządnej inżynierii. Mniej więcej tu obowiązuje owa prawda objawiona: koniec, kaplica, dalej się parametrów za bardzo żyłować nie da, chyba że jakieś rewolucyjne materiały, paliwa abo co, ale jakie to coś, to nie wiemy, bo jeszcze nam we łbie się nie objawiło. A nawet gdyby się objawiło, to jest prawie matematycznie dowiedzione, że spadnie litr z mocy czy na odwrót, będzie gorzej. Amen.

No więc ropa po 135 $ za baryłkę, nic to, że dolar leci w dół, że złoty w górę, bo złoty spekulacyjnie, będzie 200 USD za beczułkę, to już Mad Max jak się patrzy.

Bo osiągnęliśmy ów kres, a biopaliwa się wywróciły. Rozumi(e)sz, durny Cebulo?

No więc w kwestii owego kresu. Weźmy sobie turbinkę. Kowalski nam niepotrzebny. Turbinkę wsadzamy w celu zrobienia turbodoładowania. Otóż... turbodoładowanie działa. Owszem, zgodnie z teorią silnika doskonałego, psuje. Mamy wyraźnie gorszą dynamikę. Wszystko gra i psuje, i montujemy, bo zwiększa nam moc silnika.

Tak, zrobimy to. Zejdziemy z wysokiego akademickiego poziomu abstrakcji, otworzymy maskę, a nawet weźmiemy klucze i rozkręcimy. Tak właśnie, żeby wysnuć wnioski co do przyszłości świata.

Co robi turbodoładowanie? Czasami słyszymy o zwiększaniu stopnia sprężania, czasami uczenie o „domykaniu Cyklu Carnota”. Więc, tak w kwestii formalnej, silnik spalinowy należy do kategorii silników „rzeczywistych”, niedoskonałych. Bynajmniej nie dlatego, że ma opory na łożyskach, że trze cylinder i inne takie. Nie. Niedoskonała jest koncepcja. W tym sensie, że część energii wyprodukowanej ze spalania, która w doskonałym silniku Carnota może zostać zamieniona na energię mechaniczną, w silnikach spalinowych zamienia się na ciepło oraz burczenie. Po prostu w cyklu wydechu, gdy otwierają się zawory do układu wydechowego, sprężone jeszcze spaliny wylatują bezproduktywnie w kierunku katalizatora i tłumika. Jeśli wsadzimy w układ wydechowy turbinkę, odbierze część energii i spręży powietrze w układzie zasilania.

Dzięki temu suw ssania zmieni się w suw „mniejszej pracy”.

No i to już jest naprawdę koniec. Nic więcej się z silnika spalinowego nie da wydusić. Tak twierdzą inżynierowie. Pomyślałem sobie, a co by było, gdyby sprężone powietrze jeszcze podgrzać? Z tymże zastrzeżeniem, że turbinka spręża powietrze zimne, grzaniu podlega już sprężone. Co się stanie wówczas? Powietrze zwiększy swoją objętość. Tyle że pojemność silnika pozostanie stała. No więc dla ustalenia uwagi możemy podnieść ciśnienie na wyjściu sprężarki kosztem oczywiście ilości dostarczanego powietrza. Oczywiście dla zachowania stechiometrii powinniśmy zmniejszyć ilość paliwa wtryskiwanego do cylindra.

No niestety, dla silników gaźnikowych te sztuczki nie zadziałają, ale mamy dość silników wysokoprężnych, żeby się sprawie przyjrzeć. Na czym skończyliśmy? Na tym, że zmniejszamy ilość paliwa wtryskiwanego do cylindra. Ponieważ powietrze zostało sprężone, spodziewamy się, że ciśnienie po zapłonie pozostanie na tym samym albo podobnym poziomie co przed sztuczkami z grzaniem. A więc moc z cyklu, czy jak to tam zwą, będzie podobna, jak poprzednio gdy pracowaliśmy na zimno. No i? Czy nie o to chodziło? Nie podrasujemy za bardzo naszego diesla, za to zmniejszamy zużycie paliwa. Prawda?

Czy jak mocniej podgrzejemy będzie lepiej? Będzie. Ile możemy paliwa zaoszczędzić? No... ile się chce. Nawet wszystko. Byle było źródło ciepła. Nie kituję, Drogi Czytelniku. To nie jest turbinka Kowalskiego. Tak działa maszyna parowa, znacznie od niej prostsze silniki turbinowe. Jeden szkopuł, trzeba mieć źródło ciepła. W silnikach spalinowych ciągle możemy pogrzać się od spalin, odebrać ciepło od katalizatora. A jakby zabrakło, to co?

W przypadku silników napędzających na przykład sprężarki na budowach, można by po prostu rozpalić ognisko, prawda?

Jeśli chodzi o biopaliwa, to plany obejmowały zastąpienie nimi około 8 do 10 procent zużywanego paliwa. Jak jest teraz, zwyczajnie nie wiem, wydaje mi się, że panuje kociokwik. Zamieszanie, bo podpisano kontrakty, przyznano dotacje i opracowano pozytywne analizy. Tymczasem szydło wyszło z wora i jeszcze na nim usiedliśmy. Nie wiem, co dalej. Rzecz w tym, że zarówno z punktu widzenia ratowania świata (jakże my, miłośnicy literatury rozrywkowej, lubimy ratować cały świat) przed globalnym ociepleniem jak i dla ostudzenia apetytów producentów ropy, to (kilka procent) miało wystarczyć.

Co do pierwszego: istnieje poważne podejrzenie, że będzie cieplej z powodu nałożenia na siebie kilku cykli słonecznych. Bo ma nasze słoneczko nie tylko cykl jedenastoletni ale gdzieś około lat osiemdziesięciu i podejrzewa się trzystuletni, oraz jeszcze dłuższe. Oczywiście można się porwać już to z motyką, a nawet kombajnem do rzepaku na Słońce. Tylko po co?

Co do tego drugiego, to raczej zadziała. Bilans paliwowy nie domyka się na poziomie (cały czas nam się jakiś bardzo niski poziom pojawia) kilku procent.

Istnieje jeszcze nasz interes narodowy. W szczególności jest on w opozycji do interesów Rosji. Muszę powiedzieć, że trochę nie rozumiem, co my tu, kurna, robimy. Sprawy się mają tak, że Rosjanie przykręcają nam kurek. Najboleśniej jeśli z ropą. Jeśli chodzi o gaz ziemny – mniej, bo mamy mniej więcej 1/3 z własnej ziemi. Gaz mamy. I jak o tym pomyśleć, to chyba dobrym pomysłem byłoby, żeby Polacy na gazie jeździli. Nie? No to po co dokładać akcyzę?

Powróćmy na chwilę do naszych teoretycznych rozważań o psuciu silnika spalinowego. Skończyliśmy na kwestii, że jakby było źródło ciepła, to pojechałoby nawet na wodzie, albo lepiej na samym powietrzu. Skąd ciepło? Już wymyśliliśmy: ognisko. Poręczniej, zwłaszcza gdyby chciało się jednak samochodem gdzieś jechać, mieć palenisko ruchome.

No i tak dochodzimy do koncepcji samochodu na trociny, suche liście albo krowie placki.

Jeśli już pójść na całość, to znaczy zrezygnować z benzyny i oleju napędowego, to silnik Stirlinga. Coś, co działa, jest dobrze znane, produkowane. Nic wymyślnego, nawet projektować za wiele nie potrzeba, w wielu wypadkach po prostu pójść do sklepu i kupić.

Więc gdyby tak, to biopaliwem zostałaby słoma rzepakowa, a nie olej. Na oleju usmażymy frytki albo jeszcze lepiej placki ziemniaczane. Co do placków, to jak się przekonałem, można sobie poradzić z najbardziej pracochłonną częścią, czyli tarciem ziemniaków, za pomocą malaksera. Tyle tylko, że trzeba dać dość sporo mąki. Pszennej, jakby się kto pytał. Poza tym dla lekkości dodać płatków owsianych. Są pomysły, żeby palić ziarnem owsa, ale zdecydowanie płatki owsiane dobrze robią plackom ziemniaczanym. Ot, co.

Jeśli chodzi o biopaliwa to mamy niezły bur... znaczy bałagan. Unijne normy przewidują, że mają być biopaliwa, czyli palenie na przykład drewna. Ceny trocin, jeśli mnie pamięć nie myli, lądują gdzieś około 30-50 złotych za kubik (mogę tu fantazjować, warto sprawdzić). Elektrownie, jak się zdaje, dla spełnienia norm spalają drewno meblowe i przez to krzesła trudniej dziś produkować. Tymczasem, jak wypalano łąki i ścierniska, tak są dalej wypalane.

Otóż, Kochany Czytelniku: reasumując. Da się. Da się spuścić na drzewo tu i ówdzie nawet całą ropę naftową, całe OPEC. Nie wszędzie, bo licho nadaje się rzepakowa słoma do napędu samochodu, którym wozimy laski na randki. Jednak już gdy słomą ogrzejemy dom zamiast gazem, zaś gaz skroplimy albo sprężymy, to laski na gaz już można.

No więc... dlaczego nie?

Zastanawiałeś się kiedyś nad taką osobliwością, jak rozwój wiatraków energetycznych? Ciekawostka jest w tym, że o ile chętnie i często budowano wiatraki do produkcji prądu, to właściwie nie spotyka się wiatrowego wspomagania na przykład układów pompowania ścieków. Nie występują właściwie w ogóle wiatraki dla indywidualnego odbiorcy. Jak już kiedyś pisałem, są konstrukcje z pionowym wirnikiem wolnobieżne, które nie są niebezpieczne dla ptaków, nie warczą, są bardzo trwałe. No i mają zaporowe ceny. O ile do konstrukcji przemysłowych dopłaca się między innymi za pomocą wyższej trzy razy ceny wyprodukowanych przez nie prądu, to do takich indywidualnych konstrukcji nic. Nie wiem nawet, czy w świetle prawa energetycznego nie są nielegalne...

Dowcip w tym, że producent prądu, taki normalny, niekoniecznie ekologiczny, dostaje wedle moich wyliczeń około 1/3 tego, co płaci odbiorca. Resztę zabierają podatki i pośrednicy. Są takie dość pokrętne wyliczenia, że przy obecnej technologii nie da się zejść z ceną prądu wyprodukowanego z wiatru poniżej około trzy razy tego, co trzeba zapłacić za prąd z klasycznych elektrowni. Taka to ekologia. Ale... jak właśnie widać, gdy wiatrak stoi bezpośrednio u odbiorcy, to... może się opłacić. Przy odrobinie szczęścia możemy wyjść nie tylko na zero, ale jeszcze cokolwiek zaoszczędzić.

Nie do pogardzenia jest kwestia choćby strat przesyłu, które wynoszą około kilkunastu procent, ale znacznie ważniejsze jest tak zwane bezpieczeństwo energetyczne, czyli to, że jak będzie burza, albo jak ostatniej zimy nieszczęście w postaci śniegu i prądu nie będzie, to będzie. Własny. Ot co.

Już pisałem o tym. Koszmarek ministra finansów. Prąd własny jest prądem niezaksięgowanym i nieopodatkowanym. Ani zysków do państwowej kasy, ani zahandlować tym w postaci akcji. I co z tego, że żarówka świeci, lodówka działa i się uchował kurczak na kolację? Co ma z tego minister finansów? Dziurkę w budżecie. Może nawet całkiem sporą dziurę, jakby się ludziska przekonali. Owszem, żeby zadziałało, trzeba by systemu gromadzenia energii. Sprawnych, choć niekoniecznie lekkich akumulatorów, które długo popracują. Jakby tak jakiś grant na takie akumulatory? Na wdrożenie produkcji, nie?

Powiesz mi, Czytelniku, że fantazjuję. No fajnie, ale jak wiesz, Polska ma na głowie nieszczęsne kwoty dwutlenku węgla. Jednocześnie nasz system energetyczny wymaga nowych inwestycji. Tak na moje głupie mniemanie, to już na dziś trzeba by coś zrobić. Najprościej jest oszczędzać. Jak się zdaje, najtaniej. Już dziś na przykład należałoby opracować normy projektowania przynajmniej dużych budynków narzucające to, żeby był na przykład system wentylacyjny z wymianą ciepła z gruntem, który praktycznie umożliwia pracę bez bardzo energochłonnych klimatyzatorów. Zaś właśnie ich włączanie staje się dla energetyki wyraźnym problemem, i to już nie kwestia ekonomiczna, ale techniczna, bo wysiadają linie zasilające. Pytanie, dlaczego praktycznie nic nie goni inwestora do tego, by budował oszczędnie? Czyż to nie byłby złoty interes dla państwa, które przecież, jak się okazuje, musi wyłożyć kasę na budowę elektrowni, bo tak zwani prywatni inwestorzy nie widzą w tym interesu?

Dla państwa byłby. Ale nie dla ministra finansów. Dla niego najlepiej jest, gdy większa jest kwota, którą dysponuje.

Zdawać by się mogło, że nic to nie ma wspólnego z literaturą. Że w literackim periodyku poszliśmy w gospodarkę. Ale próżno szukać reguł, które opisują tę sytuację w podręcznikach ekonomii czy politologii. Owszem, znajdziemy ją w kulturze i sztuce. Pięknie prostą i efektownie wyłożoną. Miś musi być drogi. Pamiętasz Bareję?

Zdawać by się mogło, że w takim kraju jak Polska, albo w takiej bogatej, jak się zdaje obecnie najbogatszej na całym świecie organizacji gospodarczej, jaką jest UE, powinno znaleźć się kupę kasy na badania, a w gruncie rzeczy na wdrożenia technologii, takich właśnie jak silnik Stirlinga, może budowa pojazdów z układami z turbodoładowaniem i przegrzewaniem, na indywidualne instalacje energetyczne.

Owszem, obserwujemy bicie ekologicznej piany. Nie trzeba było kosztownych badań, żeby pomysły w stylu autobusów na olej do placków wydały się popaprane. Wystarczy ruszyć głową, były kiedyś trolejbusy. Był pomysł autobusu na silniku Stirlinga.

Ale to byłby tani miś. Jeszcze by wyszło i co wtedy?

Już chyba pisałem: to horror gdyby samochody zaczęły jeździć na trociny. Silnik zewnętrznego spalania to kompletny brak kontroli, co jest paliwem,a co śmieciem. Nawet gdyby wydać urzędowe ukazy, na czym wolno, a na czym jeździć zapierieszczajetsa, to upilnować się by nie dało.

Taka wizja świata alternatywnego. Bez akcyzy.

O co chodzi w tym obecnym zamieszaniu? Takie moje political fiction. Mamy kolejny kryzys walutowy. Czyli handlowy. Chodzi o to, czym płacić, jak płacić i komu. Przy okazji wojenka idzie o to, czy da się wyszarpać na przykład coś z tych mniej więcej 40 do 50% podatku, jaki płaci kierowca za benzynę. Może podział będzie dalej pół na pół, czyli tak naprawdę ochłap dla producenta, połowa do kieszeni pośredników handlujących ropą połowa dla państwa, może jednak proporcje się zmienią.

Ktoś musi wyłożyć kasę na konkretne inwestycje. Tam trzeba wywiercić, tu zbudować, a nikomu się nie chce.

Zasada jest prosta: lepsze deko handlu niż kilo roboty. Dlatego nikt nie wykłada kasy na wiatraki przydomowe, bo nie ma tu żadnego handlu, raz postawione działa i co z tego, że pożyteczne? Dlatego nie pogoni się projektanta, żeby zmniejszył energochłonność budynku, bo tym samym zmniejszy się obrót. I co z tego, że energią?

Rządy wychodzą ze skóry, żeby kwitł nam handel. Gdyby silnik zaczął chodzić na trociny, to żadnego handlu, bardzo tani miś. Owszem biopaliwa jak najbardziej, bo tym handlować się da, ba, znakomicie nadaje się do handlu. Więc biopaliwa tak, czyli olej i alkohol, i co z tego, że odzyskujemy tylko kilka procent z energii zgromadzonej przez rośliny?

Tak na moje olej plackowy do diesla to był pomysł tylko na kolejne handlowanie, a nie na żadną ekologię. Pomysł na ratowanie handlowania paliwami przed właścicielami pól naftowych, którzy coraz bardziej pchają się do tego, żeby samemu sprzedawać. No bo po co robić przy kilu skoro deko lepsze?

Co się szarpać, co podskakiwać? Pisarz, jak dostanie kilka procent od ceny sprzedaży książki, jest szczęśliwy. Producent portek czasem wyszarpie jedną trzecią ceny sprzedaży, czasami nie. Nie wiem, z czego to wynikło, że ludzie nie tylko nie wspierali producentów, ale uznali, że jest świetny system, w którym o wiele bardziej opłaca się handlować, jak produkować to, czym handlujemy. A choćby i ropę naftową. Ważne, by handel kwitł. Przecież to oznaka szczęśliwych czasów, nie?

Jak mi się zdaje, ostatnio doszło do zakwitu. Ja to znam ze stawów w Przedborowie. Czasami całe zarastały glonami, które po kilkunastu dniach zaczynały od spodu gnić. No i wówczas cuchnęło, że hej!

 


< 12 >