Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 15>|>

Chodzi o to, by gonić smoka

 

W przeciwieństwie do Świentegojerzego smokozabijca był grubianinem. Choć imał się radzenia w jakichś wysokich radach, choć zaprzeczał, że trudni się smokozabijstwem trawiąc czas na samych szlachetnych zajęciach godnych mędrca, w tymże szarzeniem (a może szerzeniem, jak niektórzy podejrzewali...) kultury rolniczej, to jednak wszelkie z nim spotkania kończyły się niespodziewanymi i niezasłużonymi afrontami. Z tegoż powodu ludzie nie starali się o spotkanie z nim, chyba że już naprawdę musieli, gdy naprawdę było kiepsko i gdy wszelkie inne sposoby oraz ludzie zawiedli.

– Panie Zulu... – zaczął łagodnie wójt, który jako najniższy rangą najmniej honoru ryzykował.

– Zoolog, zoolog, jeśli już! – rozzłościł się, nie wiedzieć czemu. Przecie doskonale wiedział, że takie ma przezwisko, a za przezwiska nikt w okolicy się nie obrażał.

– Smok... – wójt przerwał wystraszony.

Smokozabijca spojrzał na zebranych jak na bandę głupków.

– Smoki tylko w bajkach są. Smoków nie ma.

– Przecie lata, ryczy i porywa... – tłumaczył cierpliwie burmistrz Jarmucy. Najwyraźniej z całej gromady najbardziej zaprawiony w trudnych negocjacjach, był jeszcze całkiem daleki od palnięcia dzbanem w łeb aroganta.

– Ryczy? – powtórzył kpiąco Zulu i pokręcił głową z wyrazem bezgranicznej pogardy dla równie bezgranicznej głupoty rozmówców.

– Ryczy, sam żem słyszał! – Wójt aż podskoczył na stołku i Jarmucy musiał przytrzymać mu ręce, żeby się targ za szybko i w niespodziewany sposób nie skończył. Wójt spojrzał na burmistrza i pod jego karcącym wzrokiem uspokoił się. – No... słyszałem, ludziska też słyszeli – próbował tłumaczyć.

– Krowy też ryczą. – Zulu okazał się nieugięty.

– Ale inaczej. Przecie krowę znam, wiem, jak ryczy...

– No to jak to ryczało? – Smokozabijca naraz okazał prócz pogardy autentyczne zainteresowanie. Nastąpiła konsternacja. Wójt spojrzał na dwóch towarzyszy negocjacji wzrokiem człowieka, na którego spadło szczególnie trudne zadanie. Podrapał się w czubek głowy.

– No jakby to wam wytłumaczyć... no... – Nabrał dużo powietrza w płuca – Muuu! – zademonstrował. Okoliczni goście odwracali się zdumieni, hałasy bowiem były niezwykłe nawet jak na karczmę, wójt poczerwieniał po czubki uszu, ale wytrzymał napięcie i dodał: – No właśnie tak ryczało. Krowy tak nie ryczą, musi to smok – zakończył z głębokim przekonaniem.

– A jak smok – stwierdził po namyśle smokozabijca – znaczy nie do mnie z tym. Najmijcie sobie Świentegojerzego.

Obecni spochmurnieli. Chwilę gapili się na siebie, kombinując, co odpowiedzieć.

– No... – zaczął niepewnie Pieniążek, który do tej pory milczał. – Świentegojerzego to my już ugodzili...

– Aha... No i co?

– No i nic... Dalej ryczy – rzucił ponuro wójt.

– A wiecie dlaczego? Bo nie smok.

– Jak nie smok, jak nie smok! – Wójt poderwał się, szukając wzrokiem jakichś poważniejszych argumentów niż słowa.

– A...aaa gadać mi się z wami nie chce – odpowiedział smokozabijca i zanurzył wąsy w winie. Burmistrz Jarmucy spojrzał bezradnie na skarbnika Pieniążka.

Karczma „Pod Padłym Smokiem” miała reputację całkiem zwyczajną. Niezwyczajna była tylko nazwa. Karczmarze, ludek zmyślny, wiedzieli doskonale, że słowa czy to wypowiedziane, czy to wyczytane, czy nawet przypomniane przyganiają oczom obrazy, nozdrzom zapachy, zaś podniebieniu smak. Cóż, w rzeczy samej trudno było wymyślić gorszy szyld dla miejsca, w którym handlowano jadłem i napojem. Jednak, choć karczmarz nie raz przemyśliwał, żeby coś z tym zrobić, to sprawa była chyba beznadziejna: przecie, jak powiadali miejscowi, jakby babę chłopem przezwać, a konia krową. To była od zawsze karczma „Pod Padłym Smokiem” i gdy kto pytał, nijak inaczej nie szło wytłumaczyć, jak powiedzieć, że „Pod Padłym Smokiem”. Poza tym jednym nie było w niej już niczego naprawdę szczególnego. To znaczy miejscowi obchodzili ją, jeśli tylko mogli. Nic tam nie jedli i nie pili, a jeśli już zaszli i jeśli już musieli się czymkolwiek tam raczyć, to jedynie winem, na które wołano „Szmugler”. Tylko ono nie powodowało objawów charakterystycznych dla wizyty w karczmie, przez które kto raz tu zajrzał, obiecywał sobie, że więcej nie zajrzy, a nawet jeśli by wilcy go gnali całą watahą, raczej da się im zjeść, niż tknie jakiegokolwiek jadła w owej karczmie.

Opowiadano złośliwie, że owszem, nazwa ma proste wytłumaczenie: zabłąkany karczmarz znalazł się w tych stronach zupełnym przypadkiem i wiedziony kupieckim instynktem lub po prostu idąc w kierunku coraz potężniejszego smrodu, znalazł skarb niezmierzony: zdechłego smoka. I serwował go do dnia dzisiejszego.

W istocie karczma znajdowała się w miejscu osobliwym, z dala od ludzkich siedzib, a okolica nie tylko była odludna, ale skalista, dzika, niezdatna do żadnych upraw.

Lecz jej bytność była bardzo prosto uzasadniona. Kilkaset kroków od niej biegł potężny wąwóz, zaś jego dnem toczyła się wyjątkowo groźna i kapryśna rzeka zwana przez miejscowych Niesą. Jedynie wyjątkowo obeznani z jej humorami odważali się na forsowanie brodów. I z tego powodu postawiono solidny most, który przecinał i wąwóz, i rzekę. Po nim to wozy kupców wiozące w jedną stronę zbroje, naczynia, świecidła dla kobiet, w drugą skóry i żółto świecące łzy morza, przez niektórych zwane elektronem, spokojnie przekraczały tę groźną przeszkodę.

Czy było lepsze miejsce na postawienie gospody niż w pobliżu mostu? Nie było. Aliści wersja o smoku krążyła uparcie po okolicy i to nawet mimo tego, że ludziska doskonale jeszcze pamiętali świętej... no może niekoniecznie całkiem świętej pamięci tatusia obecnego karczmarza. Pamiętali także opowieści swoich dziadków, którzy, a jakże, znali pradziadka jeszcze obecnego właściciela „Padłego Smoka”.

Tak czy owak, karczma stała tam głównie z tego powodu, że była wcześniej. Od tak dawna, że dochodzenie, skąd się wzięła, zawiodłoby człeka pewnie w czasy, w których, jak mówił Zulu, ludzie siedzieli na drzewach. Potem jak zleźli, to oprócz smoków po świecie jeszcze chodziły różne upiory i strzygi, o przypołudnicach nie wspominając, więc ów zdechły smok podówczas mógł być rzeczą jak najbardziej naturalną, tak jak zdechła koza lub krowa. Osobliwością byłoby to, gdyby taka sprawa wydarzyła się w ostatnich kilkudziesięciu latach.

Jedyne w czym owe pogłoski mogły mieć swoje uzasadnienie, to w targach, jakie tutejsi z karczmarzem prowadzili. Jakże bowiem mógł dyskutować z argumentem tak absurdalnym, że skarmiał resztki padłego smoka?

– Żarłeś i piłeś w Kocku „Pod Pękniętym Dzbanem”, gdzie wszystko dają za pół groszaka i dlatego cię tak goni! – darł się w odpowiedzi na całe gardło.

I choć Kocko leżało o cały dzień drogi, więc oskarżenie było mniej więcej takiej samej jakości, jak pomówienie o żywienie smoczym truchłem, to targujący się zazwyczaj oglądał się niepewnie, czy gdzie sąsiadka lub co najgorzej pani małżonka nie słucha. Wszyscy bowiem wiedzieli, że „Pod Pękniętym Dzbanem” dziewki sprzedajne rezydowały.

Czemu ludziska ryzykowali swe i tak marne życie, zaglądając do podłego wyszynku? Bo przecie nigdzie lepiej nie karmiono. Podłe jadło było i w Kocku, i w tak samo odległym Kamieniu, do którego jednak częściej chodzono z racji prostszej drogi. Co najważniejsze, wszędzie można było trafić na awanturę, w której najłatwiej postradać i zdrowie, i życie. Wszędzie, gdy do niej dochodziło, nie przebierano w środkach. A poza tym jakby człek chciał być całkiem zdrów, kończyłby na jednym kubku „Szmuglera”, który przez to, że mieszany z samogonem, z samej swej natury był samym zdrowiem, o ile na tym jednym kubku się kończyło.

Tak przez lata sprawa zdechłego smoka egzystowała już to w sferze legend, już to przypowieści, już to argumentów używanych wówczas, gdy zawodziły wszelkie inne tej najgorszej jakości, jak wyzwiska w stylu „a bodajześ sie z diabłem nasedł” czy najbardziej ordynarnych jak „wciórności wase!”.

 

***

 

Przyszła pewna ciemna noc wrześniowa, w której tumult i lamenty uderzyły pod same niebiosa, a po której strach blady i trzęsiączka padła na okolice. Ostatnia wieś przed przełomem Niesy, której właściwej nazwy nawet ksiądz proboszcz nie pamiętali i z ambony nazywali „tak zwanymi Przydupicami”, była dość osobliwa. W przeciwieństwie do wszystkich innych, w których dla obrony przed zbójcami domy stawiano prawie jeden na drugim, żeby w razie czego, jak powiadano, gospodyni mogła zastawić swoim siedzeniem dostęp na podwórze, tu chałupy gęsto stały tylko z jednego końca. Im bliżej było Niesy, im wyżej, tym rzadziej stały, aż wreszcie chałupa Bułów była oddzielona od reszty o prawie trzy tysiące kroków.

Powód okazał się prosty: w te strony nie tylko zbójcy nie zaglądali, ale nawet poborcy podatków. Każdą krześcijańską duszę strach ogarniał na widok tych pustaci. Powiadano, że nawet wrony, spostrzegłszy, że wiatr je tu zagnał, pospiesznie zawracały. Diabła owszem widywano, ale nie dalej niż przy uschniętym drzewie, jakieś sto kroków od chałupy Kozłów, bo do Bułów nikt poza samymi Bułami się nigdy nie wypuszczał.

Nie dziwota, że to przyszło właśnie tam. A co to było, z powodu ciemności i tumultu nikt detalicznie nie wiedział. Ryczało strasznie. Cała okolica zbudziła się na donośne „muuu!”. Jedni powiadali, że żałośnie muczało, inni, jak Kozłowa, byli pewni, że to głos głodnej krowy, tyle że bardzo wielkiej. Kozłowa, jak usłyszała, popędziła od razu do obórki sprawdzić, czy też to nie jej Mućka. Bułowa z Bułą lecieli na ratunek kapuście. Buła opowiadał inaczej niż Bułowa, że dostrzegłszy bestię, wyrwał stosowną sztachetę i prał po pysku. Bułowa zaś twierdziła, że prała patelnią i bestię, i Bułę, bo ten zamiast bronić kapusty, chciał się oddalić w nieznanym kierunku.

Kogoś Bułowa patelnią waliła, brzmiała jak donośny dzwon, głos się niósł po okolicy równie daleko jak groźne, budzące drżenie łydek „muuu!”, wrzaski dzieci i przekleństwa Bułowej, która nie bacząc na zgorszenie maluczkich, darła się na przemian „wciórności!” i „pudź do diabła!”.

Kiedy po nocnym dramacie ludziska rano się zeszli na plac boju, ujrzeli widok smętny. Bohaterska obrona nie zdała się na wiele. Z całej grządki ostało się ledwie pięć główek kapusty. Płot był w drzazgach, obsunęła się strzecha z chałupy, na ziemi leżały połamane gałęzie z lip, które osłaniały grządki. Największą grozę wzbudziły ślady ogromnych łap zwierzęcia, z jakim tu stoczono bitwę. Takich łap jeszcze nie widziano. Wójt, który je zobaczył, zbladł i powiedział dramatycznie:

– Chłopy... kosy na sztorc!

I o ile zwykle takie wezwania puszczano mimo uszu, bo chodziło o to, by wziąć udział w jakiejś awanturze, w której tylko stracić można, to tym razem w kuźni natychmiast rozległo się dzwonienie w żelazo.

Po pierwszej awanturze przez tydzień był spokój. Po tygodniu straszny stwór odezwał się w okolicy mostu. Słyszano go bardzo dobrze w karczmie „Pod Padłym Smokiem”. Konie się spłoszyły, a krowy zaczęły ryczeć w odpowiedzi, co grozy jeszcze wszystkiemu dodało. Potem znowu był spokój prawie dziesięć dni. Lecz gdy minął ten czas, zdarzyło się coś znacznie gorszego: proboszcz, co chciał się na osobności rozmówić w sprawie nauk pobożnych z córką Kozłowej, podążając przez Kozi Jar, który był jak na proboszcza osobliwą drogą, zwłaszcza że pokonywaną w ciemnościach, wdepnął w coś wielkiego, ciepłego i okrutnie śmierdzącego. Woniejąc niczym kupa gnoju i wrzeszcząc ze strachu, proboszcz obudził całe tak zwane Przydupice, tak że chłopy wylegli już to z owymi kosami postawionymi na sztorc, już to zwyczajnie z widłami i kłonicami.

Sprawy to były tak niezwykłe, że w orszaku, tłukąc okrutnie w karocy siedzenie, przybył z Kamienia lub Frankowego Kamienia sam burmistrz Jarmucy. Raczył obejrzeć wszystkie ślady i choć nie udało się kupy w Kozim Jarze znaleźć, to smród, owszem, poczuł i oświadczył:

– Ludzie... uważajta, bo to może być smok, abo co...

Prawdę powiedziawszy, najgorsze było, że niekoniecznie smok, ale to „a bo co”. Bo na przykład dwa smoki.

Świentyjerzy pojawił się w samą porę. Przybył najpierw do Przydupic, rozeznał sprawę, a potem, zorientowawszy się, gdzie karczma, poszedł do niej.

Później mętną okazała się kwestia, kto za tym wszystkim stał, w szczególności za owym przybyciem, ale to dopiero później. Po wszystkim ludziska jakoś wody w usta nabrali. No bo na ten przykład, czy rycerz płacił za popas w karczmie „Pod Padłym Smokiem”, czy nie? Karczmarz nie chciał nic powiedzieć, zasłoniwszy się tajemnicą handlu. A czy wójt listem poleconym go sprowadził? Wójt wyjaśnił, że nie po to listy zakleja i pieczętuje, żeby potem wszem wobec rozgłaszać, co było w środku. Dość, że kiedy we wsi pojawił się okuty w błyszczące blachy na koniu i z proporcem Świentyjerzy, wszyscy się cieszyli. Że lada chwila smoka przepędzi.

– Samotnie ze smokami to rycerze tylko w bajkach walczą – oświadczył na samym początku. – Ludzi trza zmobilizować – tłumaczył karczmarzowi.

Ów w odpowiedzi rozwarł gębę i chciał powiedzieć, że ludziska już zmobi... znaczy kosy na sztorc postawili, ale jak to karczmarz: co usłyszał, dla siebie zachował, a co wiedział, nikomu nie powiedział. I pewnie dlatego Świentyjerzy, nie mając pojęcia, że kosy na sztorc postawione, pojechał do wsi owe kosy stawiać.

Czy od tego się zaczęło, trudno powiedzieć. Fakt, że kiedy w Przydupicach, a choćby i tak zwanych, ale wszyscy wiedzą gdzie, proboszcz ludzi zebrał i mobilizację ogłosił, konsternacja niejaka nastąpiła. Wójt wystąpił i rzecz Świentemujerzmu tak wyłożył:

– Kosy my postawili, warty po polach stoją, choć przecie chłody jesienne, ludziska marzną, ale stoją i smoka wypatrują, przy kościelnym dzwonie zawsze ktoś czuwa, strażacy w remizie śpią... Po mojemu to my już... jak mu tam... zmo... znaczy wyrychtowani.

– Aha – dopowiedział Świentyjerzy i pokiwał ze zrozumieniem głową. A po prawdzie, to chyba poznać po sobie nie dał, co myśli. A pewnie już wtedy po głowie mu chodziło, że tutejsze ze smokiem trzymają, skoro zmobilizować się nie dają. Pewnie tylko chciał jeszcze wypróbować, jak bardzo i czy ludzie smokowi służą, czy też smok ludziom. Pewnie już wtedy mu się to w głowie tak poskładało. A potem pojechał do miasta Kamień, pod które Przydupice z całą okolicą aż do mostu należało.

W istocie miasto zwano Kamień Franków, co miejscowi uprościli najpierw, że Kamień Franka, a że w okolicy żaden Franek do miasta się nie przyznawał ani nie było innego, co zwałoby się Kamień, a przynależne byłoby na ten przykład Józkowi, Antkowi, czy jakiemuś innemu chłopu, za którym wołali krześcijańskim imieniem, to mówiono po prostu Kamień. W rzeczy samej geografia w tej okolicy była prosta, na północy Kamień, na południu za Śrybnymi Górami, przez które przedzierała się Niesa, było Kocko. W Kocku znajdowała się karczma „Pod Pękniętym Dzbanem”, w Kamieniu po prostu „Pod Bykiem”, zaś u mostu przez Niesę „Pod Padłym Smokiem”. W Kamieniu rezydował burmistrz, który, jeśli czymś w tej okolicy się interesował, to czasami mostem, jeszcze rzadszymi czasami zaglądał do karczmy, co u przyczółka stała, zaś samymi Przydupicami, jak ludzka pamięć sięgała, nigdy. Owszem, siepacze miejskiego skarbnika Pieniążka bywało, zajrzeli, żeby co z należnej niby dziesięciny wyszarpać, ale o wiele częściej to im psy wyszarpały kawały materiału z portek. A jako się rzekło, w tak dzikie okolice jak krańce Przydupic nawet oni się nie zapuszczali, na samo wspomnienie o takiej możliwości trzykroć się żegnając i spluwając dla pewności przez lewe ramię.

Z tejże przyczyny, że przecie z powodu smoka Jarmucy raz już wieś odwiedził, a zdarzenie to samo w sobie było niezwykłe, wójt, gdy usłyszał, że Świentyjerzy pognał do Kamienia w sprawie owego wyrychtowania, które przecie miało nastąpić we wsi tak zwane Przydupice, powiedział z głęboką pewnością:

– Łoj, łoj, niedobrze!

Trudno powiedzieć, co było większym zmartwieniem, czy że Świentyjerzy sam smokowi rady nie mógł dać, czy że mu mobilizacja nie wyszła, czy że z tą sprawą udał się był dostojnie do ratusza.

– Bo wiecie, proboszczu – tłumaczył wójt – oni tam w Kamieniu to se myślą, że póki smok w Przydupicach i pokąd Przydupic się trzyma... To jeśli już ma być jakowyś smok, to najlepiej jak tylko może być. Po mojemu, jeśli Jarmucy się do nas karocą pofatygowali, to nie dla Przydupic, jeno dla smoka.

– A może być, może być – zgodził się proboszcz.

Tymczasem rycerz wrócił jeszcze wieczorem z ratusza z miną niepewną. Wójt udał się niezwłocznie do karczmy, by dowiedzieć się, jak sprawy poszły.

– Wiecie, wójcie – oświadczył smętnie Świentyjerzy, gdy już dość podpił i podjadł – ratusz trzyma ze smokiem.

– Co wy gadata! – zdumiał się wójt.

– Ano... tak. – Pokiwał rycerz głową dramatycznie.

– Jak to, ze smokiem... Jarmucy? – Naczelnik wsi drążył sprawę, by czegoś się więcej dowiedzieć.

– Bo... widzicie. Tam rozpusta. Smoki biorą się z rozpusty.

– Aha...

– No... więc tam jest karczma „Pod Bykiem”.

– A jest, jest, niezłe jadło dają – potwierdził wójt.

– Ale ta rozpusta!

– Eee... dziewki to „Pod Pękniętym Dzbanem” w Kocku.

– Rozpusta! – rycerz stwierdził stanowczo. – A z rozpusty ratusz podatki ciągnie. Teraz już rozumiecie? – zapytał tryumfalnie.

Jasne, że naczelnik wsi nie rozumiał nic. Znaczy, rozumieć swoje rozumiał, zwłaszcza gdy chodziło o grosiwo. Owszem, rycerz dobrze zauważył, jeśli chodziło o rozpustę, to podatek z siwuchy poważnie podpierał kasę miejską. Fakt. Ale nie na tym zyski się opierały i to nie tylko ratusza, ale całej okolicy, ba, księdza dziekana w Kocku, i także burmistrza, i całego ratusza także, i w Kamieniu, i Kocku, i nawet dziewek „Pod Pękniętym Dzbanem”. Trzeba było być silnie przez ciemię zdzielonym, żeby nie rozumieć, że wszystko stało na karawanach, jakie tędy ciągnęły. Kupcy, przechodząc przez most, płacili swoje kopytkowe, w karczmie za choćby kufel najpodlejszego wina, czy to „Pod Padłym Smokiem”, czy „Pod Bykiem” czy „Pod Pękniętym Dzbanem”, wszystko stało na grosiwie, które ci ludzie zostawiali. Otóż, zważywszy to wszystko, wójt bystro zauważył, że rozmówca w swoim rycerskim rzemiośle nie raz miał okazję zebrać bardzo grzecznie po łbie. Ale że wójt był człowiekiem światowym, odpowiedział jak należało:

– No rozumiem.

Zatroskany wrócił do chaty. W istocie było się czym turbować. Z ranka bowiem Świentyjerzy przedefilował przez Przydupice, ściślej: prawie całe Przydupice, za przykładem wron zawracając gdzieś w okolicy chaty Kozłów, zbyt daleko się w oczerety nie zapuszczając przecie, i ogłosił wszem wobec, że czas na wojnę ze smokiem. Przy czym wojnę duchem, nie ciałem. Wójt owego ogłoszenia nie widział, ale owszem, zaskoczyły go szczegóły owej mobilizacji, bowiem z samego rana zgłosił się wioskowy herold zwany Wrzeszcz Jasio po wypłatę.

– A za co mam ci płacić, jak niczego nie kazałem ogłaszać? – zdziwił się wójt.

– No jak to? – wrzasnął zdumiony Wrzeszcz. – Przecie wrzeszczałem na całe gardło o tej wojnie ze smokiem. Szedłem za Świentymjerzym i wrzeszczałem. Gardło całe mam zdarte, ło! – Rozdziawił dla demonstracji paszczękę. Wójt, choć zwyczajny wszelkim odorom i wszelkie samogony znający, nie zaryzykował zbliżenia się i na słowo uwierzył.

– No, ale przecie wcale ci nie kazałem za Świentymjerzym biegać i wrzeszczeć – zauważył.

– Wójcie, ale jakby to wyglądało, jakby wrzeszczał rycerz, jeszcze święty? Przeto ja musiałem, a nie dla prywaty, ino w gromadzkiej sprawie.

Kosztowało więc wrzeszczenie z gromadzkiej kasy groszy dziesięć, przez co Jasio niezdatnym był do wrzeszczenia, zgodnie z obyczajem przepijając fortunę „Pod Padłym Smokiem” całe trzy dni, lecz Świentyjerzy wziął się za robotę dość energicznie. Stanąwszy pod kościołem, ogłosił modły i posty. Już to w intencji odejścia smoka, już to dla wypędzenia rozpusty.

– Albowiem – głosił, wspinając się w strzemionach dla podkreślenia wagi tego, co mówił do zgromadzonych wieśniaków – grzechem głównym jest nieumiarkowanie w jedzeniu i w piciu.

Odpowiedziano mu pomrukiem zadowolenia lub nie, aprobaty lub dezaprobaty, trudno powiedzieć – lecz odpowiedziano i to oznaczało, że przynajmniej ułamka grzeczności dochowano, a część roboty została wykonana. Wójt nie wiedział co prawda, co to była za robota, ale że rycerz się udzielał, nie było wątpliwości. Wieczorem spotkali się znów „Pod Padłym Smokiem”.

– Bo widzicie, wójcie, zbytnią pobłażliwość dla dziateczek w szkole zauważyłem – zagaił Świentyjerzy.

Wójt się zasromał. Sprawa bowiem nie raz wracała i nie raz rozbijała się jak fala o brzeg. To już nie mogło pójść tak dobrze, jak z rozpustą w ogólności. Nauczyciel bowiem nie mieszkał w Przydupicach, choćby z tego powodu, żeby nikt nie mógł mu powiedzieć „ty, z Przydupic”. Owszem, baby niekiedy gardłowały, żeby rózgi częściej używał. Ale on nijak nie chciał ich słuchać. Wójt tłumaczył to rycerzowi pomału, kilka razy i na rożne sposoby. I skutek był taki sam:

– Wójcie, trza innego nauczyciela, stąd.

– A kogo ja na nauczyciela naznaczę, jak tu same ciemne ludzie? Ledwie litery skreślą i to nie wszystkie!

Ale sprawa stanęła pod kościołem. Na niczym się skończyło, tylko baby pogardłowały, że huncwotom skóry garbować trzeba, ale że zawsze chodziło o dzieci sąsiadki, to wójt musiał zgromadzenie rozwiązać, zanim za łby się wzięły.

Tymczasem dnia następnego Świentyjerzy do pisarza się przypiął.

– Widzicie, wójcie... ja bym widział Jasia Wrzeszcza na jego miejscu.

– No ale on pisać nie umie!

– A właśnie. A ten pisze, a w Kamieniu czytają. A wójt czyta, co on pisze?

– A czytam. Pisze, co mu kazałem.

– A macie pewność, że prócz tego, co mu kazaliście, jakowychś listów do burmistrza nie wyrychtowuje?

– A gdzie by mu się chciało – odpowiedział wójt i tym sposobem utracił zaufanie Świentegojerzego. Ów przestał z nim rozmawiać i o rozpuście, i o Jasiu Wrzeszczu, tylko stawał pod kościołem na swym koniu z proporcem i ludziom co raz coś tłumaczył. Wójt na wszelki wypadek zgromadzenia omijał. Wójtem zaledwie będąc, swój rozum miał. Zdawało się, że dzięki temu ku dobremu idzie: smok nie ryczał, zaś ludziska pod kościołem gardłowali, ale na tym tylko się kończyło.

Nie minął jednak tydzień, a Jarmucy zawezwał wójta pilnie na ratusz.

– No i co się tam u was dzieje! – zawołał, gdy ten tylko próg przekroczył. – Siadajcie – dodał ugodowo, widząc, że wójt raczej zafrasowany niż nastawiony wojowniczo.

– No... U nas Świentyjerzy ze smokiem wojuje – zaczął neutralnie, chcąc nieprzyjemne sprawy jak najmocniej rozwodnić.

– Ze smokiem, powiadacie... I to dlatego chce budować drewniany most przez Żabi Bród?

– Wieść się o smoku rozeszła. A że pod mostem ryczał, to kupce tę drogę omijają.

– A to, że omijają, to już na własnej skórze odczułem... – Jarmucy rozsierdził się. – Wszystkie karawany ciągną na południe i nie tylko obchodzą most w Przydupicach, ale i nasz Kamień. A to przez to, że wasz Świentyjerzy rozesłał listy do rycerzy w całej okolicy, żeby się zebrać na wyprawę przeciw smokowi. I tymże sposobem, kto jeszcze miał wątpliwości, że mamy smoka w dolinie Niesy, już ma pewność. Zdaje mu się, że jak tysiąc kroków dalej stanie przeprawa, to wrócą... A juści! A mnie już pismo z dekanatu przysłali w sprawie tej kładki na Brodzie. To wyście zapomnieli, że się tam zlatują gile i szpaki, co latały nad najświętszą Panienką, co się świętemu Ne... No temu, co na rynku u nas stoi, objawiła.

– A pamiętam. I co mam robić? Świentyjerzy nie gada ze mną. Pod kościołem ludzi zbiera...

Wójt zamilkł. Spojrzeli po sobie z troską. Zarówno awantura z dekanatem w Kocku o błota nad Niesą, jak i kupcy, co na skutek walki ze smokiem omijali zarówno Kamień, jak i Przydupice, żadnemu z nich nie były w smak. W najmniejszym stopniu.

– Rozumiem – zafrasował się burmistrz. – Chciałem usłyszeć, co wy na to... No tak... I co radzicie?

– No... Może Świentyjerzy w końcu tego smoka przepędzi. Dziwne sposoby stosuje... Wiecie... Rozpowiada, że z przeproszeniem wy, czyli ratusz, o mnie już skromnie nie wspominając, że tego... trzymamy z gadziną...

– No właśnie...

– No, ale może przepędzi tego smoka i sobie... pójdzie?

W istocie chodziło im o to, żeby się przekonać, czy rajcom da się wytłumaczyć, że były powody czekać, że owszem, sprawie się przyglądali i pilnowali, by nie wymknęła się władzy z rąk. Że tymczasem racje wyraźnie były po stronie oczekiwania. Dziwne sposoby, owszem, były dziwne, lecz Świentyjerzy po to przecież był, by smoka pokonać, obojętnie, co to miało znaczyć, zaś odniósłszy zwycięstwo, cóż miał dalej robić w Przydupicach?

– Macie słuszność – przyznał Jarmucy. – Trza pomówienia przetrzymać. Przecie nic więcej nad mielenie ozorami nam nie grozi. Nawet jeśli zadrzemy trochę z dekanatem, jakoś się wywiniemy, byleśmy im za bardzo okoniem nie stanęli...

Jednak sprawy zaszły tak daleko, jak ani wójt, ani burmistrz się nie spodziewali. Na odezwę rycerza stawiło się z okolic prawie sześćdziesięciu zbrojnych. Takiego najazdu nie było w całej historii Przydupic. Rycerze, jako że wioska była mała, rozłożyli się obozem w okolicy. Dlatego że przybyli walczyć ze smokiem i życie swoje narażać, trza było ich karmić i poić, a jeszcze burczeli, że kury chore i chude im przynoszono, szmalec zjełczały, że zimno i daleko, a dziewki niechętne. Pewnie z tego powodu po tygodniu bezskutecznego wyczekiwania na smoka rycerstwo ogłosiło, że dla utrzymania ducha bojowego podzielili się na czerwonych i niebieskich i turniej ze sobą stoczą. A ludność niech w drogę nie wchodzi, bo to sprawa poważna, rycerska i po głowie oberwać za bezdurne można, jak się kto pomiędzy napatoczy. Jak powiedzieli, tak zrobili.

Takiego tumultu na największym weselisku nie było. Galopowali poprzez ugory, ale i pola, nie szczędząc kapusty i płotów. Baby wrzeszczały, rycerze wydawali bojowe okrzyki, z „wciórności” włącznie, nie bacząc na zgorszenie dzieciaczków, kurz bił pod niebiosa. Pogubiono proporce niebieskich i czerwonych, aż w ogólnym chaosie obie grupy po trzech, pięciu, konno baraszkujące w okolicy spotkały się w jednej wielkiej kupie w pobliżu kościoła. Tumult podnosił się coraz większy, rozwalono szopę z trzodą, która rozbiegła się po okolicy, becząc żałośnie. Ktoś rozmiłowany w muzyce konkretnej, słysząc to wszystko, byłby pewnie zachwycony, że tym sposobem dopełniono brakujących odgłosów. Jednak takich koneserów w okolicy brakowało. Owszem, ludziska coraz bardziej przestraszeni wychodzili z chat, ten i ów trzymał widły w rękach, a niektórzy kłonice. Jako że była jesienna pora, zmrok zapadł szybko, niebo zaszły chmury, zrobiło się ciemno znacznie szybciej, niż przewidywali organizatorzy ćwiczeń. I gdy tak rwetes bitewny mieszał się z lamentami wieśniaków nad zniszczeniami w obejściach, naraz nad wszystkimi głosami zapanowało jedno „muuu!”. W zamieszaniu nikt nie był w stanie dociec, skąd dobiegało. Nawet jeśli ktoś słusznie rozpoznał kierunek, zaraz inny zbił go z pantałyku. Ciemności gęstniały wraz ze zbliżającą się gęstą chmurą burzową, że wkrótce na krok człowieka nie można było rozpoznać, groza się potęgowała, a ryki potwora słychać było coraz bliżej. Aż ktoś, nie wiedzieć kto, choć powiadają że Świentyjerzy, ogłosił, że albo czerwoni, albo niebiescy sprzymierzyli się z gadziną.

– Ratuj się kto może – zawyli rycerze.

Część w panicznej ucieczce dostrzegła nagle przed sobą plugawy łeb, wedle jednych trójkątny, wedle innych kwadratowy, lub wreszcie, jak twierdzili niektórzy, raczej okrągły i rozwartą paszczę z wieloma zębiskami. Zgoda była potem tylko co do tej paszczy. Lecz wszyscy milkli, gdy zapytać ich o Bułową i grzmot jej patelni. Tylko wieśniacy zgodnie potwierdzali, że w samym środku klęski, jaka zawisła nad sprzymierzonymi, gdy już gasła wszelka nadzieja, rozległo się coś na kształt dźwięku dzwonu i że ponad krzyki przerażenia przebijało się charakterystyczne:

– Pudzies prec! Pudź, pudź do diabła!

Następnego dnia Jarmucy spotkał nielicznych ocalonych „Pod Bykiem”.

– Wielki był... Zębiska miał... ło takie. Nikt mu nie da rady – opowiadali.

Jarmucy nie musiał sprawdzać, że jeśli jeszcze do niedawna jakiś kupiec zdecydowałby się na wyprawę krótką i wygodną drogą, teraz raczej nadstawi karku zbójom, nadłoży drogi, niż narazi się na spotkanie z taką bestią, której kopa najlepszych rycerzy nie dała rady. W tym wszystkim niewielką sprawą były pogłoski, że Przydupianie mieli obić rózgami i wygonić Świentegojerzego, lub że ten sam gdzieś z własnej woli przepadł. Świetemujerzemu nic wielkiego przecież stać się nie mogło, już w południe Jarmucy dostał list pisany jego ręką, w którym wzywał do kolejnej krucjaty. Z tym pismem przepadła nadzieja, że zła sława drogi przez Niesę sama wygaśnie, skoro ów znamienity rycerz strach podsycał. Jarmucy miał dość rozumu w głowie, by zrodziło się w niej podejrzenie, że kto wie, czy Świentemujerzemu czasem bardziej nie chodzi o to, by smoka gonić, niż go złapać... A wówczas sprawa może się pociągnąć wiele zim, przez które nie zbierze z kopytkowego na murarzy, co po każdym spływie lodów muszą most poprawiać. Ile bez łatania wytrzyma, nim runie?

 

***

 

Takie to właśnie nieszczęśliwe wypadki doprowadziły do spotkania ze smokozabijcą. Jarmucy wiele o nim słyszał i zdawał sobie sprawę, jak ciężka może czekać ich przeprawa. Cóż jednak mieli do stracenia? Okolica żyła z karawan i ze szlaku. Jeśli bydlę będzie ryczeć, Świentyjerzy będzie pisać swoje odezwy, i kolejne oddziały, choćby w dwie kopy czy i gros zbrojnych, ciągnąć będą ku coraz większemu postrachowi kupców. I cała okolica zamieni się w pustkowie.

Mając taką perspektywę, postanowił przetrzymać wszelkie zniewagi i inwektywy tego aroganta.

– Czemu nas tak nie lubicie? – zapytał Zulego Jarmucy po chwili namysłu.

– A czemu nie lubię? – zdziwił się smokozabijca. – Lubię, tylko nie słuchacie mnie, to co będę gębę po próżnicy strzępił.

– Słuchamy! – zapewnił Pieniążek.

– Jakbyście słuchali, to byście tego Świentegojerzego rózgami przegnali.

– Ale... jakże to tak... Przecie to Świentyjerzy... – Wójt zasmucił się nie na żarty. – Nie uchodzi. Zupełnie nie uchodzi!

Zulu w milczeniu pociągnął jeszcze. Najwyraźniej „Szmugler”, rozszedłszy się po kościach, udobruchał go.

– To jak powiadacie, ryczał ten smok?

– Muuu! – zademonstrował wokalnie wójt.

Znowu ludziska się odwrócili, ktoś w popłochu zabrał swoją misę i odsunął się dalej.

– Powiadacie... Nuuu! – powtórzył Zulu w zadumie. – Tak...

– Panie smoko...zabijco. – Pieniążek najwyraźniej nie wytrzymał napięcia. – Sprowadzili my was aż z samego no... Miesta. Tego... z akademiji, ponosząc wszelkie koszta... W kasie dno widać... Niech nam pan pomoże...

– Ło! – podlizał się wójt. – Tako samiutko jak wy ryczał. – Zamilkli na chwilę, czekając na dalsze wypadki.

– A dziury po wydobyciu kruszców są jeszcze u was? – spytał smokozabijca.

– Są.

– No to nie ma strachu. – Zulu łyknął resztę z dzbana i zajrzał do środka, czy dość dobrze osuszony.

– Nie ma? – zapytali chórem.

– Nie ma. To... – tu wypowiedział nazwę nie do powtórzenia – z zimą się rozpuknie i będzie spokój.

– Jak to, rozpuknie? – Jarmucy domagał się dalszych wyjaśnień ale Zulu już wstał od ławy.

– Sami zobaczycie jak.

– A jak poznamy, że się... rozpukł? – zapytał któryś.

– Poznacie. Nie da się przeoczyć. Jakby nadal grasował, bo i tak czasami bywa, to mnie wezwiecie – powiedział na odchodnym. – Aha, rozpukniętego nasolić – dodał.

– Jak? – zapytał karczmarz, ale Zulu już zniknął za drzwiami

Zulu nie kłamał. Grudniowej nocy huknęło, aż chałupy zadrżały w posadach. Niejeden chłop z pieca spadł. Blask na niebie przez chwilę był taki, że ksiądz brewiarz mógł czytać bez świecy, potem na niebie świecąca chmura się przez wiele zdrowasiek unosiła.

Nie wiedzieć kto zaczął roznosić wieść, że to Jasio Wrzeszcz zaniósł smokowi skórę barana, w której zaszył wymieszaną siarkę z saletrą. I że owe prochy paskudę rozniosły. Smród, owszem, jeszcze kilka dni po niezwykle szczęsnym kataklizmie czuć było w okolicy domu Bułów.

I wówczas Jarmucy, który dla uczczenia pomyślnego obrotu koła fortuny zawitał „Pod Byka”, zauważył, że siedzi tam Świentyjerzy. Co prawda bez blach i bez proporca, lecz we własnej osobie i to uzbrojony w papier i inkaust. Jarmucy dostrzegł, że rycerz coś pisał i trochę zmieszany na jego widok przestał. W końcu Świentyjerzy, zebrawszy się w sobie, ogłosił:

– Krucjata na wiosnę przeciw smokowi będzie. Listy piszę do szlachetnych rycerzy.

– Przecie się rozpukł – zaoponował burmistrz. – Nie ma już nijakiego smoka.

Świentyjerzy spojrzał znacząco a kpiąco.

– Przecie huknęło, aż ludzie z pieców spadali...

– Eee... wy, burmistrzu, łatwowierni jesteście. – W oczach rycerza rozgorzał ogień. – W życiu trzeba się kierować sprytem. Huk był dla zmyłki. Smok ocalał.

Burmistrz zrobił minę wielce niedowierzającą.

– Widzicie... ludzie ulegają pozorom. No... weźmy na ten przykład, wasz karczmarz. Kupił cały wóz soli. Ktoś mu powiedział, że ceny soli idą w górę. A on uwierzył. No i widzicie, kupił cały wóz I co on będzie robił teraz z tą solą? Nie chciałem mu mówić, ale nieźle dał się nabrać! Tak jak wy się nabraliście, że smok się rozpukł. Zresztą – naraz posmutniał i machnął ręką – wy z tym smokiem trzymacie. Nie chce mi się z wami gadać.

 

***

 

– Wszystko wam powiem – obiecał Zulu, witając gości na progu Stacji Postępu Rolniczego.

Jarmucy, jako bywały w świecie, rozejrzał się niepewnie, czy przybyli rzeczywiście przestrzegają wszystkiego, co im nagadał, czy nie dłubią w nosie albo w uchu, a nade wszystko, czy się nie pogubili. Byli jednak w komplecie. Wójt, Buła, Bułowa, a także szynkarz. Wystrojeni w nowe baranice, trochę skołowani długą podróżą, ale przytomni i gotowi zapamiętać wszystko co do słowa, co tu usłyszą. Szło bowiem o byt ich wszystkich. Zulu zaprosił do czystej salki i usadził ich w osobnych ławkach.

– Niczego nie trzeba notować – mówił, jakby umieli notować. – Wszystko, co tu powiem, jest już zapisane w tych książeczkach – zapewnił tak uprzejmie, jakby to wcale nie był Zulu.

Po czym zaczął się rozpuszczać w tak niezwykłych uprzejmościach, że aż zaniepokojeni spoglądali na siebie.

– Chciałem wam niezwykle podziękować za to niespodziewane zainteresowanie nowoczesnymi technologiami rolniczymi. Oczywiście tylko postęp jest drogą do współczesnego świata... Najwyższy czas, żeby z naszego kontynentu zniknęły takie skanseny jak... ta nasza Bohemia, tu dwudziesty pierwszy wiek, a pod nosem obszary rodem z wczesnego średniowiecza... Do rzeczy – przerwał, widząc, że jego słowa mogą wywołać wręcz odwrotny skutek.

Pstryknął i rzutnik multimedialny wyświetlił obraz.

– Łoj, takuteńki jak nasz – sapnęła Bułowa.

– Nućpel – tryumfalnie oświadczył Zulu. – Nućpel powstał w ramach programu ochrony ginących gatunków. Najpierw udało się nam zatrzymać zagładę wszystkich gatunków występujących na Ziemi. Potem odtworzyliśmy większość tych, co zginęły, z tygrysami szablozębnymi i mamutami. Aż przyszedł czas na te gatunki, co zasadniczo są możliwe, ale nigdy nie powstały. Obecnie, znaczy od kilku lat – poprawił się – jesteśmy przy literze en i tak właśnie wyhodowaliśmy nućpla. Zwierzę roślinożerne... Znaczy żre wszystko. Łatwe do utrzymania, jeśli chodzi o pokarm. Dzięki temu, że długi przewód pokarmowy przetwarza leśną ściółkę, w tym chrust i nawet zeszłoroczne liście, łatwo rośnie i osiąga rozmiary do trzydziestu kroków długości.

– Takiego nam trza! – rozentuzjazmował się wójt.

– Łatwo się rozmnaża. Najlepiej jaja podłożyć pod kokosz. Z gęsią lepiej nie eksperymentować, jeśli w pobliżu jest jakaś sadzawka, bo młode nućple są głupsze od gęsi i wlezą za młodymi gąsiątkami do wody i się potopią. Kokosz najlepsza.

– Słyszysz – szturchnął Bułową Buła.

– Ta rozumiem, kokosz. Znaczy i kaczka być nie może. Ale indyczka pewnie tak.

– Indyczka... Nie próbowaliśmy – przyznał Zulu. – Pewnie się uda. Więc – kontynuował – młode nućple kwoka bez problemu wywiedzie. Wtedy możemy nauczyć je, żeby reagowały na „cip, cip”, ale trzeba potem uważać, jak podrosną. Dlatego nie cipka się na nućple. Młode karmi się normalnie, jak kurczaki, jajkiem, potem jajkiem z pokrzywami. Potem same zaczynają jeść. Jedzą niestety wszystko, gdy przychodzi zima: żerdzie z płotu, strzechę, kopkę siana z ostrowem, na którym stoi. Nućpel przybiera bardzo szybko, jeśli ma co jeść, to w jeden rok dochodzi do kilkunastu metrów długości. Wtedy niestety – Zulu wyraźnie się zmartwił – zaczynają się problemy. Nućple bowiem tylko częściowo dają się udomowić. Osiągnąwszy poważniejsze rozmiary, zwykle szukają schronienia w różnych naturalnych jaskiniach i norach. Dlatego ich przemysłowy chów jest poważnie utrudniony. Nućpel bowiem przed zimą stara się jak najbardziej utyć. Jednak jego przewód pokarmowy, w którym żyją bakterie metanowe, powoduje, że gdy się zwierzątko naje, to się nadyma i to tak bardzo, że... zademonstrował kolejny slajd – może ulecieć w powietrze. Nadęty nućpel, niestety, stanowi zagrożenie dla komunikacji lotniczej, dlatego... – slajd się zmienił, ukazując stanowisko rakiety przeciwlotniczej i biegających wokół przerażonych żołnierzy – specjalne służby muszą się nimi zajmować. Niestety, okazało się, że w naszym klimacie najlepiej rozmnażają się nućple w klasie Stealth II, dlatego dobrze prócz dzwonka wieszać im na szyi... – zademonstrował na kolejnym przeźroczu – radarowe reflektory, znane także jako odbijacze kątowe. Nadymające się nućple starają się zaklinować w różnych skalnych rozpadlinach. W waszych okolicach takich nie brakuje i dlatego idealnie nadają się do tego, żeby wypuścić tam na wolność częściowo odchowane sztuki. Oczywiście, kontrolowany chów daje zdecydowanie większy uzysk. Ale to wiąże się z niebezpieczeństwami i technologią, którą musicie poznać. – Pokazał na stole jakieś dziwne przedmioty. – To jest najważniejsze urządzenie: lampa Davy’ego, zwana także wskaźnikową albo metanową. Służy ona do sprawdzania poziomu tego gazu w obszarze za nućplem. Najedzony nućpel wchodzi do jaskini i nadyma się, zazwyczaj zatykając całkowicie jaskinię, w której się ukrył. Oczywiście od strony ogona gromadzi się duża ilość metanu. W zakresie pomiędzy cztery a czternaście procent gaz ten tworzy z powietrzem mieszankę wybuchową. Dlatego nadętego nućpla trzeba wentylować. Jeśli lampa wskaźnikowa pokaże nam krytyczne stężenie, to... – rozłożył ręce – najlepiej uciekać. Niestety, w przypadku nućpla ten metan to najważniejszy problem i dlatego populacja tych niezwykłych zwierząt bez udziału człowieka nie może się powiększyć. Państwa udział byłby niezwykle cenny – zakończył uroczyście.

– No a... tego – odezwał się szynkarz.

– Tak... Rozumiem – zreflektował się Zulu. – Najlepiej zagospodarować nućpla nadętego w jakiejś jaskini. Trzeba się dostać... no, od ogona. Wyśmienicie jest, jeśli mamy drugie wyjście, jakąś szczelinę prowadzącą na zewnątrz. Wtedy za pomocą lampy metanowej sprawdzamy, czy mamy prawidłowe stężenie metanu, czyli pomiędzy cztery a piętnaście procent. Najlepiej założyć długi lont. A potem... zbieramy nućpla do dużych glinianych garnków. Wystarczy tylko posolić, jest już upieczony.

– Nie! – rozeźlił się wójt. – Żywego potrzebujemy.

– Żywego? – zdumiał się Zulu nie na żarty. Czyżby kłamało przysłowie, chłop żywemu nie przepuści?

– Pewnie – dodał wyraźnie obruszony wykładem Jarmucy. – Będziem pilnować, żeby mu co złego się nie stało.

– No... dobrze. To są jaja. – Zulu podał kartonowy pojemnik Bułowej. Ta otwarła torbę wyścieloną owsianą słomą i schowała jak skarb. – Pod kokosz – powtórzył zalecenia, widząc te manewry.

– To my już pójdziemy. – Wójt wstał, jako że najważniejsze zostało osiągnięte, a to, co potem, mogło być równie dobrze złe jak i dobre, więc najpolityczniej było się wynieść.

– A... po co wam nućpel? – zapytał na odchodnym Zulu.

– No jak? – Jarmucy najwyraźniej nie spodziewał się takiej niedomyślności. – Świentyjerzy znowu się kręci, to musimy mieć smoka, nie?

 


< 15 >