Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Nie-recenzja w czasie większego kryzysu

 

 

Rafał Ziemkiewicz ma pecha. Bo chyba jako jedyny z pisarzy SF napisał tyle publicystyki i do tego tak, że się da zrozumieć, o co chodzi. Pewnie polityczniej byłoby się przyssać na przykład do Marka Oramusa albo Jacka Inglota, ale im akurat poglądów nie potrafię przypisać, bo się w czytaniu zaniedbałem. Pech, nieplanowany incydent. Tak bowiem wyszło, że dość przypadkowo wszedłem w posiadanie książki „Czas wrzeszczących staruszków”. Koincydencja dla mnie o tyle szczęśliwa, że chciałem się zająć od dawna takim problemem, jak mianowicie pisarze SF widzą świat i co z tego dla gatunku wynika.

Po mojemu mamy takie zjawisko. Literatura SF spadła z piedestału coś wartej na poziom czystej rozrywki. Otóż... nie spadła. Zeskoczyła z własnej nieprzymuszonej woli. Było sobie kiedyś tak, że SF postrzegano jako refleksję nad zmianami, które w naszym życiu powoduje coś, co się strasznie zwie „postęp naukowo-techniczny”. Dopatrywano się w niektórych utworach przestróg już to przed bezkrytyczną wiarą w naukę, już to nawoływania ludności tej planety do opamiętania się. Być może to nadużycie, ale takie funkcje przypisuje się „Frankensteinowi” Mary Shelley, niewątpliwie o to chodzi w Nowym Wspaniałym Świecie. SF, choć może nie wynoszona na piedestały literatury najwyższego lotu, bywała uznawana za ważną, pouczającą i obowiązkową. Bywała.

Chybotliwość tej tezy bierze się z tego, że jakby nie obrócić, punktem odniesienia jest Stanisław Lem. W oczach wielu na świecie najwybitniejszy polski pisarz. Prawda czy nie, ustalił on bardzo wysokie standardy. Lem po prostu wiedział i umiał niezwykle wiele. Dlatego jego wizje są takie nośne – one są osadzone w rzeczywistości. To fantazje, ale poddane bardzo surowej dyscyplinie. Nie fantazje dla fantazji, ale ostrzeżenia. Tu i ówdzie dla śmichu, ale śmieje się ten, kto się śmieje ostatni. A jak człowiek zauważy, jak wiele z lemowskich sennych koszmarów zaczyna się realizować, śmiech zamiera na ustach. Tak, ale kto poza Lemem?

Fantastyka, co wiele razy pisałem, ma sens, o ile odnosi się jakoś do naszego rzeczywistego świata. Trzeba rozumieć ten świat, aby nasze dywagacje były cokolwiek warte. Tak mi wychodzi. Tak zwana czysta forma na terenie SF i F została już dawno zarzucona. A czysta rozrywka wymaga wyjątkowego talentu, żeby przedarła się do ciut bardziej wymagającej publiczności. Po prostu, aby poruszać, dzieło musi być o czymś, co mnie dotyczy.

Banały, prawda? Sęk w tym, że w literaturze rozrywkowej mamy teraz tendencję do kompletnego odjazdu. Opisywanie rzeczy i światów, których nigdy nie było i być nie może. Co gorzej, w tych światach coraz mniej mamy rzeczy choćby trochę przystających do naszej rzeczywistości.

Głupia sprawa, bo Rafał okazał się dobrym kumplem i uratował raz dla nas imprezę, którą inny osobnik chciał kompletnie spieprzyć. Tymczasem wziąłem jego książkę i pomyślałem sobie, że takiej okazji nie mogę darować. Zbyt dobry przykład.

Trafiłem na kawałek, w którym pracowicie opisuje historię politycznej kariery J. Kaczyńskiego. Drobno, krok po kroku, od upadku Olszewskiego poprzez szafę Lesiaka, historię rządu Suchockiej. Sprawy, które przecież znam, bo się działy całkiem niedawno, jak na przedziały czasowe występujące w moim życiu, opowieść mnie średnio interesuje, ale czytam, czytam i dowiaduję się, że Rafałowi chodzi o to, dlaczego Kaczyński jest, jaki widać. Nie wiadomo, czy miał trudne dzieciństwo, ale kariera polityczna szła jak po grudzie – dobry był chłopak, lecz świat go tak ukształtował. Dlatego nie da się na przykład z nim współpracować. Wizja Jarosława w 1997 roku na praktycznie politycznej banicji ani mnie wzruszyła, ani przekonała. Jak bowiem sprawdzić, czy Kaczyński wynika ze swej historii, czy raczej na odwrót: historia z Kaczyńskiego. Że ma takie przygody, jakie sobie sam dzięki swoim wyrazistym cechom charakteru pracowicie spreparował. Chybotliwość wywodu jest nie do zakwestionowania, próżno szukałem czegoś, co by mocniej uzasadniało postawione tezy. Po chwili jednak zastanowiłem się nad czymś innym: a czemuż to Rafał rzecz na takie drobne części rozbierał?

Co to wywodzenie krok po kroku, jak się sprawy rozwijały, przypomina? Dodajmy dla ułatwienia, że nie chodzi o publicystykę, ale raczej o literaturę i to bardzo specyficzną. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to kilometrowe wstępy napisane przez Tolkiena do swych dzieł. Ale rzecz ma swoją tradycję. Trzeba było przecież detalicznie wyjaśnić, skąd wziął się Rzym, kto stworzył świat, a w szczególności co ma Adam i Ewa oraz wąż z jabłkiem do tego, że jest tak do kitu na tym świecie.

Nie wiem, czy dobrze nazwać tę formę wypowiedzi sagą, zwłaszcza że nie tyle chodzi o to, żeby trafić w gatunek, co umiejętnie go przerysować.

No więc mamy taką sążnistą historię wygnania z raju. I wszystko wreszcie wiemy, dlaczego gnębią nas diabły i choroby, miecz wyszczerbiony na Wawelu sobie leży, a Kaczyński w Warszawie przewodzi, acz nieufny.

Pomyślałem sobie, że Rafał nie tyle poczuł potrzebę napisania tego wszystkiego, co stwierdził, że czytelnik na coś takiego czeka. Tak po mojemu, to nieważne są biblijne czy mityczne odniesienia. Sam, gdy się zacząłem zastanawiać, co to przypomina, najpierw wpadłem na Tolkiena. A więc jak się zdaje to konstrukcja charakterystyczna dla fantasy, przeznaczona dla czytelnika fantasy. Ciekawe, o ile oczywiście miara trafności porównania jest dostatecznie duża.

Chyba wpływ tak zwanej literatury rozrywkowej na nasze życie jest dużo większy, niż nam się wydaje. A prawdę powiedziawszy, chodzi coraz mniej o słowo pisane, a coraz więcej o filmy. Kiedyś był taki projekt, bodaj „Land Warrior”. Amerykanom chodziło oczywiście o stworzenie wojownika w mocno filmowym słowa tego znaczeniu. Taki facet wsadzony w konstrukcję wspomagającą siłę mięśni, do tego zaopatrzony w rakietowe dopalacze, które pozwolą mu latać niczym bohaterom filmów made in China.

Tylko że Chińczycy zasadniczo robili sobie jaja, a to miało być naprawdę. Żeby nigdy już więcej amerykańscy chłopcy nie dostawali straszliwego lania.

Nie bardzo chce mi się wykazywać cały bezsens pomysłu. Mniejsza jednak o historie typu „stare karabiny”. Chodzi o coś innego – wyobraźnię zatkały film i komiksy. Coś, co było tylko elementem efektownej scenografii, przemówiło skutecznie do wojskowych. A może do wyborców? Nie wiem. Nikt natomiast tego nie wyśmiał, nawet nie próbował tłumaczyć, że nie ma najmniejszego sensu. Trochę to przerażające, że cała siła pomysłu tkwiła w tym, że się dobrze prezentował na komiksowych rysunkach.

Pewien mój znajomy narzeka ciągle, że nie może sobie pogadać z ludźmi, bo słyszy od nich tylko powtórkę tego, co już było w tiwi. A mnie coraz częściej zaskakuje to, że w tiwi, gazetach spotykam skądś znajome wywody. Niby coś całkiem innego, ale jak się człowiek temu przyjrzy, już coś podobnego było. Gdzie? W SF i F.

Gdzieś na początku książki jest o prowokacji rolnej, która miała pogrążyć wicepremiera Leppera i o tym, jak w sumie dobrze działa tam na Zachodzie biurokracja, a jak jest u nas do luftu. Mam znajomego, który regularnie wyjeżdża. Mam znajomego, który pracował w ramach tak zwanej wymiany polsko-niemieckiej. Jakoś obydwaj mówią to samo, że nasza papierkologia w porównaniu do ich papierkologii to pikuś. Powiem też, że miałem swego czasu wgląd w pracę urzędu i mogę powiedzieć jedno: owszem, można się było opierniczać. Jednak żeby ta cała maszynka była zupełnie bezsensowna, to nie takie proste.

Każdemu się zdaje, że wystarczy spojrzeć i w pięć sekund przyjdzie do głowy lepsze rozwiązanie. Proste jak wrzucenie pierścienia do czeluści wulkanu i Mordor zniknie. Tymczasem jest tak, że zastane obyczaje i przepisy, jak to zazwyczaj, w jednym są dobre, w innym kiepskie. Jednym pasują, akurat gdy załatwiają swoją sprawę, innym nie. A pozornie oczywiste pomysły obracają się w swoją parodię. „W krajach zachodnich urzędnik to ludzka maszynka działająca od-do, zobowiązana do wypełnienia określonej procedury”. Tak nas Rafał przekonuje, że tam na Zachodzie jest tak dobrze. No i czasami dowiadujemy się, że w ramach od-do na ten przykład odebrano komuś dzieci zupełnie bez powodu. Niestety. Pomysł skodyfikowania wszystkiego z samej definicji jest do kitu. Istnieje takie twierdzenie matematyczne (Kurta Gödla, w uproszczeniu twierdzenie o niezupełności), które coś mówi o tym, że zawsze istnieje operacja wyprowadzająca nas z systemu. Wystarczy zarządzić, by golibroda golił wszystkich mężczyzn, którzy nie golą się sami. W ustawodawstwie z urodzenia nieposiadającym nic z doskonałości liczb naturalnych sytuacje, w których musi interweniować człowiek, zdarzają się znacznie częściej. I z tego powodu także musi istnieć margines dowolności decyzji. Dlatego na stanowiskach urzędniczych jednak pracują ludzie, a nie zastąpiono ich komputerami.

Problem we właściwym wyważeniu tego, co dowolne w stosunku do tego, co skodyfikowane. A proporcje to już brzydki kompromis.

Na Zachodzie jest inaczej. Na przykład nie cackają się z przestępcami. Historia prowokacji CBA przeciw Lepperowi przeciwstawiona jest opowieści o pewnym (nieznanym) amerykańskim notablu, którego zapuszkowano przy okazji próby wzięcia w łapę od podstawionych agentów. Jak zauważył Rafał, nikt nie deliberuje, czy kongresmen, który dał się podpuścić i wziął w łapę, jest świnią. Owszem, pod warunkiem, że prowokacja odbyła się zgodnie z prawem. Z detalami. Tak detalicznymi, że absurd powala. Na tymże najbardziej zachodnim z zachodnich Zachodów jeden facet schwytany ze spluwą w dłoni niemal wygrał proces karny o zabójstwo i przegrał proces cywilny. Znaczy raz wyszło, że zastrzelił, raz, że nie. Przy czym nie zastrzelił, bo jak niesie gminna wieść, jeden z policjantów z ekipy śledczej mógł być rasistą. Taki ciekawy kraj. Tamże brak papierka powoduje, że niebezpiecznego zbira wypuszcza się z kicia, a tak zwany szeryf może tylko ostrzec świadków, którzy zeznawali przeciw niemu, że będą mieli kłopoty. Gdyby ktoś nie wiedział, przypadek naszego faceta ze spluwą zaowocował klasycznymi konsekwencjami, gdy chodzi o niezapuszkowanie. Oczyszczony z zarzutu w procesie karnym, a uznany za winnego w procesie cywilnym obywatel dokonał kolejnego przestępstwa, tym razem napadu połączonego z porwaniem. Zapewne już pójdzie siedzieć, ale powiedzmy sobie szczerze: głównie dlatego, że już nie ma kasy na adwokatów. Tak działa wymiar sprawiedliwości w tym wzorcowo zachodnim kraju. Być może to dlatego prawnicy powtarzają, że w USA przestępcy mają jedne z największych możliwości obrony na świecie.

Tymczasem gdy potrzeba przykładu, że się nie cackają, czy cackają, najlepsze jest akurat USA. Bo daleko i nikt dokładnie nie widział nawet przez lornetkę, jak tam jest. Więc można napisać, że akurat tak, jak nam pasuje. Jest tu coś, co nazwałbym zespołem pisania dla swoich. Swoi też nie przetrzymają precyzyjnego udokumentowanego wywodu, oni oczekują od autora potwierdzenia, że jest swój. Lubi pisać SF i F albo w zależności od targetu uważa, że u nas jest lepiej lub gorzej niż tam lub gdzie indziej, potwierdza swoją swojość, swojość (w odróżnieniu od swojskości) jest ważniejsza niż cała reszta. Nawet od rzeczywistości.

Nie, ja naprawdę nie mam zamiaru dowalać Rafałowi. Rafał pisze tak, jak czytają czytelnicy. Nie jest ciekawe, gdy ktoś napisze coś, co rozmija się z faktami, bo ludzie ciągle tak piszą, nieliczni szanują fakty. Ciekawe jest to, że tak powszechnie jest to oczekiwane.

Oczywiście, wywiedzione na zamówienie tezy mają trwałość zamków z piasku – wystarczy tknąć palcem, a konstrukcja się sypie. Wystarczy jeden przykład, a kto chce, to zobaczy.

Jest taki kawałek w książce Rafała, w którym długo najpierw przekonuje on, że nepotyzm, wciskanie rodziny na stanowiska, jest kiepski. No i gdyby u nas było inaczej jak na przykład w Juesej... No cóż... Można powiedzieć: na szczęście z nepotyzmem tak katastrofalnie jak w tej krainie szczęśliwości jeszcze nie jest. Jeszcze się tu w nadwiślańskim kraju nie zdarzyło, nie pamiętam takiego przypadku z obszaru Europy, żeby tatuś i syn prezydentowali. Nie mamy rodów wybitnych polityków, gdzie jak nie prezydentem, to co najmniej senatorem z racji urodzenia się zostaje. U nas tylko mamy problem z korporacją adwokatów. Dodajmy, że sprawa jest w trakcie rozwiązywania. Jeśli chodzi o inne wyczyny, to co prawda kabareciarzom udało się dostać do sejmu raz, ale żaden jeszcze nie zajął (trochę żal...) wysokiego stanowiska. Jak się zdaje, we wzorcowej demokracji sposobem na karierę polityczną jest, by zagrać najpierw Terminatora, a po drodze zaliczyć tak finezyjną postać jaką był Conan. Mieliśmy aktorów w sejmie. Taki mało znany, Gustaw Holoubek, fatalny kandydat na polityka, grywał króla Leara i jakieś temu podobne bzdety... Zresztą wypadł od razu.

Można powiedzieć, że pomimo wszystko, choć zdążamy dzielnie w kierunku tych najbardziej zachodnich standardów, mocno jeszcze odstajemy. Kryteria rodzinne i wysoki współczynnik znajomości marki uzyskany dzięki udziałowi w produkcjach filmowych klasy DD co prawda zaczynają mieć jakieś znaczenie, jednak, jak się zdaje, ciągle pokutuje u nas tradycyjne pojęcie o polityku. Że drobinę kompetencji musi mieć. Jeszcze nie wystarczy to, że pochodzi z rodu prezydentów.

Inna ciekawa cecha tekstów fantasy: lubią, żeby było coś o dawnych czasach i twierdzą, że wtedy było fajnie. Taki złoty okres w historii nigdy nie zaszkodzi. Złoty okres zawsze dobrze brzmi. I nostalgiczny, i jako przestroga, i trochę tak postapokaliptycznie się robi. Nie mówiąc już o rytualnych ukłonach i pokłonach dla przodków, którym, jak by nie obracać, dym kadzidlany należny jest. Osobliwie kadzącego ten obrządek nobilituje w oczach tych, co akurat do kadzielnicy nie zostali dopuszczeni. A więc przed wojną to była inteligencja. A teraz są wykształceńcy. Długa opowieść o tym. Do kogo pije Rafał? Do mnie. Bez wątpienia jestem tym... wykształceńcem. Bo, kochani, Inteligencja to musi być z dziada pradziada.

Miło polamentować, żeśmy tacy do luftu, niedouczeni, bo nam oprócz rogacizny w ramach obowiązkowych dostaw okupant przetrzebił pogłowie profesorów. Trochę mnie, wykształceńcowi z Przedborowy, to wliczanie ofiar terroru do, tak naprawdę, strat materialnych zdaje się nieeleganckie, a nawet niemoralne, ale co wykształceniec może wiedzieć?

Na pewno nie dane jest mu wyrażanie wartościowych moralnych osądów, ale za to może pamiętać, jak mianowicie było.

Tak, po mojemu, zasadnicza „obsuwa” znaczenia tych przedwojennych elit nastąpiła gdzieś dopiero za Gomułki. To nie było tak, że przepadły one w wojennej zawierusze. Wykluczył je postęp technologiczny, wzrost znaczenia „politechnicznej hołoty” mięszącej w gumiakach błoto na budowach, nacisk na badania wywołany wyścigiem pomiędzy komunizmem i kapitalizmem.

Niestety, jak by nie obracać, komuna to był pod wieloma względami okres naukowej prosperity. Widać to choćby po liczbie publikowanych w międzynarodowych czasopismach prac. Spowodował on wybujanie całkiem nowej kadry, często w zupełnie nieznanych przed wojną specjalnościach jak cybernetyka czy energetyka atomowa. Klasyczne dziedziny wiedzy ahumanistycznej jak budownictwo czy budowa maszyn zyskały dramatycznie na znaczeniu. Technologia dała wpływy rzeszom ludzi, wywróciła proporcje w stosunkach społecznych. Gdyby nie komputery, rozwój przemysłu czy zbudowanie bomby atomowej oraz elektryfikacja, to pewnie udałoby się zachować wpływ tych szlachetnych, z dziada pradziada, elit.

Tak po mojemu, wedle chłopskiego rozumu, to dopiero byłoby przechlastane. Kto wpuścił I Rzeczpospolitą w kanał? Ościenne mocarstwa? Już bardziej honorowo wygląda upadek II Rzeczpospolitej.

Tak, ale tamte słuszne przedwojenne elity miały swoje własne państwo z całkiem liczną armią, trzy podwodne okręty, wywiad, kupę czasu i dzięki swej wyjątkowości i elitarności wszystko straciły. By nie używać brzydkich słów, wpuściły w rzadkie gówno Polskę na pół wieku.

A nam się jakoś udało. O ile rok 1989 to niewątpliwie efekt decyzji Gorbaczowa, to pierwsza Solidarność została wyrębana tymi ręcami. I to była wyrwa w żelaznej kurtynie, od której wszystko się posypało. Udało się dzięki temu, że było to „w ramach” i „na bazie” oraz bez godzenia w sojusze, z przymrużeniem oka. Umiejętne lawirowanie, godzenie się na kompromisy, żadnej szarży kawalerii przez pola, tylko wpasowywanie się w system, znajomość koterii w pozornie monolitycznej partii, to kombinowanie, które było znakiem rozpoznawczym całej komuny, wreszcie stół okrągły jak koło gospodyń wiejskich, dało rezultaty.

Mam niejasne odczucie, że pomysł, żeby nie wywoływać kolejnego beznadziejnego powstania, ale spróbować czegoś, co ma szanse powodzenia, w dużej mierze wziął się z zerwania owej historycznej ciągłości narodowej myśli. Na szczęście nowoczesna gospodarka potrzebowała gorszych, tak zwanych technicznych, inteligentów. Ci zaś, jak mało kto są predestynowani do opracowywania skutecznych procesów realizacji. A to urwisko wysadzą, a to system monopartyjny rozwalą; wbrew pozorom, robi się to podobnie.

Z całym szacunkiem to jest chyba tak, że ci jajogłowi z dziada pradziada wpuszczali systematycznie nas w kanał, a my, „wykształceńcy”, temi ręcami od pługa, po raz pierwszy od wielu dziesiątek, a może nawet setek lat żeśmy Polskę z niego wydobyli...

Że co? Że nie my? No ja wiem: Victoria ma wielu tatusiów. Znana sprawa. Baca Michał ożenił się z Janiuśką, dziecko mu się urodziło. Jak zaczął spraszać wieś, Obrochcina popędziła tłumaczyć, żeby nie robił hucznych chrzcin, bo synek nie jego. Cała wieś wie, że Jantoś z Janiuśką tego... A baca Michał na to: „A jak bym kupił od Jantosia krowę, a krowa cielna była, to ciele też nie moje?”. No więc w kwestii tatusiostwa Victorii to mnie tam z grubsza wszystko jedno, a nawet wolę się nie przyznawać, bo nie tylko alimenty każą płacić, ale i na posag zbierać, ale cielę jest nasze. Dobrze się chowa i wobec tego pies tańcował z żalami za tym zbawiennym wpływem elity.

Nie, ja nie wiem, kto i co, i naprawdę w kwestii owej inteligencji, a co do Victorii to naprawdę nie ja. Chciałem tylko powiedzieć, że wywód o złotych czasach i (złotej) utraconej soli narodu ma wartość słynnego przedwojennego śniegu. Jak by kto nie wiedział, to był śnieg, nie to co teraz! Obchodzi mnie o tyle, że można się nią zajmować. Można wywodzić. Chciałem pokazać, że da się i tak, a nawet wręcz przeciwnie. W obie strony zabrzmi równie przekonująco. Możemy sobie pogadać, owszem, raz połechczemy narodowe mity, raz im dowalimy w zależności od humoru i potrzeby. No i tyle.

Uparte powracanie do tego tematu wynika moim zdaniem z przyczyn czysto literackich: o dawnych czasach dobrze się pisze, dobrze się z tego urabia mity i wyciska łzy nostalgii, tworzy się działające na wyobraźnię obrazy wielkich przodków, a przy okazji uprawia spychotechnikę, że nie winniśmy, żeśmy nie tacy jak nasi dziadowie pod Wiedniem na ten przykład, a zwyczajna kupa powojennego dziada.

Gdzieś w innym miejscu Rafał twierdzi, że publicyści (wielu publicystów) zachodziło w głowę, dlaczego Tusk nie stworzył POPiS-u z Kaczyńskim. Jak by nie obrócić, Rafał sprawę rozbiera na drobne, jakby był jakiś poważny problem. Zapewne jacyś publicyści się zastanawiali. Zapewne Rafałowi wypadało się dziwować. Co prawda historycznie wywiódł, że z Kaczyńskim współpracować się nie da, ale chyba nie o to chodzi, by sprawy proste ukazywać jako proste. Bo jakże czytelnikowi opowiadać, że się koszem wody nie nabiera?

Ja bym w głowę zachodził, co się stało, gdyby ów POPiS powstał. W swoim czasie w Przedborowie miałem trochę podobny kłopot. Czasem szedłem sobie drogą, a tu podjeżdża kolega i proponuje, że podwiezie. Dlaczego nie chcę? Przecież chyba nie dlatego, że motor nie ma hamulców, a kierowca pijany?! W tejże sytuacji fakt, że można jeszcze potem gadać przez tydzień „a nie mówiłem!”, jest tylko drobnym bonusikiem. Doprawdy kluczowe jest, że w momencie katastrofy stoi się na poboczu, a nie zlatuje z tylnego siodełka na bardzo mocno zbitą mordę. Było widać, słychać i czuć, że to tak musi się skończyć. Jak? Jak się skończyło.

Osobliwą sprawą jest przywiązanie do kary śmierci. Rafał wywodzi niby tak przy okazji, że to jest tak, że w krajach pokolonialnych szczególną cechą inteligencji jest kompradorski kompleks, czyli zależność od centrali. No więc Polska, która była jakąś kolonią Rosji, szczególnym trafem znalazła sobie ową centralę na Zachodzie. Tak po mojemu, jest to akurat dowodem na to, że po prostu i zwyczajnie należeliśmy zawsze kulturowo do Europy. Coś mniej więcej tak, jakby zarzucać koniowi, że na konia wygląda. Ale, rzecz w tym, że polski inteligent nie może mieć własnych poglądów, bo przecież wiadomo, że jest za głupi, żeby cokolwiek sam wymyślił, więc jeśli jakieś poglądy ma, to trzeba dociec, skąd one się biorą. Jakoś tak. Więc doszliśmy do tego, że z Zachodu, czyli z zastępczej centrali. Żeby pasowało nam kompradorstwo. Choć, zauważmy, lepiej byłoby gdyby ze Wschodu. No... ale nie. Na Wschodzie takich rzeczy, żeby nie wieszać, nie wymyślają, oni są dość normalni, też leją pedałów i różnych odmieńców. Wszelako jesteśmy łebscy i załatamy dziurę w wywodzie przez to, że centrala była nam zastępczą, lecz centralą jak należy.

To komp... coś tam jest niezłym pomysłem na dyskusję. Bowiem trudno to coś odróżnić. Od wielu innych rzeczy, gdyby się ktoś pytał detaliczniej od czego. Taki stary sposób na pognębienie przeciwnika w zwarciu na produkcję tekstów – wprowadzenie dodatkowego bytu. Ten, jak minus postawiony przed wartością ujemną, potrafi zrobić z plusa ujemnego dodatni.

Pomijając Ockhama z brzytwą (ostrożnie!), to problem jednak się robi, gdy prócz namieszania podczas dyskusji, chcemy coś zrozumieć. Bo jak się ma to kompra... (trudne słówko!) do egzaminu na juhasa?

Starsi pamiętają: obowiązywało wpędzanie baranów, wypędzanie oraz język rosyjski. Owszem, pasałem barany, pozwolono mi i mogę powiedzieć: z rosyjskim najłatwiej, nie mówiąc już o historii WKPB. Niestety, jeśli chodzi o wpędzanie lub wypędzanie, obowiązuje tu zasada zachowania baranów. W uproszczonej wersji, pomijając regionalne osobliwości (kto barana nie pilnuje, sam sobie winien), liczba łbów baranich musi się zgadzać co do sztuki.

Aby upilnować, trzeba umieć liczyć barany. Liczymy je nie tylko podczas wpędzania i wypędzania: właściwie liczy się je cały czas. Dlatego nawet kandydaci na juhasów, tacy, co zaliczyli dopiero ekonomię polityczną socjalizmu po polsku, liczyli dość dobrze.

No to... policzmy. Jak powiedział Rafał, powieszenie jednego faceta powinno uratować życie kilkunastu innym. W Polsce za czasów komuny wykonywano kilka wyroków śmierci rocznie. W innych państwach Europy, także tej zgniłej, zachodniej, było jakoś podobnie. W Polsce liczba zabójstw za dawnych czasów wahała się około 300 rocznie. Puryści mogą sprawdzać roczniki, ja opieram się na zawodnej pamięci. Wystarczy zgrubne oszacowanie. Trzech, czterech powieszonych, to powinno dać jakieś 45-60 uratowanych ofiar, zakładając, że 15 to kilkanaście dla równego rachunku. Czyli, zawieszając wykonywanie wyroków śmierci, powinniśmy otrzymać wyraźny około 20% wzrost liczby zabójstw.

O niczym takim nie słyszałem ani w państwach zgniłej zachodniej Europy, ani nic takiego nie wywiedziono z polskich statystyk. Gdyby zwolennicy kary śmierci potrafili liczyć co najmniej tak dobrze, jak to wymagane jest na egzaminie na juhasa, to od dawna wymachiwaliby tymi danymi. Tego nie dałoby się ukryć, to lałoby po oczach. Mnie się zdawa... zdaje, że owe statystyki pokazują, że generalnie przestępczość nie reaguje za bardzo na poczynania wymiaru sprawiedliwości. Nie tylko nie drgnęły po zawieszeniu wieszania. Owszem, korelacja jest, ale chyba z coraz lepszym działaniem ulicznego oświetlenia. Instytucja kary śmierci, w odróżnieniu od praktycznego powywieszania zbójców, ma same zalety i zaledwie kilka wad: na przykład zupełnie nie działa. No ale to właśnie jest kompradorski argument.

Tymczasem, zauważmy, światy w rozrywkowych utworach fantasy powinny mieć ciekawe dekoracje. Na przykład wisielca, częsty malarski motyw.

No i na koniec owo Juesej, do którego Rafał się tak często odwołuje. Że tam jest, jak to w zamorskiej metropolii, wszystko najlepsze. Dobre prawo, dobry system gospodarczy, w ogóle dobrze, no kapitalizm dziki, a nie państwo opiekuńcze. No i właśnie się wyp...

Jak mówił kiedyś i Drzewiński, i Ziemiański, nie jest mądrym pomysłem pisanie o czymś, czego się nie zna. A wiedzieli to z tego, że akcję swoich pierwszych opowiadań umieszczali gdzieś tam na Zachodzie. A najlepiej w Ameryce. Rzecz wynikała z tego, że w kraju ogarniętym komuną nawet porządny napad na bank był jakimś kompletnym nieprawdopodobieństwem. Czymże napastnicy mieli uciekać: maluchem? Jak tu uprawiać jakąkolwiek literaturę sensacyjną?

W którymś momencie jednak chłopcy znaleźli receptę na to, żeby się od tej Nigdylandii za Wielką Wodą oderwać i przenieść tu, do może szarej, ale za to dobrze znanej i przez to znaczącej rzeczywistości. No i wyszło na dobre. Rafałowi zresztą też.

Tymczasem w sferze myślenia o świecie, jak się zdaje, bez owej Nigdylandii ani rusz. Nie da się skonstruować wywodu. Zajmuje ona od lat centralne niewzruszone miejsce. Jest jak wzorzec metra. Rzecz w tym, że to nie Juesej, a Nigdylandia. Zasada wszystkich opowieści jest mniej więcej taka, że u nas jest całkiem do d..., a tam jest dobrze. Albowiem, gdyby nie było gdzieś dobrze, można by podejrzewać, że już tak musi być albo że jest średnio, co położyłoby zasadę omawianego gatunku publicystycznego. Musi być tak, że ktoś, jakaś postkomuna, przeszkadza, że autor podaje prostą i oczywistą receptę na poprawę, którą jest wypieprzenie ze stanowisk przeciwników politycznych i ewentualne wprowadzenie rozwiązań panujących w Nigdylandii. Zauważmy, że akcent jednak jest zawsze na wywalaniu politycznego enpla, zaś zmiany są tylko możliwym dodatkiem.

No i właśnie diabli wzięli siłę wszystkich wywodów. Nieszczęście zaczęło się od samego Juesej, jakby nie obrócić. Co gorzej, do niektórych dopiero dociera rozmiar nieszczęścia i przeczy on obiegowej opinii, jakoby amerykańska gospodarka miałaby się mieć bardzo dobrze, a rzecz była tylko w obrocie zielonymi papierami. Na przykład diabli biorą słynny amerykański przemysł samochodowy, cienko zaczyna być w branży, która stanowi niejako chlubę amerykańskiej technologii, informatyce. Powoli zaczyna się robić jasne, że kryzys cen ropy, słynna bańka surowcowa, także galopada cen żywności i szaleństwa na giełdzie to jedno i to samo. Władowano już prawie bilion dolarów i jakoś efektów nie widać. Diabli wiedzą, do czego jeszcze dojdzie, że najlepiej pasuje cytat z „Czterech pancernych i psa”: „dymi i błyska”. Chciałoby się, żeby już przestało, a tu nie, co chwilę wypiernicza się coś następnego. Wszystko wskazuje, że błogosławiony amerykański kapitalizm w przeciwstawieniu do, powiedzmy, niesłusznego kapitalizmu skandynawskiego, okazał się jedną wielką pomyłką. Owszem, pewnie jakiś kapitalizm po tym wszystkim będzie, szlag trafił święte zasady, których celebrowanie miało przynieść szczęście ludzkości. Na przykład taką, że złe przedsiębiorstwa bankrutują. USA musiało ją zastąpić nacjonalizacją. No i jest chyba po herbacie, jeśli chodzi o debaty nad skutecznością działania niewidzialnej ręki rynku. Nie da się z nią żyć. Jak stwierdził prezydent Francji, Sarkozy, „pomysł, że rynki zawsze mają rację, jest szalony”. Podobnie jak szalony jest pomysł, że prywatny właściciel będzie dbał o swój majątek. Na przykład kierowca motoru nie będzie swoim motorem jeździł po pijanemu. Szczerze mówiąc, gdy to motór, ciężko trzeźwego motorowego spotkać. Nagle to do ludzi dotarło i jakby nie patrzeć, wszyscy kombinują, jakie systemy kontroli nad rynkiem ustanawiać, aby nasza dzielna, ukochana gospodarka wolnorynkowa nie rozpierniczyła się do szczętu.

Kryzysu w naszej kochanej SF i F nie przewidział „nikt”, a przecie owa literatura, jak by to powiedzieć, do tego miała służyć. Do wieszczenia. Ja nie znam żadnej znaczącej powieści, nawet publicystyki, która przestrzegałaby przed tym, co się stało.

Owszem, na łamach Fahrenheita pokrakiwał Tomek Pacyński, jakaś Cebula wieszczyła kłopoty systemu gospodarki towarowo-pieniężnej, ale tak naprawdę nie zauważyłem żadnego znaczącego pisarza, który by prorokował, że będzie jakiś problem. Owszem, pardąsik, Stanisław Lem basował krytykującym system patentowania wszystkiego.

Poza tym, co wypomniała nawet Gazeta Wyborcza, środowisko fantastów okazało się dość bezkrytycznie... nie, nie prawicowe. Bardziej pasuje mi słówko „naiwne”.

Dlaczego SF okazało się całkowicie bezsilne do opisania czasów?

Spójrzmy, jak wygląda świat wedle „wrzeszczących staruszków”. Ano mamy założenie: Kaczyński jest sensownym politykiem. No i z tego płynie szereg wywodów, założenie generuje szereg problemów, dlaczego POPiS nie powstał i tak dalej. Jeśli założymy, że Kaczyński jest politykiem bezsensownym kompletnie i do dna, to rzeczy sprowadzą się do opowieści o tym, jak pewien mocno nagrzany motocyklista z motorem bez hamulców wypierniczył się na pierwszym zakręcie do rowu.

Po prostu, jeśli założymy, że było dobrze, gdy było całkiem źle, że było całkiem na odwrót, niż w rzeczywistości, będziemy się dziwować, jak to się stało, że jadąc sprawnym komarkiem i po trzeźwemu (bo przecie tylko połówkę obalił), tak się rozsmarował. Jeśli przyznamy się przed sobą, jak było naprawdę, nie tylko nie będziemy mieli problemu po kraksie, ale uzyskamy z wielkim prawdopodobieństwem prawdziwą odpowiedź na pytanie, jak się jazda skończy, nim udało się wleźć na motór.

Mitologia, która sprawia, że zdaje się nam, że jest na odwrót, jest zadziwiająco silna. Nasz były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, prof. Pacholski, udzielił (Trybunie?) wywiadu, w którym stwierdził, że u nas jest tak źle z nauką jak jest, bo nasz system zarządzania nie jest taki jak w USA. I znów mit znakomitego USA i tego jak tam jest świetnie. No więc gdzieś niedawno Bill Gates, komentując przyczyny kryzysu, stwierdził, że Ameryka „importuje IQ”. Lamenty nad systemem edukacji w Ameryce słyszymy już od co najmniej 20 lat. Głupota niedokształconych obywateli doczekała się wielu kawałów i anegdot. A co chyba najbardziej namacalne, została potwierdzona wielokrotnie badaniami.

Sprawą powszechnie znaną jest to, że USA importują sukcesy naukowe razem z naukowcami. Przykładem jest choćby Albert Einstein, który ostatnią znaczącą pracę napisał gdzieś w dwudziestych latach XX wieku. Podczas pobytu w Ameryce nie zrobił już niczego, podobno głównie z powodu kiepskiej znajomości matematyki, a w szczególności geometrii różniczkowej.

Kto wygrał amerykański wyścig na Księżyc? Niejaki, znany z historii II wojny światowej, von Braun. Pisał o tym Tomek Pacyński, po nim astronautyka zabuksowała i, jak się zdaje, musiała się posiłkować zdobyczami wrażej ideowo kosmonautyki, która mimo rozpadu ZSRR potrafiła jeszcze coś z siebie wydobyć.

Kto stworzył mit amerykańskiego kina? Charlie Chaplin. Aktor... angielski. (Ciekawostka za Wikipedią: „Charlie Chaplin wziął udział w konkursie na sobowtóra Charlie’ego Chaplina w San Francisco i nie dotarł do finału”.) Najsłynniejszy fotograf amerykański? Helmut Newton. Naprawdę Helmut Neustädter, urodzony, wychowany i wykształcony w Niemczech. Przy zdjęć temacie będąc: Janusz Zygmunt Kamiński, jeden z najlepszych operatorów filmowych w USA. Urodzony w Ziębicach, chodził do liceum we Wrocławiu.

Nie byłem nigdy w USA, ale ci, co tam żyją, powtarzają te same opinie. Owszem, ogromny kraj, ogromnymi kosztami dorobił się około dziesięciu ośrodków naukowych rzeczywiście najlepszych na świecie. No i gdzieś około półtorej setki uniwersytetów stanowych. Z jakichś powodów w Polsce stwierdzenie „poziom uniwersytetu stanowego” jest obelgą.

Warto dodać, że gdy poziom finansowania „nauki polskiej” za czasów Peerelu był znośny, na poziomie 2% PKB (jak porównywać to finansowanie za pomocą złotówki z komunistycznych czasów do obecnej?), komunistyczna propaganda dość śmiało stawiała nas w okolicy pierwszej dziesiątki naukowych potęg. Ilość prac publikowanych w międzynarodowych czasopismach była wyraźnie wyższa niż dzisiaj. Tzw. indeks Hirscha stawia nas dziś na około dwudziestym miejscu w świecie.

Biorąc pod uwagę fakt, że w innych dziedzinach (jak na przykład słynna korupcja) lądujemy tradycyjnie gdzieś w okolicy 65. miejsca, że jednym tchem można wymienić kilkanaście krajów większych ludnościowo, mających większy PKB (za Wikipedią zajmujemy 24. miejsce w świecie pod względem PKB nominalnie, 20. dla PKB ważonego siłą nabywczą), jest stosownie do tego, co kraj może. Biorąc pod uwagę, że nasi politycy obcięli KILKAKROTNIE dotacje na uczelnie, jednocześnie KILKAKROTNIE podwyższając liczbę studentów, trzeba powiedzieć, że na uczelniach dokonano cudu, że to jeszcze się kręci.

Gdybyśmy zaczęli robić jak Amerykanie, mielibyśmy jak Amerykanie. Tamże (powtarzam za jednym profem zwyczajnym z polibudy) 40% punktów kandydat na uniwersytet stanowy dostawał za prawidłowe wypisanie albo danych osobowych, albo imienia i nazwiska, czego dokładnie, już nie pomnę.

A do tego dochodzi informacja, która mnie całkowicie zaskoczyła: elementem handlowego deficytu Nigdylandii rzędu kilkudziesięciu miliardów USD jest import technologii... z Chin. O tempora, o mores! Czy chodzi o tych samych naukowców, których moi koledzy ciągle podejrzewają o fabrykowanie danych? Ten sam kraj, który z takim trudem powtórzył kosmiczny wyczyn Komarowa z początków wyścigu komicznego?

Jak napisał Rafał? „Dystans technologiczny pomiędzy USA a Unią od wielu lat się powiększa...” Faktycznie. Europejczycy mają dwa największe na świecie teleskopy, zderzacz hadronów, Europejczycy szkolą Chińczyków, żeby ci mogli kowbojom sprzedawać technologię.

Generalnie spokojnie można postawić tezę, że jest dokładnie na odwrót, niż suponował prof. Pacholski: to Amerykanie powinni się od nas uczyć, jak się uczy. Mówią to sami, że nauczanie im nie wychodzi i jakiej dziedziny się nie tknąć, taki wniosek pcha się przed oczy. Powinni się chyba także uczyć, jak organizować badania naukowe. Pomysł, żeby za wielką kasę kupić sprzęt i słynnych naukowców jest, jakby to powiedzieć... prosty. Sztuką jest cokolwiek zdziałać, gdy nie ma czym mierzyć, nie ma czasu mierzyć, bo trzeba uczyć studentów także dodawania ułamków zwykłych, bo wzorem USA przestano wiedzą młodym głowy psować.

Gdybyśmy zauważyli, że motór hamulców ni ma, a motorowy pijany w drobiazgi, nie radzilibyśmy z nim jechać, nie?

Ludzie mają problem ze zrozumieniem tego świata. Opisali go sobie bowiem językiem magicznym albo, jak kto woli, wojennej propagandy. Więc nasze wojska... zajmują z góry upatrzone pozycje, tamci są be, a jak Kali ukraść krowy, to będzie mleko. Uproszczone sposoby opisania świata przeznaczone dla niewymagającego czytelnika dają w zastosowaniu do prawdziwego problemu zaskakujące rezultaty. Jakiś dziennikarz z „Rzepy” doszedł do wniosku, że dobrze byłoby zrozumieć jednak, co z tym kryzysem. Wszelako przyzwyczajony został do szukania winnych gospodarczych zapaści wśród wszelkiej maści, jego zdaniem, lewicujących polityków i działaczy. Więc wymyślił, że to skutek interwencji rządu w zdrową kapitalistyczną gospodarkę, który to rząd rozdał domy. No i wreszcie wszystko pasuje! To pomysł pomocy społecznej. Znowu wredni socjaliści...

Tyle że chodzi o republikanów, o jednego z najbardziej prawicowych prezydentów. A co najgorsze, albo najbardziej niepokojące, prawie socjalistyczne kraje skandynawskie, w których obowiązuje, jak przewiduje ta teoria, kompletnie zabójczy dla gospodarki opiekuńczy system, oraz kraje początkującego kapitalizmu, które miały mniej kapitalizmu, jak Polska, jakby najmniej oberwały. Europa, Zachodnia, ta libertyńska, niechętna utrzymywaniu na przykład kary śmierci, lecz też i protekcjonistyczna, z wysokim poziomem interwencjonizmu państwowego, oberwała, ale rykoszetem. Tylko z powodu prowadzenia interesów z gospodarką kapitalistycznie nam wzorcową.

Chciałoby się czasem zajadle podyskutować, a to z autorem, a to z czytelnikami. Że mianowicie wszystko nie tak. Świat przedstawiony jest na odwrót. Wszystko w nim jest poprzestawiane, aby pasowało do właśnie prowadzonych wywodów. Jednak wpatrując się ciut uważniej, dostrzeżemy jeszcze jedną cechę, zapewne zasadniczą dla tej twórczości. Na przykład Rafał uparcie przekonując nas do wieszania, podsuwając nam przed oczy całe kompradorstwo abolicjonizmu, używa na koniec atomowego argumentu, że w jego zamorskiej centrali kolonialnej wieszają i jest dobrze! Tia...

Głupi wrzaśnie „to jest właśnie kompradorstwo!” Ciut mniej zapalczywy albo doświadczony zacuka się w tym miejscu. Co autor chciał powiedzieć? Czy czasami nie puszcza w tym miejscu oka do uważniejszego czytelnika? „Zobacz, kochany, co ja ludziom potrafię weprzeć”. A może zwyczajnie nie dogapił, może poniosło go pióro? Może. Tak czy owak, całego tekstu nie sposób traktować poważnie.

Zacząłem od pytania, jak wygląda świat w oczach fantastyków i jak owa wizja odbija się w tym, co Rafał pisze. To świadomie tak na odwrót. Jak mi się widzi, decydująca zależność idzie właśnie w tę stronę: czytelnicy zamawiają co pisarz ma napisać. Tak się dziś robi, to sprawa technologii, kiedyś piszący nie miał za bardzo szans sprawdzić oczekiwań swego targetu.

No więc jaki jest ten świat? Można wyróżnić wiele cech, że jest na odwrót, że jest uproszczony, że zorganizowany wedle zasad światów fantasy. Jednak sprawą chyba najważniejszą jest to, że nie sposób go traktować poważnie, bo nie został potraktowany z dostateczną uwagą.

Starej dobrej SF nie ma, bo... przeznaczona była dla ludzi, którzy znakomicie wiedzieli, jak świat wygląda, inżynierów, znudzonych naukowców, studentów, którzy mordowali swoje umysły poznawaniem rzeczywistości.

Jej miejsce zajęła literatura rozrywkowa. Zasadnicza różnica w tym, jak się ją pisze w porównaniu do starej SF, to, że trzeba się wpatrywać w oczy czytelnika, żeby zobaczyć, w jakim świecie on żyje. Bo jak się opisze inny, to się zgubi w nim. Więc świat przedstawiony jest wyczytany z głowy czytelnika, a nie tak jak możemy domniemać, w przypadku Mary Shelley, Aldusa Huxleya czy Stanisława Lema, wynikiem obserwacji tego, co działo wokół nich.

Co więcej, literatura rozrywkowa dokonała odkrycia, jaką wspaniałą sprawą jest posiadanie młodocianego odbiorcy. Ten nie zareaguje, gdy zabity w poprzednim rozdziale bohater pojawia się jakby nigdy nic, nie zrażą go sprzeczności, on oczekuje tylko ciągu kolorowych obrazków. Do tego ma być przekonywany, że jest po dobrej stronie, karmiony poznawczym optymizmem, że nie tak jak w szkole, gdzie nie da się zrozumieć jak wyliczyć pierwiastki równania kwadratowego, tu w tym świecie jest wszystko proste, a ci ze szkoły pieprzeni intelektualiści są na przykład... kompra-coś-tam. Otóż: kilka prostych reguł i nakład idzie jak świeże bułeczki. Co więcej, wystarczy zachowywać tylko te reguły, nie ma potrzeby martwić się, a nawet nie należy zachowywać innych. Czytelnik oczekuje, że Gandalf znowu się pojawi. Będzie rozczarowany, jeśli zabity nie ożyje.

Jest takie zjawisko na terenie SF i F: wchłanianie konwencji gatunkowej, na przykład literatury marynistycznej, kryminału/powieści kryminalnej, epopei jak Wojna i pokój, dramatu psychologicznego, powieści historycznej, politycznego sensacyjniaka, jak i poważnej powieści społeczno-politycznej. A czemu by nie wchłonąć czegoś spoza literatury pięknej?

Dlaczego by w ogóle wchłaniać? Bo to znakomity sposób na wierszówkę. Pisanie rozrywkowe potrafi skutecznie połączyć ze sobą formę wchłanianego gatunku i zasadnicze zalety pisania rozrywkowego. Jest nim to, że chaos i niestaranność nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz są częścią stylu. Jeśli pisze się „zwykłą” sztukę teatralną, to trzeba zadbać o to, by w pierwszym akcie na ścianie wisiała strzelba, która ma wystrzelić na końcu. Jeśli to utwór rozrywkowy, w stylu sztuki teatralnej, to musimy na ścianie umieścić raz zegar z kukułką, raz portret dziadzia na koniu, potem białą damę, bo nam się publiczność znudzi. Trzeba pokazywać, jak w MTV, co pięć sekund inny obrazek. Strzelbę poda ktoś zza kulis, publiczności powie się, że wisiała w pokoju od samego początku. Nie musimy uważać na to, co piszemy, nie ma problemu, choćby nam się pomieszał zegar z kurantem co od stu lat, z zegarem atomowym, z kukułką albo papugą, a strzelać trzeba byłoby z portretu. Nie trzeba nawet używać nadludzkiego wysiłku woli jak w anegdocie według Hłaski. Po prostu zabili go i uciekł, nikt się nie zdziwi. Pisanie rozrywkowej namiastki gatunku jest drastycznie łatwiejsze, nie trzeba mieć pomysłu, wtórność jest zaletą, przesłanie wadą. Dlaczego nie dałoby się tak pisać publicystyki? No chyba się daje...

To jest chyba zasadnicza sprawa: wydaje się nam, że to publicystyka, a także, co gorzej, że to szlachetna SF, podczas gdy jest to cały czas literatura rozrywkowa w stylu publicystyki lub, co gorzej dla mnie osobiście, SF. Nikt nie chce wyjaśnienia czegokolwiek, chodzi o przyjemne zajęcie czasu. Taka orkiestra, która nam przygrywa do tańca. Pasażerowie Titanica tego właśnie oczekują. Muzycy muszą grać, za co publiczność dancingu zapłaciła, a ważne jest tylko to, by grali tak samo wesoło do samego końca.

 


< 15 >