Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 25>|>

Reporter tabloida rusza ku gwiazdom

 

 

Kiedy po dziesięciu latach wyrzucono mnie z posady reportera naukowego „New York Timesa”, redaktor zapowiedział, że już nigdy nie znajdę pracy w szanującej się gazecie. Miał rację – nikt nie chciał zaangażować reportera, który za łapówki napisał serię artykułów o nieistniejącej technologii, by wyśrubować wartość rynkową pewnej kompanii używanej do giełdowych szwindli. Nawet jeżeli udało mu się uniknąć odsiadki.

To był jedyny powód, dla którego zatrudniłem się w tabloidzie „Midnight Observer”. Nikogo tam nie obchodziło, że wysmażyłem takiego newsa. Prawdę mówiąc, byli nawet pod wrażeniem, że udało mi się napisać coś, co przez cały rok robiło z ekspertów głupców. Rozpocząłem więc karierę pod pseudonimem doktora Lance’a Jorgensena. Doktorat, rzecz jasna, był fałszywy, przez co nigdy nie zdecydowałem się na określenie mojej „specjalizacji”. Pracowałem tam trzy ostatnie lata, zanim nie postanowiłem wziąć urlopu, który umożliwił mi powrót do prawdziwego dziennikarstwa.

Kiedy Agencja Kosmiczna Narodów Zjednoczonych (UNSA) zdecydowała się przeprowadzić loterię w celu wyłonienia reportera, który wziąłby udział w podróży ich pierwszym międzygwiezdnym statkiem, przedstawiła ścisłe warunki dla kandydatów: dyplom wyższej uczelni z dziennikarstwa, minimum pięć lat doświadczenia reportera naukowego, i to w gazecie, której nakład lub liczba czytelników wynosiła co najmniej milion.

Ponieważ formalnie spełniałem wszystkie powyższe wymagania, zgłosiłem się i komputer losujący wybrał mój właśnie numer.

W mniej niż pięć minut po ogłoszeniu przez UNSA składu załogi, w tym waszego prawdziwego i jedynego reportera, zaczęły się telefony. Jako pierwszy zadzwonił mój stary redaktor z „Timesa”, proponując, abym wrócił do nich na ekskluzywnych warunkach: sam mogłem je stawiać. Muszę wyznać, że wciąż czułem rozgoryczenie po tym, jak mnie wyrzucono, więc odpowiedziałem, że moim warunkiem jest otrzymanie praw własności gazety, abym mógł go wywalić jak najszybciej się da. Zatkało go, a ja się rozłączyłem.

Pod koniec tygodnia dostałem już kontrakt telewizyjny z CNN oraz prasowo-internetowy z „Washington Post”. Mając je w kieszeni, bez cienia żalu doktor Lance Jorgensen złożył w „Midnight Observerze” wypowiedzenie ze skutkiem dwutygodniowym. Na powrót stałem się Lawrencem Jensenem, reporterem naukowym.

Wielu dziennikarzy lamentowało, że nie zasłużyłem na udział w misji z uwagi na niedawne kłopoty z prawem, nawet jeżeli udało mi się wymigać od wyroku poprzez manipulowanie dowodami. Ale tym razem prawo było po mojej stronie: dyplom z dziennikarstwa Columbia University, lata spędzone w „Timesie” oraz ponad siedem milionów egzemplarzy „Midnight Observera” czyniło zadość jeżeli nie duchowi, to na pewno formalnościom wymogów. Wbrew najgorętszym życzeniom krytyków bez problemów przeszedłem trening lotów kosmicznych i z dumą, na oczach całego świata, zakotwiczyłem się na pokładzie Starfevera.

Ta misja była moją szansą na rehabilitację. Popełniłem jeden wielki błąd, który zamierzałem naprawić, pisząc rzeczowe, dobre stylistycznie reportaże, czyniące cuda podróży kosmicznych zrozumiałymi dla każdego. Od dziecka kochałem naukę. Gdybym tylko miał nieco bardziej matematyczny umysł, zapewne wybrałbym karierę naukową zamiast reporterskiej. Opisywanie tej misji było moim wymarzonym zleceniem i nie chciałem tego spieprzyć.

W dniu startu „Midnight Observer” w artykule na pierwszej stronie stwierdził, że już wcześniej kontaktowałem się z obcymi, z którymi ma się spotkać Starfever i że mieli oni zażądać, abym został ambasadorem. Zamieszczono nawet podróbkę, na której wymieniałem uścisk dłoni ze stereotypowym niskim, szarym, łysym, bulwogłowym kosmitą.

Przez całe sto trzydzieści trzy dni podróży pozostali członkowie załogi nie dawali mi o tym zapomnieć.

Na szczęście obcy, na jakich się natknęliśmy, w niczym nie przypominali tych z obrazka.

 

***

 

W teorię podróży w hiperprzestrzeni zaangażowanych jest kilka innych wymiarów poza zwyczajnymi czterema, jakich doświadczamy my, ludzie. Matematyczna formuła, dzięki której udaje się wykonywać prace w hiperszybkości, przekracza zdolności pojmowania ludzkiego mózgu. Tym, o czym nie wspominają ani teoria, ani formuły, jest piękno podróży w hiperprzestrzeni. Ciężkie promieniowanie, wypełniające próżnię, jawi się jako kalejdoskop o niewyczerpanych możliwościach układu, kiedy naciska na tarcze magnetyczne.

 

***

 

Wcześniejsze obserwacje, przeprowadzone przez Hubble’a III, wskazywały na możliwość istnienia w tym systemie planety o atmosferze zbudowanej z tlenu i azotu. Teraz, kiedy już tu dotarliśmy, pokładowe teleskopy potwierdziły to w odniesieniu do czwartej planety. Skończyłem właśnie pisać trzeci artykuł dla tygodniowego wydania w Internecie, objaśniający zagadnienie niebiocenotycznych gazów i powodów, dla których ich obecność może oznaczać występowanie tu pewnych formy życia, kiedy Singh zaczął dobijać się do drzwi mojej kabiny.

– Hej, panie ambasadorze, jesteś pan tam?

Nie uznałem za stosowne udzielić odpowiedzi.

– Daj spokój, Jensen, otwieraj. Mam dla ciebie gorący temat.

Narinder Singh był jednym z naszych ksenobiologów. Przed dotarciem na miejsce musiał polegać na ograniczonych możliwościach naszych teleskopów, co utrudniało mu wyciąganie jakichkolwiek wniosków. Nie wydawało się, aby mógł teraz dojść do czegoś ważnego. Pomijając wszystko inne, byłem jedynym reporterem na pokładzie i nikt nie mógł mi zgarnąć tematu sprzed nosa.

– Wchodź – powiedziałem mimo to.

Otworzył śluzę i wszedł do środka.

– Spójrz na to – rzekł, podtykając mi pod nos kilka zdjęć o wymiarach osiem na dziesięć.

Zacząłem przeglądać fotografie, na których widać było małe, nasłonecznione półkola na powierzchni planety, zapewne Aurory, która jako jedyna posiadała odpowiednią atmosferę.

– Cóż, to połowa planety spowita nocą. – Nie wykazałem entuzjazmu. – A teraz, jeśli pozwolisz, zadzwonię do redaktora, aby wstrzymał się z drukiem...

– Nie, przyjrzyj się bliżej mrocznej półkuli. O, tutaj. – Wskazał teren opodal równika tuż przy linii terminatora.

Przyglądając się, zauważyłem z tuzin malutkich, jasnych punkcików.

– Myślisz, że to światła miast?

– Tak. Na tej planecie istnieje cywilizacja. Pamiętaj, że to właśnie ja przyszedłem z tym do ciebie.

Zerknąłem na tekst, który właśnie ukończyłem. Będę musiał nieco go przerobić, aby zawrzeć hipotezę wysuniętą przez Singha odnośnie do podejrzanych światełek. Wciąż jednak było to zbyt naciągane. Ta cała afera z „Midnight Observerem” uczuliła mnie na wszystko, co wiązało się z obcymi.

– Taak, będę doskonale o tym pamiętał, jeśli okaże się, że to nic takiego. To mogą być wulkany, pożar lasów lub cokolwiek innego. Pokazałeś to Khadilowi? – Iqrit Khadil był naszym geologiem. – Chodzi mi o to, że jeżeli naprawdę jest tam cywilizacja, to czemu nie wychwytujemy fal radiowych?

– Może nie wynaleźli jeszcze radia albo się w tym ukrywają – zasugerował. – Ale mówię ci: mamy do czynienia z rozumnym gatunkiem, z co najmniej prymitywną cywilizacją.

– Posłuchaj, jeżeli w ciągu półtorej godziny Khadil potwierdzi, że to nie są żadne wulkany ani inne zjawiska geologiczne, napiszę o tym w dzisiejszym tekście. W przeciwnym razie będziesz musiał czekać do przyszłego tygodnia, co może wyjść na dobre, skoro mamy tak mało dowodów w tę i drugą stronę.

Odebrał fotografię.

– Wiem, o czym mówię – zapewnił. – Pogadam z Khadilem.

 

***

 

Teraz, kiedy Starfever znajduje się poza hiperprzestrzenią, normalna transmisja radiowa musiałaby trwać sto trzydzieści trzy lata, aby dotrzeć do Ziemi, co czyniło bezpośrednią komunikację w obie strony niemożliwą. Zmusiło to konstruktorów Starfevera do znalezienia rozwiązania. Kiedy dotarliśmy do tego systemu słonecznego, nasz statek podzielił się na dwie części. Moduł Hiperprzestrzenny (MH) z dwoma członkami załogi na pokładzie pozostał poza systemem, dzięki czemu bez przeszkód mógł przechodzić do hiperprzestrzeni, podczas gdy Moduł Orbitalny (MO) ruszył ku planecie wraz z resztą załogi. Wszystkie dane, łącznie z moimi tekstami, przesyłaliśmy do MH.

Sześć dni zabierało reaktorowi na MH zmagazynowanie dostatecznej ilości mocy, aby móc wrócić do hiperprzestrzeni. Tak więc raz na tydzień wracali i wysyłali sygnał do statku w hiperprzestrzeni nieopodal Ziemi. Zamiast stu trzydziestu trzech lat, odległość, jaką sygnał musiał pokonać, wynosiła zaledwie osiemnaście godzin. Statek odbierający powracał do normalnej przestrzeni i odsyłał wiadomości do siedziby UNSA na Ziemi, która z kolei przesyłała moje teksty do „Washington Post”, a ten do waszych domów.

 

***

 

Gdy po upływie pięciu dni MO dotarł na orbitę planety, wszystkie dowody potwierdzały istnienie rozwiniętej cywilizacji na Aurorze, co ostatecznie przekonało mnie do napisania o teorii Singha. Nie wiedzieliśmy jeszcze, jak zareaguje na to Ziemia. Ale pierwszy kontakt z obcymi, dotychczas traktowany jako jedynie mglista możliwość, zmienił charakter naszej dotychczas skromnej misji badawczej w coś znacznie poważniejszego. Zdążyłem już napisać, przepisać i przeredagować kilka tekstów, poświęconych znaczeniu tego wydarzenia. Najprawdopodobniej był to największy news wszechczasów. Pisząc, starałem się użyć najwłaściwszych słów.

Nie byłem w tych zabiegach osamotniony. Komandor Inez Guttierez de la Pena, dowodząca naszą wyprawą, odwiedziła moją kwaterę w środku nocy. Nadchodzącego ranka większość załogi uda się na pokładzie Modułu Lądującego (ML) na izolowaną wyspę pośrodku największego oceanu Aurory, a komandor postawi pierwszy krok człowieka na planecie spoza Układu Słonecznego. Zapytała co, moim zdaniem, powinna wtedy powiedzieć.

Jej przybycie bardzo mi pochlebiło, ale nie udało mi się ukryć irytacji.

– Jest druga w nocy. – Przypomniałem. – Skąd wiedziałaś, że nie śpię?

– Sprawdziłam zużycie mocy w twojej kwaterze i światełka kontrolne powiedziały mi, że masz włączony komputer.

Guttierez nie została wybrana przez losującą maszynę UNSA. Po prostu znała ten statek jak własną kieszeń.

– W porządku. Powiedz, co do tej pory przyszło ci do głowy.

– To nie jest „jeden mały kroczek”, tylko... – Zawahała się przez moment. – Rodzaj ludzki zawsze był rasą odkrywców. W przeszłości nie zawsze okazywaliśmy się godni naszych aspiracji, pozwalając strachowi przeważyć nad spotkaniem z nieznanym, ale dziś, na nowym świecie, znowu mamy tę szansę...

– Bla, bla, bla. – Przerwałem. – Chcesz napisać pamflet o społecznej odpowiedzialności czy powiedzieć coś, co będzie cytowane przez następne tysiąc lat?

– Myślałam o umieszczeniu tego wydarzenia w kontekście historycznym...

– Zostaw to historykom i ludziom takim jak ja – poradziłem. – Tobie potrzeba czegoś krótkiego i mocnego. Pointy i zarazem czegoś, co przypominałoby sny naszych przodków, którzy unieśli wzrok ku gwiazdom, zadając sobie pytanie, co znajduje się poza nimi.

Widoczna na ekranie komandor skinęła głową.

– Wiem, o co ci chodzi. Będziesz jeszcze siedział? – zapytała.

– Pewnie. Odezwij się, kiedy na coś wpadniesz.

Może nie powiedziałem tego ze zbytnim respektem, ale Guttierez cieszyła się moim szacunkiem. Nie tylko dlatego, że posiadała absolutne kwalifikacje do swej pracy, ale też jako jedyna osoba na pokładzie nigdy nie nazwała mnie „ambasadorem”.

Musiała próbować jeszcze z sześć razy przez następne trzy godziny, zanim uznałem, że wreszcie wymyśliła coś dobrego.

Następnego ranka, zgodnie z rozkładem, zeszła po drabinie ML. Dzięki systemowi komunikacyjnemu skafandra mogliśmy wyraźnie słyszeć jej miarowy oddech. Gdy już postawiła pierwszy krok na Aurorze, jej głos zabrzmiał jasno i wyraźnie.

– Dziś ludzkość maszeruje wśród gwiazd. Gdzie będziemy maszerować jutro?

Kiedy ci z nas, którzy znajdowali się na pokładzie, klaskali i wiwatowali, odczuwałem osobliwą mieszankę dumy i zazdrości. Każde słowo, jakie kiedykolwiek napisałem, będzie od dawna zapomniane, podczas gdy te, które właśnie wypowiedziała Guttierez, wciąż będą pamiętane. Nie były moje, ale przynajmniej pomogłem je ułożyć.

Tym sposobem uzyskałem tę niewielką cząstkę nieśmiertelności, na jaką mogłem liczyć.

 

***

 

Tak jak pokoleniu, które z dzieciństwa pamiętało loty braci Wright, aby następnie, już jako dorośli, oglądać lądowanie na Księżycu, lub temu, które jako dzieci widziało lądowanie na księżycu, a dożyło założenia pierwszych osiedli na Marsie, i nam dane było zostać świadkami wschodu nowej ery w dziejach ludzkości. Któż może wiedzieć, jak daleko zajdziemy, podążając śladem kroków komandor Guttierez?

 

***

 

Izolacja punktu naszego lądowania umożliwiła biologom podjęcie badań miejscowych form życia bez większego ryzyka zachwiania biosferą planety. Tydzień po przybyciu udało mi się odbyć pięciominutowy spacerek dookoła wyspy. Niska siła przyciągania na Aurorze, jakieś siedemdziesiąt osiem procent ziemskiej, pozwalała mi stawiać szybkie i długie kroki mimo sporego ciężaru kombinezonu.

Marzyłem o natknięciu się na coś sensacyjnego podczas przechadzki: o dokonaniu samodzielnie odkrycia naukowego, które będę mógł następnie zaprezentować oczekującemu z zapartym tchem światu. Ale jedynym, co udało mi się odkryć, i to tylko dla siebie, był urok spacerowania pod akwamarynowym niebem i przyglądania się słońcu, które wydawało się za małe i za niebieskie.

Jak tylko pojawią się istotne odkrycia, będę musiał przeprowadzać dzienne konsultacje z biologami. Póki co najdonioślejszą wiadomością było to, że życie na Aurorze nie opiera się, jak w przypadku ludzi, na DNA, lecz na nieznanym wcześniej kwasie molekularnym z sześciokątną krzyżówką. Kilka dni później z kolei wyszło na jaw, iż proteinowy budulec auroriańskiego życia zawiera dwadzieścia dwa aminokwasy zamiast dwudziestu.

Nie da się zaprzeczyć, że były to informacje sensacyjne i zbijające z nóg, lecz niektóre ze szczegółów zwyczajnie nie przemawiałyby do tych z Ziemian, którzy nie zaliczali się jednocześnie do szeregu biologów molekularnych. Potrzebowałem czegoś, co przykułoby ich uwagę, czegoś o niebezpieczeństwie, seksie albo najlepiej o obydwu naraz (ujmując je oczywiście językiem nadającym się do wydrukowania na łamach „Washington Post”).

Singh był właśnie w trakcie wykonywania pewnej delikatnej roboty, przez co nie miał czasu na rozmowę, ale Rachel Zalcberg zgodziła się poświęcić mi kilka minut, kiedy oczekiwała na wynik jakiegoś testu.

Podczas trzymiesięcznego lotu próbowałem poderwać Rachel, ale odrzucała moje awanse w sposób niepozostawiający wątpliwości. Pytania dotyczące życia erotycznego obcych nie były raczej dobrym sposobem na rozpoczęcie rozmowy, co zmuszało mnie do skupienia się na niebezpieczeństwie.

– Skoro formy życia na Aurorze tak bardzo różnią się od nas – zagaiłem – to czy mogą u nich występować pewne rodzaje chorób, z którymi nie poradziłyby sobie nasze systemy odporności?

– Większość ciał bakteryjnych ma ogromne trudności w przekraczaniu barier gatunkowych – odparła, machając lekceważąco dłonią. – Genetycznie bliżej ci do wiązu niż czegokolwiek tutaj, a i tak nie musisz się martwić o zarazę holenderską. Nasze systemy biologiczne są tak odmienne, że auroriańskie bakterie i wirusy nie będą mogły się rozmnażać wewnątrz naszych organizmów, o ile w ogóle doszłoby do takiego kontaktu.

Tak skończyliśmy z tematem zagrożenia, ale skoro sama zeszła na reprodukcję...

– W jaki sposób rozmnażają się tutejsze zwierzęta?

– Nie uwierzyłbyś, jak odmiennie to przebiega – odpowiedziała, zaskakując mnie przy tym szerokim uśmiechem. – To naprawdę ekscytujące. Nie miałam jeszcze okazji o tym napisać, ale zrobię to przed następnym połączeniem z domem. Pamiętaj, że to moje odkrycie, kiedy też będziesz o tym pisał.

– Jasne – zgodziłem się.

– Nasze wstępne badania wykazują, że wszystkie tutejsze formy życia są bezpłciowe, czyli że nie występuje podział na płeć męską i żeńską – ciągnęła.

– Wiem, co znaczy bezpłciowe.

Miałem na myśli, że o ile biolodzy są podekscytowani, to czytelnicy niekoniecznie będą.

– Jesteśmy tu odizolowani, więc to zjawisko może nie dotyczyć całej planety – zastrzegła. – Ale na razie to wszystko, czym dysponujemy. Część rozmnaża się poprzez pączkowanie, czyli oddzielają od siebie małe klony. Nie ma to jednak nic wspólnego ze zróżnicowaniem gatunkowym, jakie występuje na Ziemi. Za to złapaliśmy jednego z naszych lokatorów w laboratorium na niegrzecznym zachowaniu.

– Niegrzecznym? – zdziwiłem się. – Myślałem, że nie uprawiają seksu.

– Nie do końca. Jeden z naszych wściekłych ślimaków, nie wymyśliliśmy mu jeszcze stosownej nazwy, zjadł drugiego. Pożarł w całości.

– Kanibalizm?

Może jednak coś w końcu z tej rozmowy wyniknie, pomyślałem.

– Reprodukcja – poprawiła. – Po upływie dwóch godzin skóra ślimaka stwardniała, przemieniając się w coś w rodzaju bawełny. Dwa dni później bawełniany kokon pękł i pojawiły się cztery małe ślimaki. Każdy z nich był odmienny genetycznie: dwie trzecie materiału z jednego z dużych i jedna trzecia z drugiego. Dwa ślimaki umarły, aby narodziły się cztery małe.

To wystarczało dla stworzenia jednego z moich tekstów spod znaku Są-Rzeczy-Na-Niebie-I-Ziemi-O-Których-Nie-Śniło-Się-Naszym-Filozofom. Udało mi się nawet zdobyć nagranie owych małych ślimaków do relacji i komentarza dla CNN.

Musiałem podziękować biologom za inne ważne wydarzenia, jakie nastąpiły w tym tygodniu. Jednocześnie z ogłoszeniem wyników badań atmosfery przez chemików, którzy stwierdzili brak groźnych toksyn, raport biologów stwierdził, iż nie ma znaczącego zagrożenia, co umożliwiło nam wychodzenie na zewnątrz bez kombinezonów i odetchnięcie świeżym powietrzem po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi prawie dziewięć miesięcy temu.

Bez wahania skorzystałem z szansy znalezienia się w pierwszej grupie, jakiej dane było odetchnąć niefiltrowanym powietrzem obcej planety. Właz otworzył się, wziąłem głęboki wdech i zakrztusiłem się zapachem przypominającym odór mokrych, brudnych skarpet.

Ten fragment nagrania nie znalazł się w moim wideo dla CNN.

 

***

 

Przeciwnicy kontaktu z auroriańską cywilizacją przypominali o tragicznych doświadczeniach rdzennych ludów na Ziemi po zetknięciu się z bardziej zaawansowaną technicznie społecznością. Dzieje amerykańskich Indian, australijskich Aborygenów, rodowitych mieszkańców Syberii i wielu, wielu innych udowodniły wystarczająco, jak katastrofalny może okazać się taki kontakt. Ale czyż całym przesłaniem wynikającym z historii nie jest nadzieja, że tym razem zrobimy to lepiej? Jeżeli ludzkość nie szłaby z postępem, naszym przeznaczeniem byłoby pozostać tym samym barbarzyńskim gatunkiem, jakim byliśmy, wychodząc z jaskiń. Wtedy nie dyskutowalibyśmy nawet nad zagadnieniem, czy podbijemy Aurorę i zamienimy jej mieszkańców w tanią siłę roboczą. Tak, nasza przeszłość wymaga od nas, byśmy postępowali ostrożnie, ale przyszłość wymaga, byśmy w ogóle jakoś postąpili.

 

***

 

Formalna zgoda ze strony UNSA zapewne i tak by nadeszła, choć bardzo lubię sobie myśleć, iż moje artykuły, przychylne nawiązaniu kontaktu, odegrały w tym jakąś rolę. Ilość posiadanych przez nas zapasów siłą rzeczy ograniczała czas pobytu do sześciu miesięcy, zanim nie będziemy musieli wyruszyć w drogę powrotną. Dane nam jednak będzie spędzić dwa ostatnie miesiące nieopodal miasta na Aurorze.

Za pomocą prądu produkowanego przez reaktor nuklearny napełniliśmy zbiorniki zapasami tlenu i wodoru, wyznaczyliśmy miasto położone nad wybrzeżem i rozpoczęliśmy lot suborbitalny ku miejscu pierwszego kontaktu.

– Jak sądzisz, jak oni wyglądają? – zapytał w kilka minut po starcie Gianni Cacciatore, nasz klimatolog. – Czy będą szarymi człekokształtnymi stworzeniami, którzy powitają cię jak starego przyjaciela, ehi, paesano?

Moja matka była pochodzenia włoskiego i dlatego mówił do mnie per paesano: ziomku. Lepsze to, mimo wszystko, niż ambasador. Nie mogłem uniknąć rozmowy z nim, albowiem na czas lotu byliśmy przypięci do umiejscowionych vis-a-vis foteli.

– Wiesz co – odparłem. – Ta cała sprawa z ambasadorem staje się równie zabawna, jak konwersacja z zegarynką.

– Buffo – roześmiał się Gianni po chwili namysłu. – Ale co ty o tym naprawdę sądzisz? Wiesz, chcę przez to powiedzieć, że jako jedyny wiesz coś o badaniach każdego z nas. Dysponujesz pełnym obrazem.

Dobre pytanie. Na jedynych zdjęciach auroriańskich miast, jakimi dysponujemy, wykonanymi z pokładu MO, nie dało się zauważyć nic poza paroma pikselami, bo byliśmy za wysoko. W celu uniknięcia wszelkich ingerencji miejsce naszego pierwszego lądowania wyznaczono daleko od ośrodków tutejszej cywilizacji, przez co nikt nie miał pojęcia, jak naprawdę mogą wyglądać tubylcy. Dyskutowałem o tym z paroma naukowcami, ale nic nie napisałem, nie chcąc opierać się na czystych spekulacjach.

– Cóż, opierając się na przykładzie zwierząt, które już odkryliśmy, Aurorianie są prawdopodobnie dwustronnie symetryczni, aczkolwiek mogą być też czworoboczni. Skoro utworzyli własną cywilizację, muszą posługiwać się narzędziami, więc muszą mieć coś w rodzaju kończyn, ale mogą to być też czułki z pazurami, bazując na tym, co wiemy. Muszą się jakoś przemieszczać, możliwe zatem, że mają nogi, ale nie wiemy, ile. Albo też są jak węże lub ślimaki. – Rozejrzałem się. – Chcę po prostu powiedzieć, że przy tak wielu możliwościach nie mamy pojęcia, jak mogą wyglądać, ale na pewno nie tak, jak ci głupi, fałszywi obcy ze zdjęcia.

– Interessante – Gianni kiwnął głową.

Zmieniłem temat, schodząc na sprawę niezwykłych zjawisk, jakie odkryliśmy w auroriańskim klimacie. Pozwoliło nam to zabić czas do momentu, kiedy pilotka, Zhao Xia, oświadczyła, że powinniśmy przygotować się na wstrząs wywołany uruchomieniem procesu zwalniania.

W kabinie ML zapanowała prawie idealna cisza, jako że byliśmy pochłonięci obserwowaniem lądu, rosnącego na naszych ekranach. Kiedy dotknęliśmy powierzchni, rozległo się trochę wiwatów i oklasków, ale nie tak, jak za pierwszym razem.

– Jestem pewna, że przebywający nieopodal Aurorianie musieli zauważyć nasze przybycie i iluś na pewno zjawi się już wkrótce. – Z interkomu dobiegł nas silny głos komandor Guttierez. – Ci z was, których wyznaczono do uczestnictwa w pierwszym kontakcie, proszeni są o przygotowanie się do opuszczenia statku.

Domagałem się, aby mnie włączono do grupy pierwszego kontaktu, ale Guttierez odmówiła. Nie wydawało się to prawdopodobnym, ale nie było absolutnej pewności, że Aurorianie nie zareagują przemocą na widok obcych. Mając to na uwadze, zdecydowała się wysłać tylko dwóch ludzi: Singha z racji jego ksenobiologicznego doświadczenia oraz Tinochiki Murerwy, który przed rozpoczęciem kariery astrofizyka brał udział w walkach jako żołnierz oddziałów specjalnych ONZ.

Moje argumenty o wolności prasy nie wywarły na Guttierez żadnego wrażenia, ale zrobiłem wystarczająco dużo zamieszania, aby jej przełożeni na Ziemi nakazali jej włączyć mnie w skład pierwszej ekipy. Nie wiem, czemu anulowali jej poprzednią decyzję. Podejrzewam, że prawdziwy powód nie miał nic wspólnego z wolnością prasy, lecz z tym, że Stany Zjednoczone sfinansowały czterdzieści procent kosztów misji, przez co amerykańskim politykom zależało, aby Amerykanin bezpośrednio wziął udział w historycznym wydarzeniu. Zresztą nieważne dlaczego wszedłem w skład zespołu.

Singh, Murerwa i ja zebraliśmy sprzęt i wkroczyliśmy do śluzy.

– Powodzenia, Singh – powiedziałem, kiedy ciśnienie zaczęło się wyrównywać. To właśnie on dowodził naszą małą wyprawą.

– Dzięki – odparł.

Zeszliśmy po trapie i rozpoczęliśmy przygotowania do spotkania z gospodarzami, chcącymi zapewne powitać niespodziewanych gości.

Murerwa zerknął przez ramię na wideokamerę, którą właśnie ustawiałem na trójnogu.

– Planujesz zrobić sobie zdjęcie, jak będziesz ściskał dłoń prawdziwym obcym? – roześmiał się głębokim basem.

– Tak – odparłem. Jakoś czułem, że taka fotografia będzie dobrą rekompensatą za te wszystkie przykrości, jakie spotkały mnie z powodu tamtej fałszywki.

Po upływie pięciu długich minut coś nadeszło ze strony wału wschodniego. Im bardziej się zbliżało, tym dokładniej udawało mi się odróżnić szczegóły budowy ciała. Wyglądało niczym pokryty łuskami, brązowy bezgłowy wielbłąd z pięcioma czułkami zamiast szyi. Kiedy podeszło bliżej, dostrzegłem duży otwór pomiędzy górną a dolną parą czułków, co uznałem za usta.

Zatrzymało się około dziesięciu metrów przed nami. Nie było wielkie, acz z pewnością ważyło więcej ode mnie. Boczny garb sięgał mi ledwie do połowy torsu. Jakby podążając za tą myślą, garb wzniósł się kilka cali na grubej łodydze. Wyglądało, jakby stwór gapił się na nas dwoma ciemnoniebieskimi otworami, umiejscowionymi na czubku garbu.

Singh powiedział po hinduski coś, czego nie zrozumiałem.

– To jeden z Aurorian, czy tylko zwierzę? – zapytałem.

– Sądzę, że to świadoma forma życia. Nosi coś w rodzaju paska z narzędziami dookoła jednej z przednich nóg.

Dopiero kiedy to powiedział, dostrzegłem pas. Wyglądał, jakby go wykonano z grubej tkaniny. Jedno z narzędzi było bez wątpienia młotem, choć nie miałem pojęcia, do czego mogła służyć reszta.

Gapiliśmy się na stwora, a on gapił się na nas. Teraz już wiedzieliśmy, jak wyglądają Aurorianie.

Albo raczej sądziliśmy, że wiemy, dopóki inne stwory nie zaczęły przybywać na wzgórze. Niektóre przyszły na czterech nogach, inne na dwóch. Byłem całkiem pewien, że widziałem jedno z ośmioma. Niektóre miały czułki, inne – wyrastające z różnych miejsc ramiona, zakończone czymś na kształt dłoni. Wszystkie miały łuskowatą skórę, choć niektóre okrywało futro, wyglądające na część ciała, a nie ubrania. Głowy wszystkich przypominały garb pierwszego witającego, ale nie były umieszczone w tym samym miejscu. Niektóre istoty wyglądały na bilateralnie symetryczne, inne nie: dostrzegłem jedno z jakby anemonowymi mackami z jednej strony i krabowym pancerzem z drugiej. Na pięćdziesiąt lub więcej przybyłych nie wyglądało na to, żeby więcej niż kilka należało do tego samego gatunku.

W miarę, jak tłum się rozrastał, zaczęli śpiewać do siebie. W każdym razie tak to dla mnie zabrzmiało: pozbawione słów dźwięki, które harmonizowały ze sobą, miast powodować hałas.

Wtem jedno wypowiedziało parę słów, a reszta zamilkła natychmiast.

– Słyszysz, co mówią? – zapytał Singh.

– Brzmi dla mnie jak „Alla Beeth” – odpowiedziałem.

Głos w tłumie powtórzył to i nagle wszystkie zaczęły nucić „Alla Beeth”.

Nie przestawały, dopóki nie pojawili się żołnierze. Dopiero wtedy ucichły. Ich cywilizacja może bardzo różnić się od naszej, ale miecze wyglądają jak miecze, nawet gdy są przypięte do pasa gadziego centaura z mackami.

Żołnierze zaśpiewali do tłumu, który ucichł całkowicie i rozsunął się, przepuszczając oddział liczący ich pół tuzina.

Dowódca potruchtał ku oddzielającej nas od tłumu strefie, zatrzymując się w odległości około dwóch metrów przed nami. Jego wielkie, pozbawione wyrazu oczy po kolei taksowały każdego z nas. Następnie rozejrzał się na boki, dopóki nie stanął naprzeciw mnie. Wolno wyciągnął miecz.

Dzielnie trwałem w miejscu, udowadniając tym samym, że ludzie nie są strachliwi. A może po prostu wystraszyłem się tak bardzo, że nie mogłem się ruszyć. Tak czy inaczej wyszło na jedno.

Dowódca zgiął jedną z nóg i uklęknął, albo coś w tym rodzaju. Położył miecz na ziemi, spojrzał na mnie i powiedział:

– Alla Beeth.

Tłum zaśpiewał raz jeszcze.

Murerwa zaśmiał się.

– Wygląda na to, że zostałeś wybrany pierwszym ambasadorem Aurory.

 

***

 

Niepowodzenie włączenia w skład misji eksperta od lingwistyki nie było wcale tak niezrozumiałe, jak twierdzili krytycy UNSA. Dowody wskazywały wprawdzie na wysokie prawdopodobieństwo istnienia planety z tlenowo-azotową atmosferą, ale przed przybyciem Starfevera na miejsce nie mieliśmy cienia pewności, iż mogą ją zamieszkiwać świadome i cywilizowane formy życia. Ziemia posiadała odpowiednią atmosferę zapewne od półtora miliarda lat. Szansę na to, że statek obcych wizytujący Ziemię odkryłby ludzi, wynosiły ledwie jedną trzecią procenta. Szansę na to, że natknąłby się na nas kiedy rozwinęliśmy cywilizację, były mniejsze niż jedna tysięczna procenta.

 

***

 

Iqrit Khadil jako pierwszy zasugerował religijne podłoże sprawy.

– Wątpię, aby czystym przypadkiem było to, że jedno ze słów, jakie usłyszeliśmy, brzmiało „Allach” – powiedział podczas rozmowy w sennej mesie, gdzie załoga spożywała spóźniony obiad w noc po pierwszym kontakcie.

– Nie mówisz serio! – odparła Rachel.

– Czemu nie? Te prymitywy najwyraźniej sądziły, że Jensen jest Bogiem albo jego wysłannikiem. A skoro najwyraźniej porozumiewają się między sobą śpiewem, wiedzieli, iż do nas należy zwrócić się słowami. Jednym z tych słów był „Allach”.

Knykcie Rachel zacisnęły się wokół widelca.

– W porządku, o mędrcu jedyny, co w takim razie ma oznaczać „Beeth”? – spytała.

– Może wysłannika. – Khadil wzruszył ramionami. – „Alla Beeth”: wysłannik Allacha.

Omal nie nadmieniłem, iż jeżeli jestem czyimkolwiek wysłannikiem, to tylko „Washington Post”, ale wszyscy zaczęli się wzajemnie przekrzykiwać.

Rachel uderzała pięścią w stół, dopóki oczy wszystkich nie zwróciły się na nią.

– Po pierwsze nie wiemy, jak ich słowa są podzielone, czy to było jedno słowo i czy w ogóle było to słowo. Może pierwszym słowem było „al”, ale naprawdę źle wymówili „el”, czyli naprawdę mieli na myśli boga żydowskiego, a nie muzułmańskiego.

– Jednak przypadek jest najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem – podniosła głos, aby uciszyć protesty. – Jeśli sugerujemy się tym, że wypowiedzieli te słowa, bo już spotkali się z ludźmi, w co trudno uwierzyć, to istnieją inne, bardziej sensowne hipotezy. Na przykład taka, że próbowali wymówić pierwsze litery alfabetu. Każdy z nas wie, co oznaczają pierwsze litery greckiego alfabetu: alfa, beta. W hebrajskim to aleph, bet. Jak brzmią po arabsku? – zwróciła się do Khalida.

– Alif, ba. – Khalid skinął głową. – Zbyt wcześnie zabrałem głos. Byłem podekscytowany, że usłyszałem coś, co zabrzmiało jak „Allach”. Ale przypadek to sensowniejsze wytłumaczenie.

Podczas reszty posiłku rozmyślałem o tym, co powiedzieli Khadil i Rachel. Przypadek. Możliwe znaczenie słów tak naprawdę nic mnie nie obchodziło. Jeśli jednak Aurorianie komunikowali się za pośrednictwem śpiewu, to czemu w stosunku do nas użyli słów? I czemu tylko dwóch?

Starałem się nie zastanawiać, dlaczego dowódca wybrał właśnie mnie, aby następnie złożyć ukłon, ale nie za bardzo mi się to udawało.

 

***

 

Spróbujcie sobie wyobrazić zjadanie ośmiornicy jako oczywisty sposób na wyhodowanie macek na własnym ciele albo zjadanie konia w celu zastąpienia dwóch ludzkich nóg czterema końskimi. Zgodnie z obserwacjami naszych świeżo odkrytych przyjaciół, prowadzonymi przez Singha i Zalcberg, to było to, co Aurorianie potrafili robić: manipulowanie własnym ciałem poprzez wchłanianie zwierzęcia, a następnie za pomocą jego kodu genetycznego odtwarzanie pewnych części jego ciała. Tak wielki stopień rozmaitości wyglądu Aurorian spowodowany był tymi manipulacjami, a nie dziedziczeniem genów.

 

***

 

W przeciągu kilku dni Aurorianie rozwiązali nasz problem braku eksperta lingwistycznego poprzez przysłanie własnego. Jego imię brzmiało jak krótki trel, którego większość z nas nie potrafiłaby powtórzyć i dlatego ktoś nazwał go „Mozartem”. Sprzeciwiłem się, argumentując, że skoro „Beeth” było jednym z dwóch słów, jakie poznaliśmy, Beethoven byłby odpowiedniejszy. Imię jednak już się zdążyło przyjąć.

Z czysto biologicznego punktu widzenia Mozart nie był rodzaju męskiego ani żeńskiego, jednak żadne z nas nie czuło się komfortowo, używając formy nijakiej. A ponieważ prawdziwy Mozart był „nim”, przyjęliśmy tę formę.

Metodą prób i błędów ustaliliśmy, że auroriańskie organy dźwiękowe były po prostu niezdolne do wytwarzania większości dźwięków mowy ludzkiej. Na szczęście Mozart przyniósł ze sobą chropowate arkusze z papieropodobnej substancji, farby w różnych kolorach oraz kolekcję glinianych stempelków, za pomocą których można było odbijać rozmaite symbole na papierze. Podczas gdy kilka symboli przypominało litery różnych ziemskich alfabetów (X, O, I, T, ?, ?, ?), nie dało się zauważyć żadnego związku pomiędzy nimi a dźwiękowymi odpowiednikami na ziemi, przez co wyjaśnienie „Alla Beeth”, wysunięte przez Rachel, traciło rację bytu.

Mozart rozumiał koncepcję pisania symboli celem wyrażenia słów i, kiedy już przełamał zdziwienie, w jakie wprawiła go interakcja pomiędzy klawiaturą komputera a monitorem, udało nam się go nauczyć używania palców do wystukiwania liter, dzięki czemu mógł nauczyć się zależności między tekstem a mową.

Ktokolwiek zadecydował o przysłaniu Mozarta, by się z nami porozumieć, dokonał dobrego wyboru. Po zaledwie czterech dniach Mozart opanował angielski w takim stopniu, aby móc prowadzić proste rozmowy, więc kiedy przyszła moja kolej na udzielanie lekcji, zapytałem go o to, co nie dawało mi spokoju.

– Dlaczego wasz dowódca ukłonił się przede mną? – zapytałem.

Co to mój dowódca?

– Jeden z waszych z mieczami – wyjaśniałem. – Ten ważny.

Komandor Guttierez jest twoim dowódcą?

– Tak.

Co to ukłon?

Zademonstrowałem mu.

Nie mój dowódca. Dowódca blisko ludzi. Ja być daleko.

Mozart nie pochodził z położonego najbliżej miasteczka, które niektórzy z nas przezwali „Neartown”. To była nowa informacja i czułem się nieco zadowolony, że właśnie ja ją odkryłem. Wciąż jednak chciałem dowiedzieć się więcej o nurtującej mnie sprawie.

– Czemu dowódca tych bliżej ukłonił się właśnie mnie?

Myślał, że jesteś Alla Beeth.

– Ale ty nie myślisz, że jestem Alla Beeth?

Nie, wyglądacie podobnie, ale nie tak samo.

– Kim jest Alla Beeth?

Mozart gwizdnął w tonie staccato.

Nie znasz Alla Beeth?

Myślałem szybko. Jeśli Alla Beeth był czymś w rodzaju bóstwa, a ja zaprzeczę, mógłbym spowodować jakieś komplikacje.

– Nasz język tak bardzo różni się od waszego, więc nasze określenie „Alla Beeth” może też być inne. – Miałem nadzieję, że to nie herezja.

Alla Beeth to pierwszy z was, który odwiedził nas.

Poczułem drżenie w żołądku, kiedy uświadomiłem sobie, iż oto jestem na tropie jakiejś większej historii.

To więcej pięćdziesiąt lat.

Pięćdziesiąt lat. Rok na ich planecie wynosił więcej niż dwa ziemskie, więc wynikało z tego, iż człowiek przybył na Aurorę ponad sto lat temu, czyli zanim jeszcze dotarliśmy na Marsa.

– Poczekaj chwilę – poprosiłem.

Co prawda nagrywałem rozmowę na bieżąco, ale wolałem, aby ktoś jeszcze był przy niej obecny, kiedy będziemy kontynuować. Udałem się więc do komandor Guttierez, prosząc, aby raczyła do nas dołączyć.

– To jakiś żart? – spytała po przeczytaniu zapisu aż do tamtego momentu.

– Jeśli tak, to ktoś mi coś podkłada – odparłem. – Przysięgam, nie mam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć.

Przytaknęła.

– Czy ktoś kazał ci powiedzieć, że Alla Beeth był człowiekiem? – zapytała bezpośrednio Mozarta.

Nie znać Alla Beeth to człowiek, zanim nie zobaczyć ludzi. Teraz wiem. Nikt mi nie powiedział.

– Mozart, jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy przybyli na tę planetę – powiedziała wolno, równie niespiesznie pisząc.

Mozart wydał z siebie długą, śpiewną nutę, stukając z furią w klawisze.

Nie. Alla Beeth był pierwszy. Długi czas. Sześć moich połączeń, ale ja pamiętam. Przybył z nieba. Jego ubranie całe białe. Był jak jasność. Mówił naszym językiem, ale wolno rozumieliśmy. Był krótki czas. Odszedł ku niebu. Pięćdziesiąt lat więcej niż wy.

Guttierez i ja spojrzeliśmy po sobie.

Nie wierzycie Alla Beeth? Jak nie wierzycie Alla Beeth?

Spojrzałem w lśniące, ciemne oczy Mozarta.

– Wierzę ci, Mozart.

On wierzył, że ten Alla Beeth odwiedził ich świat i nawet jeżeli ja nie mogłem uwierzyć, iż był człowiekiem, miałem pewność, że coś musiało odwiedzić Aurorę.

 

***

 

Łączenie się wymaga o wiele więcej zaangażowania niż kopulacja u ludzi, ponieważ żadne z Aurorian zaangażowanych w ten proces nie przeżywa go. Większe z nich pożera drugie w całości w celu rozpoczęcia procesu reprodukcji. Następnie jego skóra twardnieje w grubą skorupę. Po upływie około osiemdziesięciu dni czterech małych Aurorian wydostaje się z pękniętej skorupy i rozpoczyna nowe życie. Jednakże ich umysły nie są pustą kartką. Wraz z materiałem genetycznym obu dorosłych, każde z małych przejmuje część ich wspomnień. Tym sposobem niektórzy z mieszkańców Aurory pamiętają wydarzenia sprzed ponad tysiąca lat.

 

***

 

Teraz Cattatiore okazał się tym, który powołał się na religię, przerywając nagłą ciszę, jaka zapadła po zaprezentowaniu przez komandor Guttierez i mnie nagrania z rozmowy z Mozartem.

– Skoro nikt nie chce tego powiedzieć, powiem ja – oznajmił. – Technika nie była w stanie przenieść tu ludzi przed nami, tylko moc Boga mogła tego dokonać.

Wymagania rasowo-religijnej różnorodności przy kompletowaniu załogi miały służyć stworzeniu reprezentacji całej Ziemi na tak maleńkim statku. Nic więc dziwnego, że naukowa społeczność pogrążyła się teraz w małej religijnej dyspucie. Nieważne, jak niedawno nawróceni, mieliśmy wymianę teologicznych argumentów na pokładzie.

Część chrześcijan poparła teorię Cacciatora głoszącą, że przybyszem był anioł, podczas gdy inni wierzyli, że był to sam Jezus. Kilku muzułmanów było gotowych zaakceptować pomysł z Aniołem, ale pod warunkiem, że zesłał go Allach. Reszta zgodziła się natomiast z Khadilem, który zapewniał, że to Mahomet musiał być tajemniczym gościem. Hindusi przywoływali możliwości przybycia jednej z inkarnacji Wisznu. Rachel, jedyna Żydówka na pokładzie, sprzeciwiała się wszystkim dookoła, jednocześnie przyznając, iż najbardziej możliwą wydaje się hipoteza o aniele.

Komandor Guttierez, w przeważającej części, udało się utrzymać z dala od potyczki. Ateiści i agnostycy też się zdystansowali, podobnie jak buddyści.

A co do mnie? Pomiędzy czwartym a osiemnastym rokiem życia spędzałem weekendy naprzemiennie u mamy i taty. Niedziela z mamą oznaczała wyjście do kościoła, niedziele z tatą – oglądanie telewizji na kanapie lub grę w berka na dworze przy dźwiękach starej muzyki. Kiedy miałem lat czternaście, byłem całkiem pewien, że przejąłem więcej po tacie niż mamie, a już na pewno wolałem jego sposób spędzania niedziel, skutkiem czego mama przestała mnie w końcu prosić, abym chodził z nią na nabożeństwo.

Tak więc wraz z ateistami i agnostykami starałem się zignorować religijny aspekt Alla Beeth.

Nic nie ustalono tej nocy, ale ciężkie emocje wywołane dyskusją zakłóciły toczące się prace naukowe. W ciągu następnych dni, ilekroć chciałem porozmawiać z różnymi naukowcami o ich pracy, dostrzegałem tylko rosnące podziały w łonie załogi. Kiedy to tylko było możliwe, unikali kolegów znajdujących się po „złej” stronie.

Mozart nie mógł nam pomóc w rozwiązaniu sporu. Prawdę mówiąc, zdradził, że nie może nam pokazać obrazu Alla Beeth, albowiem Stwórca zakazał wykonywania podobizn żyjących istot. To spowodowało kolejny wybuch emocji.

 

***

 

Istnieje wiele możliwych racjonalnych, opartych na nauce wyjaśnień odnoście tajemniczego gościa na Aurorze. Żadne z nich nie wskazuje na interwencję Boga ani też innego nadnaturalnego bytu. Skoro Aurorianie nie dysponują żadnymi wizerunkami gościa i są zdani wyłącznie na pamięć przekazywaną przy łączeniu się, możliwym jest, iż kilka istotnych szczegółów uległo zniekształceniu, a naturalnemu zjawisku przypisano mistyczne cechy. Nasze przybycie z gwiazd zostało skojarzone z wydarzeniami z przeszłości. Jedną z możliwości jest wizyta przedstawiciela innej obcej rasy o humanoidalnym wyglądzie. Zgodnie z teorią zbieżnej ewolucji nie należało wykluczać prawdopodobieństwa istnienia rozumnego, używającego narzędzi gatunku, który przypomniałby ludzi: nawet niektórzy Aurorianie chodzili na dwóch nogach, używali dwóch rąk i mieli głowy o dwóch patrzących prosto oczach. Być może w ciągu paru lat napotkamy taką rasę, co umożliwi nam rozwikłanie tej zagadki. Tak czy inaczej, dopóki nie będziemy dysponować wystarczającymi dowodami, nie będziemy w stanie powiedzieć nic pewnego o Alla Beeth.

 

***

 

– Ufa ci bardziej niż komukolwiek z nas. – Głos komandor Guttierez był zmęczony, kiedy siedziała na moim łóżku naprzeciw zajmowanego przeze mnie krzesła.

– Może i tak, ale on jest przekonany, że Alla Beeth był człowiekiem, i nie sądzę, aby udało mi się go skłonić do zmiany zdania.

– Musi istnieć więcej dowodów niż tradycja i pamięć pokoleniowa. Jakieś pozostawione artefakty czy jeszcze coś innego. W załodze następuje wyraźny rozłam. Spędziłam cały dzień na wydawaniu rozkazów, aby zechcieli dzielić się wynikami badań z innymi. Niektórym już odbija szajba. Jestem pewna, że po części odpowiada za to sam stres związany z misją, ale ta zagadka spycha nas na skraj przepaści. Potrzeba nam naukowego dowodu, jak sam pisałeś w artykule. Wtedy, jak sądzę, ludzie się uspokoją.

– A co ja niby mogę zrobić? – Wzruszyłem ramionami. – Jestem tylko reporterem naukowym, nie naukowcem.

– Mozart i jego ziomkowie widzą w tobie naszego ambasadora – powiedziała na wpół ze śmiechem, na wpół z westchnieniem. – Nigdy, przez ostrożność, tak cię nie nazwałam, ale też i nie zrobiłam nic, aby powstrzymać przed tym innych. To taka międzyludzka dynamika: ludzie potrzebują kozła ofiarnego, a czułam, że jesteś w stanie dać sobie z taką rolą radę. Ale teraz naprawdę potrzebujemy cię jako ambasadora. Ambasadora Lawrence’a Jensena zstępującego z gwiazd, reprezentującego jedność ludzi. Ponaciskaj na Mozarta, ponaciskaj na jego ziomków, dopóki nie wyjawią ci wszystkiego, co wiedzą. Odkryj prawdę.

Odkryj prawdę. Naukowiec czy reporter naukowy, wszystko jedno: chodzi o odkrycie prawdy.

 

***

 

W najbliższym wielkim mieście, nazwanym przez nas Metropolis, nieopodal centrum znajduje się kompleks masywnych budynków, które z powodzeniem mogłyby konkurować za starymi katedrami Europy, z ich zawiłymi zdobieniami i charakterystycznym majestatem. Jednakże większość Aurorian może oglądać je tylko z zewnątrz. Jedynie członkom kasty duchownych wolno wejść do środka. Mozart, który należy do owej kasty, wyjaśnił mi, że to miejsce prac scholarzy. To właśnie z tego budynku został wysłany, aby wyjaśnić, czy Alla Beeth naprawdę powrócił. Chociaż nie spełniliśmy jego oczekiwań, został, aby uczyć się o nas, podczas gdy my uczyliśmy się o nim. Pomimo ogromnej różnicy ewolucyjnej pomiędzy nim a nami, został naszym przyjacielem i obdarzał nas zaufaniem. Pozostawiam tobie, czytelniku, wyciągnięcie z tego wniosków.

 

***

 

Ambasador znaczy reprezentujesz wszystkich ludzi?

– Tak – skłamałem.

To jesteś ważniejszy niż komandor Guttierez?

– Ona dowodzi statkiem, który mnie tu przywiózł, ale to ja jestem ambasadorem.

Mozart pokiwał potwierdzająco głową. Tego gestu nauczył się do nas.

– Jednym z moich zadań jest dowiedzieć się prawdy i przekazać ją moim ludziom – ciągnąłem.

Jesteś poszukiwaczem prawdy – pyknął Mozart z zaskoczeniem.

Po sześciu tygodniach jego angielski był wystarczająco dobry, abym wiedział, że użycie tych słów nie stanowiło dzieła przypadku.

– Tak – potwierdziłem. – Jestem poszukiwaczem prawdy.

I byłem gotów kłamać, aby tylko do niej dotrzeć.

Poszukiwacze prawdy to nazwa mej kasty.

– To, co nam powiedziałeś o Alla Beeth, spowodowało kłótnie wśród moich ludzi. Muszę znaleźć sposób, aby ich pogodzić. Muszę odkryć prawdę. Czy jest coś jeszcze o Alla Beeth, co mógłbyś mi powiedzieć albo pokazać?

Na moment położył koniuszki swoich macek na nogach.

Musisz udać się ze mną do miejsca mej kasty. Skoro jesteś Poszukiwaczem Prawdy, powinno się pozwolić ci, abyś bezpośrednio wysłuchał wiadomości od Alla Beeth.

– Będzie to dla mnie największy zaszczyt – powiedziałem głosem wypranym z emocji, tłumiąc szeroki uśmiech.

Komandor Guttierez nakazała jednemu z pilotów zabrać nas sterowcem, dzięki czemu udało nam się dotrzeć do Metropolis przed zachodem słońca.

Konsultacje z pozostałymi scholarami zabrały Mozartowi prawie pół godziny, zanim nie przyszedł do mnie i nie zaczął stukać w klawisze komputera, który wzięliśmy ze sobą.

Zgodzili się, że skoro jesteś Poszukiwaczem Prawdy, będzie ci wolno wejść do kościoła.

– Dziękuję im.

Aczkolwiek są w naszym języku, wiadomości Alla Beeth są dla nas trudne do zrozumienia, nawet po latach nauki. Dlatego tylko członkom mego klanu wolno ich bezpośrednio słuchać i dopiero wtedy przekazujemy innym, czego się dowiedzieliśmy. Skoro nie rozumiesz naszego języka, nie wiem, czy uda ci się dowiedzieć z nich jakiejkolwiek prawdy. Ale Alla Beeth był człowiekiem jak i ty, więc może się uda. Jest jeszcze coś, coś, czego nie mogę ci powiedzieć, tylko pokazać.

Wskazał mi drogę.

Od kiedy przestałem uczęszczać z mamą na nabożeństwa, nie byłem w kościele zapewne więcej razy niż tuzin, w większości jako turysta. Mogę spokojnie stwierdzić, że Aurorianie spędzili wiele bolesnych, pełnych poświęceń lat, aby wznieść ten gmach, ryjąc delikatne zdobienia w litym kamieniu. Przechodziliśmy przez rozmaite bramy i drzwi, aż w końcu usłyszałem harmonijne głosy Aurorian. Wreszcie weszliśmy do okrągłego pomieszczenia, gdzie około dwudziestu z nich stało w środku, śpiewając.

Czułem pieczenie z tyłu szyi, tak jak to się czasami zdarzało, gdy słuchałem chóru w kościele mamy. Ale to było coś więcej: coś w tych dźwiękach napawało mnie nostalgią, a nawet tęsknotą za domem. To było jak wspomnienia, których nie mógłbym pozbyć się z głębi mego umysłu.

Wtedy właśnie Mozart podszedł do kurtyny zakrywającej jedną ze ścian i odsłonił ją.

Tam, wbrew ich przykazaniom, widniało malowidło człowieka, bez wątpienia człowieka, ubranego całkowicie na biało.

Wspomnienia moich dziecięcych niedziel powróciły nagle. Patrząc na portret i słuchając muzyki, nie mogłem już mieć żadnych wątpliwości co do tożsamości pierwszego ambasadora Ziemi na Aurorze.

„Alla Beeth” po auroriańsku oznaczało „Elvis”.

 

***

 

Każdy inny na moim miejscu potraktowałby to serio, ale ja nie mogłem. Już raz udowodniono mi kłamstwo. Co gorsza byłem kiedyś reporterem tabloida. Bez wątpienia oskarżono by mnie o fabrykowanie, podkładanie rzekomych dowodów, niszczenie kultury Aurory w ramach tabloidowego oszustwa.

Największa historia w mojej karierze dosłownie wyślizgnęła mi się z rąk. Nie mogłem nikomu o tym powiedzieć, nie rujnując resztki wiarygodności, jaką jeszcze dysponowałem. Pod żadnym pozorem nie mogło się to przedostać do wiadomości publicznej.

Moja mama, oczywiście, orzekłaby, że to kara za kłamstwo.

 

***

 

– Dziękuję, że podzieliliście się ze mną tajemnicą Alla Beeth – powiedziałem Mozartowi, gdy opuszczaliśmy świątynię.

Czy uzyskałeś to, czego potrzebowałeś, by zakończyć kłótnie wśród swoich ludzi?

– Mieliście rację: Alla Beeth był człowiekiem – przyznałem.

Mozart zaśpiewał z radością trelem.

– Ale wiadomość jest przeznaczona dla was, a nie moich ludzi – westchnąłem. – Mieliście rację, trzymając obraz w ukryciu. Musicie dalej go ukrywać, gdyż moi ludzie tego nie zrozumieją. Odrzuciliby waszą wiarę w niego.

To co powiesz swoim ludziom? – zapytał Mozart po pauzie.

– Prawdę – odparłem. – Powiem im prawdę.

 

***

 

Odrzuciłem prośbę komandor Guttierez o złożenie prywatnego sprawozdania na temat mojego odkrycia, gdyż wolałem bezpośrednio przemówić do zgromadzonych naukowców. Jak tylko wszyscy zebrali się na zewnątrz ML, usiadłem na trapie i opowiedziałem dokładnie, co się wydarzyło aż do momentu, kiedy Mozart odsłonił kurtynę i pokazał mi wizerunek Alla Beeth. W tym miejscu przerwałem.

– Poznałeś tę osobę? – zapytał Khadil po długiej przerwie, jaka wtedy nastała.

– Był człowiekiem – odpowiedziałem. – To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nie jesteśmy pierwszymi, którzy wyruszyli ku gwiazdom. A co do tego, kim był... Czy jesteście pewni, że chcecie poznać prawdę?

– Tak – powiedział Caccitore.

– Na pewno? – Spojrzałem na niego. – Czy gdybym ci powiedział, że to był Mahomet, zostałbyś muzułmaninem? – Odwróciłem się do Khadila. – A gdybym powiedział, że Mojżesz albo Elajasz, zostałbyś Żydem? – Potrząsnąłem głową. – Chcecie, abym podparł naukowym dowodem wasze religijne wierzenia? Cóż, nie zrobię tego, bo nazywamy to „wiarą” z konkretnego powodu. Prawdą jest natomiast to, że zachowywaliście się jak banda ignoranckich wieśniaków, a nie kwiat nauki ziemskiej. Przestańcie się sprzeczać i wracajcie do pracy.

Wstałem, odwróciłem się i zacząłem wspinać po drabinie ML.

Komandor Guttierez złapała mnie tuż przed moją kwaterą.

– To wszystko? To wszystko, co chciałeś powiedzieć? – spytała.

– Tak – odparłem, zatrzymując się.

Spojrzała na mnie taksująco.

– Wiesz, że będą cię nienawidzić za to małe przedstawienie i za to, że im nie powiedziałeś.

– Tak długo, jak będą razem... – Wzruszyłem ramionami. – O to ci chyba chodziło, nie?

Kiwnęła głową.

– Tylko między nami, powiedz, kto był na obrazie?

– Zakładając, że był jednym z wielkich przywódców religijnych w przeszłości, jak, na miłość Ziemi – czy Aurory – powiedziałem, marszcząc brwi – miałbym go rozpoznać?

Nacisnąłem guzik otwierający drzwi mojej kwatery.

– A teraz, jeśli pani wybaczy, pani komandor, mam tekst do wysłania.

 

***

 

Zagadka, kim był Alla Beeth i jak znalazł się na Aurorze, może nigdy nie zostać w pełni wyjaśniona. Jednakże, jako pierwszy ambasador Ziemi na Aurorze, przetarł szlaki pokojowym stosunkom pomiędzy naszymi światami. Dlatego możemy tylko powiedzieć: „dziękujemy, bardzo ci dziękujemy”.

 

Z angielskiego przełożył Krzysztof Pacyński

 

Tekst oryginalny znajduje się tu.

 


< 25 >