Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje

 

 


Wrota przejścia

 

okladka

Salianka miała ostatnio pecha. Dramatyczne wydarzenia, które zamykały tom pierwszy „Wrót”, pozostawiły ją prawie bez życzliwych osób w otoczeniu, a także bez najważniejszych towarzyszy krótkiego, świadomego życia królewny. Wrodzony pesymizm naszej bohaterki staje się jeszcze głębszy, gdy zaczynają jej się zdarzać chwile zapadania w nieświadomość. Zdaje się, że dni normalnego życia dobiegają dla niej końca i nawet demoniczna moc, jaką posiadła Salianka, nie może tego powstrzymać. Powstrzymać może nie. Ale wspomóc wielkie dzieło zemsty – jak najbardziej.

Wydany został nareszcie długo oczekiwany drugi tom powieści „Wrota” Mileny Wójtowicz. Po opasłym pierwszym tomie, który stanowił właściwie zamkniętą całość, przyszła kolej na ciąg dalszy losów królewny Salianki. Która po raz kolejny zostaje porwana. Tym razem jednak dzieje się to wbrew jej woli i podczas kolejnego okresu utraty świadomości, którą królewna odzyskuje bardzo daleko od Twierdzy. Po przejęciu kontroli nad własnym ciałem pozbywa się szybko porywaczy i urządza sobie ognisko ze szczątków ich wozu. Byłaby zapewne samotna, biedna i nieszczęśliwa w dalekich obcych stronach, gdyby nie ogienek zemsty, który zaczyna płonąć w jej piersi, głowie, oczach i wszędzie, gdzie się da. I nie zapominajmy o psie – Pazur wiernie towarzyszy naszej bohaterce, która oprócz rozrywania na strzępy kolejnych przeciwników ma się dodatkowo kim opiekować. Bardzo silna i bardzo zła Salianka rusza na podbój nieznanego świata, obierając za cel odnalezienie egzorcystów oraz ich głównej siedziby, którą mogłaby puścić z dymem.

Oczywiście zniknięcie królewny powoduje wiele rozmaitych komplikacji i popłoch nie tylko wśród mieszkańców demolowanych miast. Przede wszystkim, wszyscy członkowie Rady w Twierdzy zaczynają się czuć zbyt swobodnie. Zdesperowany Piąty wzywa na pomoc Jalę, a sam wyrusza wraz z dość oryginalną ekspedycją ratunkową, aby odnaleźć swoją panią i ściągnąć ją z powrotem do domu. Czy Salianka chce jednak tam wracać? Czy może chciałaby znaleźć sobie jakieś inne miejsce i cel w życiu?

Jak to zwykle u Mileny Wójtowicz, fabuła poprowadzona jest sprawnie i z dużą dozą humoru. Początkowo entuzjazmu może nie wzbudzać fakt, że Salianka znów zostaje porwana i wywieziona w nieznanym kierunku. Nie dzieje się nic szczególnie ciekawego, dopóki nie daje się porwać drugi raz, tym razem specjalnie. Następnie w akcję wmieszają się spiskowcy, smoki, malarze, co prowadzić będzie do wstrząsających odkryć, które jeszcze bardziej rozwścieczą Saliankę. Innymi słowy, książka rozkręca się gdzieś w jednej trzeciej, zaczyna być coraz zabawniej i coraz ciekawiej, zaczynamy poznawać jakieś nowe interesujące wątki z historii Twierdzy... i bach, czytelnik może dostać amoku na gigantycznym cliffhangerze. Powieść kończy się w momencie, w którym na dobre się rozkręciła. Osiągamy punkt kulminacyjny i nagle ktoś gasi światło. Szkoda, najwyraźniej muszę poczekać na kolejną część „Wrót”, żeby poznać zakończenie akcji, która rozpoczyna się pod sam koniec książki. Mojego entuzjazmu nie wzbudza też to, że na drugą część trzeba było dość długo czekać, obawiam się równie długiego oczekiwania na odsłonę trzecią przygód naszej dzielnej królewny.

Powieść należy niewątpliwie do tych, które bardzo miło i szybko się czyta. Stąd mój wniosek, że jest zwyczajnie za krótka – zwłaszcza że pierwszy tom podawał nam kompletną historię, której zakończenie i tak skłaniało do sięgnięcia po kolejną część przygód Salianki. Generalnie lektura „Wrót 2” jest godna polecenia każdemu, komu spodobała się część pierwsza. Dla własnego spokoju dobrze byłoby najpierw zgromadzić tom 2 i 3, a potem zabierać się do czytania całości. Jednakże osobom spragnionym lekkiej i przyjemnej lektury napisanej z werwą i humorem – zalecam lekturę „Wrót 2” już teraz.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Milena Wójtowicz

Wrota 2

Fabryka Słów, 2008

Stron: 351

Cena: 27,99

 


O rozwiązaniach skrojonych na miarę

 

okladka

Najpierw była zdrada. A potem, dla odmiany, była inna zdrada. I kiedy nie pozostała już żadna strona, czy to przyjacielska, czy to wroga, której zaufanie można byłoby zawieść... Co się wydarzyło?

Nie, wampir Vesper nie wybrał rozwiązania, jakie niekiedy jest udziałem podwójnych zdrajców. Nie palnął sobie w łeb, nie poszedł w południe wygrzewać się na słoneczku, nie napił się sztucznej krwi. On po prostu poszedł do swoich. Prosto jak po sznurku, pełen swoistej radości, że oto nadszedł czas rozwiązań ostatecznych. Zostanie przyjęty lub zabity, odpędzony lub wysłuchany. Coś się rozstrzygnie, coś się wyjaśni, będzie można od nowa zabrać się do roboty albo pożegnać się z życiem – tym razem na zawsze.

Tylko że kandydatów do miana „swoich” dla Vespera jest dwóch: nocarze i renegaci. I okazuje się, że istnieją sytuacje ponad podziałami, argumenty trafiające do serca, a nie do rozumu, jest zwykła ludzka (wampirza?) sympatia i poczucie wspólnie wykonanych zadań. Nowo sformowany oddział o nieco ekscentrycznym składzie po obowiązkowych pyskówkach, prężeniu muskułów i unoszeniu głowy wyżej chmur rozpoczyna misję, od której powodzenia zależy przyszłościowe być albo nie być całej wampirzej populacji.

I co? I nic. Do świeżo upieczonych towarzyszy broni zaczynają docierać relacje o faktach z przeszłości, absolutnie nieprzeznaczone dla ich uszu. Okazuje się, że na miano kata Ultor sumiennie sobie zapracował, lord Atroks został zabity w sposób nie do końca honorowy i koszerny, a znienawidzony wróg, czyli watykańscy, mają z niektórymi wampirami o wiele ściślejsze i bardziej zażyłe stosunki, niż którykolwiek z nocarzy czy renegatów śmiałby przypuszczać. Na jaw wychodzi wielkoformatowa polityka, alianse zawierane z zamiarem wystawienia sojusznika do wiatru. Oddani sprawie wampirzy żołnierze, do tej pory patrzący na świat w odcieniach czerni i bieli, muszą przyjąć do wiadomości, że umiłowany lord może być plugawym padalcem, a znienawidzony przeciwnik zachować się honorowo, jak na oficera i dżentelmena przystało. Co ciekawe, do podobnych wniosków dochodzą obie strony, odkrywając u przeciwników takie aspekty osobowości, jakie do tej pory mogli wyróżnić jedynie u siebie. Strach, żądzę władzy, mściwość, kunktatorstwo, bezsilność, miłość...

Kiedy umysły ogłupiałych nową sytuacją bojowników znajdują się na krawędzi szaleństwa, na scenie pojawia się deus ex machina i przychodzi im stanąć twarzą w twarz z pewnym mieszkańcem pilnie strzeżonej krypty. Niestety. Ów straszliwy i przemądry starszy nad wampirami, aczkolwiek wykazuje się godnym podziwu spektrum zdolności transformacyjnych, zachowuje się w sposób nieprzystający do swej wielkości i siły. Jest jak pomysłowy wujaszek, który znajdzie sposób, by wyklęci mogli odzyskać dobre imię, rozdzieleni kochankowie na powrót się połączyć, a podwójny zdrajca Vesper zająć się nową robotą. Na tyle odpowiedzialną i na tyle ważną, by nie zadręczyły go wyrzuty sumienia i świadomość, że połowa przyjaciół nie żyje, a wampirze istnienie wydaje się dziwnie mało pociągające.

Wszystko wydaje się skrojone na miarę – na miarę Vespera. Tortury, jakim zostaje poddany, są akurat takie, by stracił przytomność z bólu, lecz daleko im do cierpienia ponad miarę, sprowadzającego pomieszanie zmysłów i otępienie. Głód krwi jest głodem straszliwym, lecz kiedy już nieszczęsny wampir zaczyna poddawać się szaleństwu, w zasięgu ręki szybko znajduje się upragniony woreczek z krwią. Gorzkie słowa i zarzuty przyjaciół bolą, jednak nie tak bardzo, by nie dały się zapomnieć. A miłość... miłości wyrzec się najłatwiej. Może czasem wygodniej jest tylko marzyć o małym domku w Bieszczadach i wspaniałej kobiecie przy boku? Ukochana z marzeń ma przewagę nad tą, która rzeczywiście istnieje, zawsze jest piękna, czuła i pełna pożądania, nie patrzy z wyrzutem i nigdy, przenigdy nie stawia niewygodnych pytań.

Poza nowym życiem, nową misją i nowym poczuciem własnej godności Vesper otrzymuje być może niezbyt potrzebny, lecz jednak sympatyczny bonus: przynależną do tej pory tylko ludziom odporność na światło słońca. Niby niewiele, a jednak. Koniec z mrokiem, koniec z ciemnymi – w przenośni i dosłownie – machinacjami, koniec z działaniami w ukryciu. Być może jest tak, że nie tylko wampir marnotrawny doczeka się odrobiny światła. To tylko opowieść, to fantastyka, wiem. Ale mimo wszystko miło jest, kiedy spełnia się nadzieja. Może drobna, może niewiele znacząca, lecz jednak. Bo jeśli prezent od losu przytrafił się Vesperowi, to dlaczego nie nam?

 

Hanna Fronczak

 

Magdalena Kozak

Nikt

Fabryka Słów, 2008

Stron: 341

Cena: 29,99

 


Fryne nudziara

 

okladka

Są towary dobre, bo polskie. Są komiksy polskie, ale dobre (by nie być posądzonym o gołosłowność: http://www.wilq.pl/wilq_nowykomiks.html). W wypadku „Fryne hetery”, najnowszej powieści Witolda Jabłońskiego, narodowość autora nijak nie przełożyła się jednak na jakość – braki talentu pojawiają się wszak pod każdą szerokością geograficzną...

A mogło być tak pięknie: bierzemy słynącą z urody kurtyzanę, której żyć przyszło w nader ciekawych czasach, i twórczo wykorzystujemy fakt, że z jej życiorysu przetrwało do naszych czasów ledwie parę epizodów, w tym ten uwieczniony w użytym na okładce obrazie – proces o bluźnierstwo przeciwko bogom Aten. Przyznać trzeba, że autor wykonał część pracy niezbędnej, by takie dzieło mogło powstać – dzięki licznym lekturom (których listę zresztą załączył do książki; pomylił powieść z pracą dyplomową?) opanował antyczną nomenklaturę, a do fabuły wlepił też niemal wszystkie znaczące postaci z epoki. Ba, ukłonił się nawet rzeszom fanów „Kodu Leonarda da Vinci”, każąc Fryne i jej towarzyszom uczestniczyć w wydarzeniach mocno przywodzących na myśl ostatnie dni Chrystusa, choć wyprzedzających je o niemal czterysta lat. Dobry spisek nie jest zły, bez dwóch zdań. Problem w tym, że ów obmyślony przez Jabłońskiego jest w najlepszym razie średni.

Podobnie zresztą, jak cała reszta tej powieści. Przez ponad trzysta stron Fryne tokuje jak najęta, przedstawiając rzekomo zafascynowanemu słuchaczowi własne losy na tle panoramy targających Helladą w IV w. p.n.e. konfliktów – choć jej samej zdarza się parę razy stwierdzić, bez cienia ironii, że kurtyzany winny być lepsze w słuchaniu niż w mówieniu... Potok jej wypowiedzi co i raz grzęźnie w dygresjach dotyczących różnic między ówczesnymi a XX-wiecznymi obyczajami, kwestii wyznań czy też (to akurat było przekomiczne) tego, jacy to źli i niedobrzy są potwarcy i donosiciele. Drogi Autorze, ja rozumiem, wciąż boli sposób, w jaki pożegnał się pan z etatem, ale wylewanie w powieści prywatnych żali naprawdę prędzej ubawi czytelnika, niż wzbudzi w nim współczucie.

Dowiadujemy się więc, jak to autorskim fiat Fryne staje się powiernicą możnych i monarchów, odciskając znaczny ślad na dziejach macedońskiego imperium. To, samo w sobie, da się przełknąć – jak już wspomniałem, prawdziwy życiorys hetery jest znany tylko w skąpych wyrywkach, a o tym, czego nie wiemy o historii antycznej, dałoby się napisać dziesiątki tomów. Gorzej, że Fryne jaką opisuje Jabłoński, jest ostatnią osobą, z której zdaniem liczyłby się ktokolwiek roztropny, a już wciąganie jej w tajne knowania wygląda na pomysł iście samobójczy (o czym zresztą ma okazję się przekonać jedna z drugoplanowych postaci). To śliczna trzpiotka, w której arsenale główne bronie to biust i dowcip. Zupełnie jak ta prawdziwa Mata Hari, która misję szpiegowską zakończyła nader szybko, przed plutonem egzekucyjnym. Trudno zatem zaufać autorowi, gdy każe nam wierzyć w kolejne sukcesy pięknej kurtyzany.

Zupełnie niepojęty natomiast jest pomysł na narracyjną klamrę tej powieści. Z powodów zrozumiałych tylko dla autora, Fryne dokonuje swej spowiedzi w XX-wiecznej Aleksandrii, darząc tym zaszczytem Konstandinosa (Konstantinosa) Kawafisa, jednego z najwybitniejszych nowoczesnych poetów greckich, znanego z umiłowania tradycji antycznej. Dlaczego więc traktuje go jak szczawika z gimnazjum, któremu trzeba klarować, czym dla Hellenów były libacje? Wybór Kawafisa jako „bufora” między Fryne i czytelnikiem dziwi także dlatego, że mimo wysiłków Zbigniewa Kubiaka, który przełożył wszystkie wiersze poety, jest on jednak w Polsce niemal zupełnie nieznany (dowód rzeczowy A – „W miesiącu Athyr” Elizabeth Hand w „Krokach w nieznane” z 2005 roku, opatrzone mottem z niejakiego „Carafy’ego”, choć w oryginale jest „Cavafy”, Kawafis właśnie). Mamy zatem mocno dydaktyzującą opowieść o starożytnej Grecji, której nastoletni czytelnicy powinni jednak wiedzieć, kim był Stary Poeta z Aleksandrii... Jako rzecze Spock, Does not compute. Aczkolwiek gwoli recenzenckiej ścisłości wypadałoby dodać, że owe XX-wieczne partie podobały mi się najbardziej.

Książka z takimi ambicjami do popularyzowania wiedzy powinna też zostać poddana staranniejszej obróbce edytorskiej. A tak Jabłoński zasiada już przy owej oślej ławce wielkości Okrągłego Stołu dla tych, którzy nie widzą różnicy między stróżką i strużką. Fakt, że towarzyszy ma niezgorszych, bo jest w tym gronie nawet Łukasz Orbitowski. Tak czy inaczej wstyd, tym bardziej, że błędów jest tam znacznie więcej. Zagadką też pozostaje, dlaczego autor sili się na niekanoniczne wersje imion co poniektórych postaci – na siłę zaznacza indywidualność kreacji?

Zawiodłem się bardzo na „Fryne heterze”. Nie potrafię powiedzieć, do kogo właściwie jest ta powieść adresowana – z jednej strony tłumaczy się tu rzeczy podstawowe, z drugiej oczekuje jednak od czytelnika wiedzy na nieco wyższym poziomie, zapominając, że takich „zaawansowanych” odbiorców łatwo zantagonizować łopatologią i namolnymi powtórzeniami co celniejszych rzekomo myśli. Nie umiem też oprzeć się wrażeniu, że i pożytku, i przyjemności z lektury wyniosłoby się więcej, gdyby miast przypadków Fryne przez nią samą opowiedzianych sięgnąć raczej po dowolny tytuł z uczynnie podsuniętej przez Jabłońskiego bibliografii. Owszem, mniej znalazłby tam fantastyki, ale ta akurat w opowieści o ateńskiej heterze występuje w dawkach niemalże homeopatycznych – w „Iliadzie” jest jej więcej...

 

Tomasz S. Gałązka

 

Witold Jabłoński

Fryne hetera

SuperNOWA, 2008

Stron: 376

Cena: 30,50

 


Piszczele dwa i biały czerep

 

okladka

Kiedy rum zaszumi w głowie

Cały świat nabiera treści,

Wtedy chętnie słucha człowiek

Morskich opowieści

(słowa i muzyka tradycyjna)

 

Ludzie morza zawsze byli przesądni. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Twarde realia, życie zależne od kaprysów przyrody, wiatrów, prądów morskich – wszystko to skłaniało dawnych żeglarzy do uciekania się ku boskiej czy też diabelskiej pomocy. I, rzecz jasna, do unikania wszystkiego, co mogło przynieść pecha. W większości przypadków takie zaklinanie losu przynosiło pozytywne rezultaty. Niektórzy mieli jednak okazję przekonać się, że w najstraszliwszych historiach, opowiadanych w tawernie przy szklanicy rumu, może tkwić ziarenko prawdy. Czasami nawet wielkości orzecha kokosowego.

XVII i XVIII wiek zapisały się w historii żeglugi czarnymi zgłoskami. Był to okres niezwykle szybkiego rozwoju flot handlowych, wojennych, ale także i pirackich. Wspaniałe bogactwa Nowego Świata trzeba było przewozić do Europy przez obfitujące w małe wysepki wody Karaibów. Często bez odpowiedniej osłony, wszak główne siły flot wojennych utrzymywane były na Starym Kontynencie. Nic więc dziwnego, że niektórym marynarzom marzył się bunt i wzięcie interesów we własne ręce. Zawód pirata może i bywa czasami niebezpieczny, ale przy odrobinie szczęścia przynosi zyski zdecydowanie przewyższające nakłady. I o takich to właśnie ludziach interesu można przeczytać w zbiorze opowiadań Jacka Komudy zatytułowanym „Czarna bandera”.

Sześć nowel przeniesie nas na ciepłe wody tropikalnych mórz. Podróż odbędzie się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Pod stopami będziemy czuć deski pokładu fluit, karaweli, liniowców. A co zobaczymy poza drewnem, płótnem żagli i błękitem wód? Piratów, dziwki, kupców, porty udzielające schronienia zbuntowanym załogom, tropikalne wyspy. Można by rzec – normalne sprawy, nie ma w tym nic fantastycznego. To jednak nie wszystko. Tak zwyczajnie, pospolicie zaczynają się wszystkie nowele. Ale potem jest znacznie lepiej. Podczas rejsu po kartach zbioru spotkamy demona, ludożerców, przeklęte okręty, skarby obłożone potężnymi klątwami. Więcej zdradzić nie powinienem, wszak nie mogę was pozbawiać przyjemności płynącej z lektury.

Kiedy recenzowałem morską powieść tego autora – „Galeony wojny” – musiałem stwierdzić, że to nie jest fantastyka. Co nie przeszkodziło mi jednak wystawić pozytywnej oceny. W przypadku „Czarnej bandery” nie mogę już takiego zarzutu postawić. Mamy tu do czynienia z prawdziwą, rasową fantastyką. Atrakcyjnie podaną i sprawnie napisaną. A do tego wszystkiego świeżą i nietypową, gdyż rozgrywającą się na morzach i oceanach. Niestety, bardzo mało mamy takich książek w historii polskiej fantastyki.

Przejdźmy do konkretów. Jacek Komuda znany jest ze świetnego operowania językiem. Fabuła i intryga budowane są w sposób zapewniający wzrost napięcia i chęć kontynuowania lektury. Inaczej mówiąc – od jego książek trudno się oderwać. Autor tworzy też całą galerię ciekawych i niepapierowych bohaterów. Kogo tu nie znajdziemy? Kapitana, który z transportu niewolników zrobił niemalże sztukę, zagorzałego abolicjonistę jako pierwszego oficera na statku niewolniczym, biedującego syna konstruktora najwspanialszego okrętu powstałego w Nowym Świecie, starego marynarza z obsesją na punkcie zabijania szczurów... Przykłady można by podawać dalej, wiele jest bowiem postaci, które zapadły mi w pamięć po lekturze tej książki. Na słowa uznania zasługuje też cała morska i historyczna otoczka opowiadań. Nie znajdziemy tu idealizowanych, upiększonych opisów charakterystycznych dla typowych powieści współczesnej fantasy. Mamy za to krew, brud, szczury czy insekty. Ludzie walczący krwawią, pocą się, umierają normalnie – po ludzku – w bólu i cierpieniu. Pokłady okrętów nie lśnią czystością, żagle nie błyszczą bielą, a ulice pirackich miast spływają błotem i nieczystościami. Na pochwałę zasługuje też warstwa marynistyczna. Okręty są takie, jakie być powinny i zachowują się na wietrze tak, jak okrętom przystało.

Niewielkim minusem całości może być pewna przewidywalność fabuł poszczególnych opowiadań. Nie przeszkadza to jednak w lekturze, autor rekompensuje to bowiem wystarczająco dobrze budową akcji i napięcia.

Czas jednak zmierzać do brzegu, czyli podsumowania. „Czarną banderę” Jacka Komudy rekomenduję z czystym sumieniem wszystkim fanom morskich klimatów, amatorom fantastyki opartej na niesamowitych zjawiskach, normalnie pozostających poza naszą percepcją. Ale nie tylko im. Bez wielkiego ryzyka mogę polecić tę pozycję każdemu, kto poszukuje ciekawej, wciągającej lektury na jesienne czy zimowe wieczory. Czyż nie jawi się kuszącą wizja lektury pirackich opowiadań ze szklanką rumu w dłoni, kiedy za oknem ziąb i plucha? No i pozostaje mieć nadzieję, że autor nie porzuci w najbliższym czasie marynistycznej tematyki i dostarczy nam kolejną porcję morskich opowieści.

 

Hej! Ha! Kolejkę nalej

Hej! Ha! Kielichy wznieśmy

To zrobi doskonale

Morskim opowieściom!

 

Jacek Falejczyk

 

Jacek Komuda

Czarna bandera

Fabryka Słów, 2008

Stron: 382

Cena: 29,99

 


< 06 >