Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje

 

 


Pociąg do "Zewu księżyca"... albo odwrotnie...

 

okladka

Z biblioteczką bywa czasem jak z ogrodem angielskim – im więcej różnorodnych w nim kwiatów, tym lepiej. Dobrze jest tam wszystkim: miłośnikom róż, fanom stokrotek, entuzjastom begonii. Dlatego i księgozbiór winien być różnorodny, w końcu nie samym Joyce’em człowiek żyje, czasem można sobie pozwolić także na inne drobne przyjemności. Dlatego też obok rzeczonego Joyce’a stanąć może Dan Brown, obok Lema – Patricia Briggs. „Zew księżyca” jest książką z rodzaju doskonale nadających się do pociągu na trasie Warszawa-Gdańsk, choć raczej nie polecałabym w tym wypadku podróży czymkolwiek wolniejszym niż InterCity. Fabuła powieści płynie wartko i mimo że nie jest ani zbyt oryginalna, ani zbyt zawiła, bynajmniej nie można powiedzieć, że nie wciąga. A czyta się całkiem przyjemnie i wszelkie przerwy w lekturze wita z niechęcią, dlatego też podróż, kiedy to potrzeba czegoś, co nie wymagałoby od nas zbytniego skupienia, jest idealną okazją do zapoznania się z perypetiami Mercedes Thompson. Nie będziemy potem potrzebowali wyciszenia i spokoju do kontemplacji filozoficznych warstw fabuły. „Zew księżyca” po prostu się czyta – i już. Styl jest lekki, świetnie przystosowany do narracji takiej właśnie lekkiej opowieści.

Główna bohaterka, Mercedes Thompson, jest oczywiście bardzo ładna (a jakże!), w miarę magiczna (czemuż by nie?) i niezwykle wprost odważna, a otacza ją spory tłumek niepospolicie atrakcyjnych wilkołaków. Spycha to momentami fabułę książki na grząskie tereny, gdzie fantastyka odpływa na drugi plan, a rozterki i problemy sprytnej Mercy przypominają zgoła inny gatunek literacki. Jednak mimo swych wszystkich – można zaryzykować to określenie – „marysuistycznych” zalet bohaterka wzbudza u czytelnika autentyczną sympatię, rozbraja dystansem do siebie, a nieraz i naiwnością. Ogółem, postaci stworzone przez Patricię Briggs są nieskomplikowane i dość stereotypowe, ale jako że w zamierzeniu chyba nigdy nie miały być specjalnie skomplikowane, nie drażnią, a wręcz da się je lubić. Dzięki temu właśnie szczegółowi książka zostaje w pamięci na trochę dłużej niż trzy godziny potrzebne na jej zgłębienie, a zapowiedzi następnych części wzbudzają ciekawość.

Co jest naprawdę dużym plusem – w tej książce brak zadęcia, nie próbuje ona udawać, że jest czymś, czym nie jest, nie próbuje wciskać czytelnikowi banalnych prawd ubranych w ładne słówka. Gdyby choć odrobinę skręciła w stronę literatury bardziej poważnej, można powiedzieć „mądrzejszej”, ciężko byłoby przebrnąć przez pierwsze dziesięć stron. Patricia Briggs podchodzi jednak do opowieści z dystansem i dużą dozą wdzięku, konstruuje ją rzetelnie, z dbałością o szczegóły, ale bez nadmiernych udziwnień. I w tym wypadku zdanie z tylnej okładki samo przychodzi na myśl. Ta opowieść „pracuje” jak dobrze wyregulowany silnik. Naprawdę. Dobrze wyregulowany i solidny.

Czytelnikom przyzwyczajonym do wymagającej, trudnej lektury radziłabym jednak sięgać po „Zew księżyca” jedynie w sytuacjach awaryjnych, kiedy umysł naprawdę potrzebuje relaksu i wytchnienia. Wszystkim innym, a zwłaszcza nałogowym podróżnikom cierpiącym na brak lekkich lektur, polecam. Czasem przychodzi chętka na coś zwyczajnego, na radośnie prosty, hollywoodzki film albo ciekawą, nieskomplikowaną książkę, w której wilkołacze klany walczą ze sobą w świetle księżyca, można spotkać wampira i czarownicę, a wszystko to w starych, dobrych Stanach Zjednoczonych.

 

Karolina Majcher

 

Patricia Briggs

Zew księżyca

Tłum. Ilona Romanowska

Fabryka Słów, 2008

Stron: 420

Cena: 33,90

 


Znajdź 10 różnic

 

okladka

Pomiędzy najnowszą na polskim rynku powieścią Richarda Morgana a jego debiutem, „Modyfikowanym węglem”, są, oczywiście, pewne różnice. Ale czy uda się wskazać aż dziesięć znaczących (a nie tylko polegających na odwróceniu lub drobnej modyfikacji wcześniejszych pomysłów)? Niestety, po lekturze „Trzynastki” poważnie w to wątpię. Odpowiedź na najważniejsze dla mnie pytanie: czy Morgan będzie zdolny do stworzenia czegoś oryginalnego, do definitywnego zerwania z problematyką poruszaną w cyklu o Takeshim Kovacsu, brzmi, ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu: nie. Gdybyż jeszcze autor rzeczywiście miał w materii społecznego wykluczenia odmieńców i zagrożenia, jakim wielkie i złe korporacje są dla wszechświata w sposób niewątpliwy, do powiedzenia coś istotnie nowego. Ale nie ma. Serwuje odgrzewany kotlet, polewając go dla niepoznaki innym, bo rasistowsko-genetycznym sosem i licząc, że publika się nie zorientuje, iż pod spodem skrywa się stara podeszwa. A przyjmowanie takiego założenia o inteligencji odbiorców nie świadczy o Morganie, mówiąc delikatnie, zbyt dobrze.

Ale przejdźmy do konkretów. Nowy bohater, Carl Marsalis, to czarnoskóry (detal bardzo istotny), genetycznie zmodyfikowany supersamiec alfa – taki wiedźmin, tylko stworzony nie za pomocą eliksirów, a w efekcie manipulacji genetycznej na poziomie komórkowym. Nie przechodził szkolenia zabijającego empatię – urodził się bez empatii, ukierunkowany na przetrwanie, tak silnie poddany testosteronowym impulsom, że szkolenie było potrzebne, by nie zabijał bez rozkazu, gdy ktoś, dajmy na to, krzywo na niego spojrzy albo nazwie „czarnuchem”. Carl jednak miał pecha – urodził się, gdy „trzynastki” (od miejsca genetycznej modyfikacji w łańcuchu DNA) wychodziły już z użycia – wyeliminowały największe zagrożenia i w efekcie same się zagrożeniem stały. Przyszedł błyskotliwy naukowiec nazwiskiem Jacobsen i napisał raport, w efekcie którego genetycznym pobratymcom Carla zaproponowano przemiłą alternatywę: albo odosobnienie w specjalnym, zamkniętym obozie na Ziemi, albo względna wolność na oddalonym o lata świetlne, jeszcze nie do końca skolonizowanym Marsie. Jak łatwo się domyślić, tak niesubordynowanym jednostkom jak trzynastki oferta niespecjalnie przypadła do gustu. I powstało zapotrzebowanie na trzynastkowych „łowców androidów”. Marsalis jest właśnie kimś takim, co, ku nieskrywanej uciesze autora, gwarantuje mu podwójne wykluczenie: inne trzynastki nienawidzą go jako zdrajcy własnego rodzaju, służącego cielakom (przemiłe określenie zwykłych ludzi), a cielaki boją się go – i tym samym nienawidzą – jako trzynastki. Dodatkowo jest czarny, co może na nowoczesnej północy dawnych Stanów Zjednoczonych (była druga secesja), gdzie rasizm dawno uznano za przeżytek, nie ma znaczenia, ale już na południu, zwanym po secesji Jezusowem (co nieźle obrazuje skalę panującego tam konserwatyzmu), stanowi poważny minus. A właśnie w Jezusowie Carl trafi do paki...

Główny wątek powieści stanowi pościg za kolejną zbiegłą trzynastką, mordującą pozornie przypadkowych ludzi po obu stronach Płotu – ustanowionej po secesji granicy między Jezusowem a Wybrzeżem – tylko że, jak sam Carl wie najlepiej, jego genetyczni współbracia niczego nie robią przypadkowo. Do współpracy w śledztwie werbuje go była policjantka, obecnie pracownica ochrony potężnej korporacji INKOL, a Marsalis akurat znajduje się w sytuacji, w której jest to propozycja nie do odrzucenia.

Sama fabuła, choć sprawnie skonstruowana i poprowadzona, co pozwala czytać książkę z zainteresowaniem, nie jest obiektywnie zbyt oryginalna, a dla czytelnika znającego „Modyfikowany węgiel”, okazuje się boleśnie wręcz wtórna. Również z powodu znanych z cyklu o Takeshim, a wyjątkowo rozwlekłych na kartach „Trzynastki” rozważań o społecznym wykluczeniu i brzemieniu inności oraz – po stokroć niestety – wielkim korporacyjnym spisku bezdusznych kapitalistów, wydaje się, że inaczej – dużo lepiej – odbiorą tę pozycję osoby, dla których będzie ona pierwszym kontaktem z twórczością Richarda Morgana. Dla fanów cyklu o Takeshim „Trzynastka” to zdecydowanie rozczarowanie, pójście na łatwiznę, powielenie sprawdzonego wzorca. I choć są w niej momenty niezłe, sceny czy teksty wręcz genialne, to właśnie dzięki nim tym bardziej żal, że nie dostaliśmy takiej całości. Może następnym razem...

 

Agnieszka Chojnowska

 

Richard Morgan

Trzynastka

Tłum. Marek Pawelec

ISA, 2008

Stron: 592

Cena: 49,90

 


Ucieczka do przodu

 

okladka

Wojna Sojuszu z Syndykatem trwa dalej w najlepsze. Żadna ze stron nie jest w stanie uzyskać przewagi, trwa walka na wyniszczenie. Flota Sojuszu wciągnięta w zasadzkę niemalże cudem unika unicestwienia. A cud ów zwie się kapitan John „Black Jack” Geary. Przypadkiem odnaleziony i wybudzony z trwającej niemal sto lat anabiozy bohater pierwszej fazy tej niekończącej się wojny. Człowiek, który zaraz po oprzytomnieniu staje się świadkiem wymordowania całego dowództwa własnej floty i jako kapitan z najdłuższym stażem przejmuje ich obowiązki. I jednocześnie chodzący wzorzec, bohater z pieśni, książek, opowiadań – ikona niezłomnej postawy i nieuległego ducha. Oficer – któremu przyjdzie zmierzyć się z własną legendą.

Flota Sojuszu oderwała się od przeciwnika. Cóż z tego, skoro natychmiastowy powrót na własne terytorium za pomocą wrót hipernetowych jest niemożliwy. Armada musi więc skakać od układu planetarnego do układu, korzystając ze studni grawitacyjnych. Metoda to pewna i bezpieczna, jednak długotrwała i o ograniczonym zasięgu. Nie wspominając nawet o tym, że liczba tego typu połączeń dla każdej gwiazdy jest ograniczona. Ścigający ich przeciwnik może więc wyprzedzać ich ruchy, przewidując trasę podróży. Sam zaś może cały czas korzystać z hipernetu na swoim terytorium, przerzucając dużo szybciej siły w rejon przewidzianej bitwy. Cała nadzieja Sojuszu pozostaje więc w zdolnościach strategicznych kapitana Johna Geary’ego. Temu zaś nie pozostaje nic innego niż ratowanie się szaleńczą, zdawałoby się, ucieczką do przodu. W głąb terytorium wroga.

Flota nie jest jednak zgraną strukturą. Część dowódców nie ufa Black Jackowi, nie akceptują wprowadzanych przez niego zmian, zwyczajów, taktyk. Nie jest więc pewne, czy nasz bohater dowodzi zwartym związkiem operacyjnym, czy tylko zbieraniną indywidualistów. Sytuację komplikuje jeszcze odnalezienie na jednej z planet Syndykatu obozu pracy dla jeńców wojennych. Odbicie towarzyszy broni poprawia morale, jednak dostarcza jednocześnie kłopotu w postaci kapitana Falco – oficera o wielkim mniemaniu o sobie i olbrzymich ambicjach zarówno dowódczych, jak i politycznych. Człowieka, który nie jest w stanie zaakceptować żadnego przełożonego nad sobą.

Żeby przypadkiem nie było naszemu bohaterowi z lodówki za łatwo, przez swoją decyzję o dalszej strategii traci poparcie i przyjaźń pani współprezydent Desjani, politycznej zwierzchniczki części floty. Wzrasta za to uwielbienie, jakim obdarzają Geary’ego marynarze. Ale czy to może zrównoważyć utratę politycznego parasola i wsparcia? Cóż więc pozostaje Black Jackowi? Chyba jedynie trzymać się raz obranej drogi oraz modlić do przodków i Żywego Światła Gwiazd.

„Nieustraszony” to drugi tom cyklu „Zaginiona flota” pana Jack’a Campbella. Z informacji dostępnych w Internecie wynika, że cykl liczy aktualnie sześć tomów. Zapowiada się więc, że podróż kosmicznej armady będzie trwała długo i pełna będzie bitew, ofiar i skoków między układami planetarnymi.

Wszyscy miłośnicy militarnej fantastyki w wydaniu kosmicznym powinni być usatysfakcjonowani lekturą „Nieustraszonego”. Mamy tu bowiem wszystko, co w takiej książce znajdować się powinno. Walczące strony, wielkie floty, bitwy na wielką skalę, kończące się zazwyczaj tysiącami ofiar w ludziach i zagładą sporej części jednej lub dwóch flot. Potężne bronie umożliwiające skuteczną walkę na olbrzymich, kosmicznych dystansach. Rzecz jasna, armada tak wielka posiada także swoich „marines”, będziemy mogli więc też przyjrzeć się walkom na mniejszy dystans prowadzonym na powierzchni planet czy stacjach kosmicznych.

Fabularnie też nie jest źle, akcja pędzi przed siebie, zmierzając od bitwy do bitwy. Niestety, nie można liczyć na zaskakujące rozwiązania, zdziwienia i niespodzianki. Fabuła rozwija się płynnie, ale po przewidywalnych torach.

Na pochwałę zasługuje poprawienie nazewnictwa jednostek floty w stosunku do tomu pierwszego. Tym razem okręt jest okrętem, a statek statkiem. Mam nadzieję, że w późniejszych tomach tendencja ta zostanie utrzymana. Żeby nie było za różowo, zdarzają się inne błędy. Ze zdziwieniem odkryłem na przykład fakt, że stopień wojskowy porucznika jest raz stopniem oficerskim, a raz podoficerskim.

„Nieustraszony” nie jest powieścią dla każdego. Osoby unikające kosmicznych, spaceoperowych dekoracji nie znajdą w tej książce niczego, co mogłoby zmienić ich nastawienie do gatunku. Ale miłośnicy kosmicznych walk i przygód mogą śmiało sięgać po kolejne tomy cyklu pana Campbella. Wartka akcja, starcia kosmicznych potęg, rozbudowana wizja świata – to wszystko może się podobać i zapewnić rozrywkę przez kilka godzin. A że jesień za oknem (choć zapewne kiedy to czytacie, już szaleje zima), zachęcam do sięgnięcia po przygody Johna Geary’ego.

 

Jacek Falejczyk

 

Jack Campbell

Nieustraszony

Tłum. Robert J. Szmidt

Fabryka Słów, 2008

Stron: 458

Cena: 33,90

 


Noc moich (!!!) blizn

 

okladka

Alan Campbell, autor „Nocy blizn” – jego debiutanckiej powieści – to pisarz znany u nas jak dotąd jedynie fanom gier komputerowych, współtworzył bowiem serię „Grand Theft Auto”, jednak jako autor szeroko pojętej fantastyki jest dla rodaka postacią nową.

Wydawnictwo MAG, publikując niedawno „Noc blizn”, zareklamowało nam tę pozycję soczystym blurbem:

„Od stu pokoleń miasto Deepgate wisi na gigantycznych łańcuchach nad bezdenną przepaścią. W nieprzeniknionej ciemności w dole rezyduje martwy bóg Ulcis, »zbieracz dusz«, wraz z armią duchów. Poza miastem rozciągają się jałowe pustkowia Martwych Piasków, zamieszkane przez wrogich nomadów Heshette, tak że bezpiecznie może je pokonać jedynie flota statków powietrznych. W samym centrum miasta wznosi się Świątynia, a w jednej z jej niszczejących iglic mieszka młody anioł Dill, ostatni z rodu. Potomek bohaterskich wojskowych archontów, który sam ledwo potrafi władać wielkim mieczem odziedziczonym po przodkach; żyje pod kloszem, pod czujnym okiem prezbitera Sypesa zarządzającego Świątynią. Choć Dill ma poczucie, że jego życie jest pozbawione sensu i celu, wkrótce pozna swoje przeznaczenie i wyruszy w przerażającą otchłań w rozpaczliwej próbie ratowania Deepgate przed unicestwieniem...”

...i w sumie to już na poziomie tekstu z tylnej strony okładki miałam ochotę zapłakać. Ale nie zważając na zapowiedź koszmaru, w naiwności swojej pomyślałam, że świat, w którym osadzona została akcja książki, uratuje sytuację, bo przecież pomysł na Deepgate zapowiada się całkiem nieźle, może trochę zbyt nachalnie nawiązując do istniejących już podobnych miast (vide połączona łańcuchami i linami Armada w „Bliźnie” Chiny Miéville’a), ale skoro książka stylistycznie podąża za światotwórczym szałem charakterystycznym dla nurtu new weird, to i łańcuchy, i jałowe pustynie, i insze miejsca zniosę, choć byłam tam już z innymi autorami. Jak się jednak okazało, mój tok myślenia był błędny.

Już na samym początku powieści dowiedziałam się, że główny bohater nie dość, iż jest nieudacznikiem, to jeszcze – co nie było chyba autorskim zamierzeniem – niepełnosprawnym umysłowo pomiotem anielskim z zoofilską wręcz skłonnością do zbierania ślimaków, przy czym w odniesieniu do tej ostatniej właściwości jego charakteru można by rzec, że mamy do czynienia ze strzelbą, która nie wypaliła. Poza nim pojawia się plejada gwiazd równie olśniewających, jak choćby młoda assasinka z duszą romantyczki czy anielica/demonica Carnival, jakby przeniesiona na karty powieści rodem z Diablopodobnej gry komputerowej. Jedyny chyba bohater z krwi i kości, który coś sobą reprezentuje, to postać sieciarza, pana Nettle. Reszta sylwetek wydaje się być wycięta z kartki papieru.

Niestety, to nie wszystko. Nie dość bowiem, że postaci nie powalają rozmachem kreacji, to wspomniany już świat przedstawiony, na którego nietuzinkowość i barwność tak liczyłam, na dobrą sprawę zamyka się w zacytowanym wyżej okładkowym blurbie. Opisy w samej książce są miałkie i mało sugestywne, a system wierzeń, który jest, można by rzec, istotą tego świata... mówiąc delikatnie, moje siedmioletnie dziecko nie miałoby większego problemu z wyartykułowaniem wszystkich jego dogmatów i zasad.

Nie jest to jednak całość grzechów tej powieści, albowiem oprócz kiepsko zarysowanych, nieciekawych postaci oraz bezbarwnego opisu otaczającej ich rzeczywistości mamy tu do czynienia również z fatalnymi dialogami, jałową narracją i chyba najgorszym przedstawieniem bitwy (dodam, że bitwy finałowej!) w historii nie tylko fantastyki, ale literatury w ogóle. Przykłady można by mnożyć, jednak nie chcąc umieszczać spoilerów, dodam, że ostatnia scena wywołała u mnie chęć zakupienia w sklepie żelaznym małej skrzynki, zapakowania do niej książki z dodatkową informacją, co o niej myślę, i zakopania jej pod jakimś dębem w lesie, żeby archeologowie za trzysta lat też wiedzieli, jak pisać fantastyki nie należy.

Podsumowując, „Noc blizn” to jedna z najgorszych czytanych przeze mnie w 2008 roku powieści. Nie polecam, chyba że ktoś ma szczególnie masochistyczne upodobania lub pragnie wyrządzić sobie krzywdę. Najbardziej martwi mnie fakt, że to wiekopomne dzieło ma kontynuację.

 

Małgorzata Szymanek-Wojciechowicz

 

 

Alan Campbell

Noc blizn, tom I

Tłum. Anna Reszka

MAG, 2008

Stron: 424

Cena: 35,00

 


< 07 >