Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 28>|>

Cień w środku lata (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Złożona, elegancka i niemal hipnotyczna opowieść o zniewolonych bogach. Świat khaiem, andat i poetów stanowi świeże, oryginalne tło dla przejmującej opowieści o władzy, złamanym sercu i zdradzie. Zróżnicowane postacie Abrahama są pełne życia, a on sam opowiada o nich w eleganckim stylu przypominającym Gene’a Wolfe’a, Jacka Vance’a i M. Johna Harrisona, chociaż przez cały czas są one jego oryginalnymi postaciami.

Państwo-miasto Saraykeht dominuje nad Letnimi Miastami. Dysponuje niewyobrażalnym bogactwem, jego port jest otwarty dla wszystkich kupców świata, a jego władca, khai Saraykehtu, dysponuje siłami, które pozwalają mu się równać z bogami. Dzięki handlowi, na ulicach rozbrzmiewa setka języków, a skrzynie bogaczy są pełne drogich kamieni i złota. W miękkiej dzielnicy miasta można zaspokoić każde pragnienie, choćby najbardziej egzotyczne czy podłe. Ludzie, pozostający w błogiej nieświadomości co do sił zapewniających im dobrobyt, żyją i pracują z przekonaniem, że ich miasto jest bastionem postępu w srogim wiecie. Gdyby upadło, byłaby to tragedia...

 

(MAG)

 

Prolog

Rózga trafiła Otaha w ucho, rozcinając mu skórę. Tahi-kvo, nauczyciel Tahi, przeciął powietrze cienkim lakierowanym prętem, z odgłosem przypominającym trzepot ptasich skrzydeł. Otah zachował spokój. Nie drgnął ani nie krzyknął. Oczy wypełniły mu się łzami, lecz jego dłonie utrzymywały pozycję powitania.

– Jeszcze raz – warknął Tahi-kvo. – I to poprawnie!

– Jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością, o najwyższy dai-kvo – powiedział Otah miłym głosem, jakby wypowiadał ten rytualny zwrot po raz pierwszy.

Siedzący przed ogniem starzec przyjrzał mu się uważnie, po czym przyjął postawę akceptacji. Tahi-kvo chrząknął z zadowoleniem.

Otah skłonił się, nieruchomiejąc na czas trzech oddechów i mając nadzieję, że Tahi-kvo nie uderzy go za to, że drży. Chwila się przeciągała i Otah niemal pozwolił sobie na zerknięcie na nauczyciela. W końcu starzec wypowiedział chrapliwym szeptem słowa, które kończyły rytuał i zwalniały chłopca:

– Idź, wydziedziczone dziecko, i zajmij się nauką.

Otah odwrócił się i wyszedł pokornie z pokoju. Dotknął świeżej rany dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą grube drewniane drzwi i ruszył chłodnym korytarzem w stronę wspólnych pomiesz-czeń.

Kiedy przechodził przez kamienne sale szkoły, inni chłopcy milczeli, lecz kilka razy ich spojrzenia złowiły jego sylwetkę i rozcięte ucho – świeży powód wstydu. Śmiali się z niego tylko starsi chłopcy w czarnych szatach uczniów Milaha-kvo. Otah poszedł do sypialni chłopców ze swojej kohorty. Zdjął uroczystą szatę, uważając, by jej nie poplamić krwią, przemył ranę zimną wodą. Piekący krem na skaleczenia i otarcia stał w glinianym naczyniu obok miski na wodę. Otah dwoma palcami nałożył pachnącą octem maść na rozcięte ucho. A potem, nie po raz pierwszy od przybycia do szkoły, usiadł na swojej twardej pryczy i się rozpłakał.

 

***

 

– Ten chłopiec – powiedział dai-kvo, ujmując porcelanową czarkę z herbatą. – Rokuje jakieś nadzieje?

– Niejakie – przyznał Tahi.

Oparł lakierowaną rózgę o ścianę i usiadł obok swego mistrza.

– Wygląda znajomo.

– Otah Machi. Szósty syn khaia Machi.

– Pamiętam jego braci. Także rokowali niejakie nadzieje. Co się z nimi stało?

– Spędzili tu po kilka lat, przyjęli piętno i zostali odprawieni. Dzieje się tak w większości przypadków. Mamy teraz w szkole trzystu i czterdziestu w czerni pod opieką Milaha-kvo. To synowie khaiem albo ambitnych rodzin utkhaiem.

– Aż tylu? Widzę ich tak niewielu.

Tahi przyjął postawę zgody, ustawieniem nadgarstków nadając jej niuans, który można by odczytać jako smutek lub przeprosiny.

– Niewielu mam dość silnych i mądrych zarazem. A stawka jest wysoka.

Dai-kvo upił łyk herbaty i zapatrzył się w ogień.

– Zastanawiam się – powiedział starzec – ilu z nich zdaje sobie sprawę, że niczego ich nie uczymy.

– Uczymy wszystkiego. Pisania, rachunków. Po opuszczeniu szkoły każdy z nich mógłby się czymś zająć.

– Lecz niczym pożytecznym. Niczym niezwiązanym z poezją. Ani z andat.

– Jeśli zdadzą sobie z tego sprawę, o najwyższy, to znajdą się w połowie drogi do twych drzwi. A dla tych, których odprawiamy... Tak jest lepiej.

– Tak?

Tahi wzruszył ramionami i zapatrzył się w ogień. Dai-kvo pomyślał, że wygląda starzej, zwłaszcza w okolicach oczu. Poznał jednak Tahiego jako niegrzecznego młodzieńca przed wielu laty. Wiek, który teraz w nim dostrzegł, a także okrucienstwo, były owocami wyrosłymi z sadzonek pielęgnowanych przez niego samego.

– Kiedy im się nie powiedzie, przyjmują piętno i sami kują swój los – rzekł Tahi.

– Odbieramy im jedyną nadzieję powrotu do rodziny czy zajęcia jakiegoś stanowiska na dworach khaiem. Nie mają rodzin. Nie potrafią kontrolować andat – powiedział dai-kvo. – Odrzucamy tych chłopców w sposób bardzo podobny do tego, w jaki odrzucili ich ojcowie. Ciekawe, co się z nimi potem dzieje?

– Chyba to, co z innymi. Ci pochodzący z rodzin utkhaiem niskiego stanu nie mają się gorzej niż wtedy, kiedy do nas przychodzą. Synowie khaiem... po przyjęciu piętna nie mogą dziedziczyć, co ratuje ich przed zamordowaniem z powodu praw krwi. Już samo to stanowi swego rodzaju dar.

To była prawda. W każdym pokoleniu przelewano krew khaiem. Tak funkcjonowało Imperium. A kiedy wszyscy trzej uznani synowie khaia wyrzynali się nawzajem, wysoko postawione rodziny utkhaiem dobywały noży i na jakiś czas miasta pogrążały się w konwulsjach przemocy, od której poeci trzymali się z dala niczym kapłani na walce psów. Chłopcy znajdujący się pod opieką szkoły byli zwolnieni z obowiązku uczestniczenia w tych wojnach za cenę jedynie wszystkiego, czego dotąd zaznali w swoim krótkim życiu. A mimo to...

– Wstyd to kiepski dar – rzekł dai-kvo.

Tahi, jego dawny uczeń, niegdyś taki sam, jak ci chłopcy, westchnął.

– To im możemy zaproponować.

 

***

 

Dai-kvo opuścił szkołę tuż po wschodzie słońca; wyszedł przez wielkie wrota z brązu, otwierane tylko dla niego. Otah stał wśród swojej kohorty, wciąż zachowując postawę pożegnania. Ktoś stojący za nim zaryzykował i się podrapał – Otah słyszał skrobanie palców o materiał. Nie obejrzał się. Dwaj najstarsi uczniowie Milaha-kvo w czarnych szatach zamknęli wierzeje.

W nikłym zimowym świetle sączącym się z wysoko umieszczonych wąskich okien Otah widział, jak czarni energicznie przejmują kohorty. Zadania na dany dzień były różnorodne. Poranek można było spędzić na pracy w szkole – naprawiając mury, piorąc lub zeskrobując lód z ogrodowych ścieżek, po których nie chodził chyba nikt oprócz chłopców, którym kazano o nie dbać. Wieczór spędzało się na nauce. Rachunki, czytanie i pisanie, religia, historia Starego Imperium, Drugiego Imperium, Wojny, miast khaiem. Przez te ostatnie dwa tygodnie jeden z dwóch nauczycieli coraz częściej stawał na końcu sali, a wykład prowadził, i zadawał pytania, któryś z czarnych. Czasami wtrącał się Milah-kvo i opowiadał dowcipy albo sam przejmował wykład, omawiając sprawy, o których ­czarni nigdy nie mówili. Tahi-kvo tylko obserwował i karał. Wszyscy w kohorcie Otaha nosili na ciele ślady lakierowanej rózgi.

Riit-kvo, jeden z najstarszych czarnych, zaprowadził Otaha i jego kohortę do piwnic. Przez kilka godzin, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej na niebo, Otah zamiatał kurz z kamieni, które sprawiały wrażenie, że nie nagrzały się jeszcze od ostatniej zimy, a potem mył je mokrą ścierką, aż poobcierał sobie kostki u rąk. Następnie Riit-kvo ustawił wszystkich w szeregu, przyjrzał się im, spoliczkował chłopca, którego postawa nie spełniała jego wymagań, i zaprowadził ich do jadalni. Otah nie patrzył ani przed siebie, ani do tyłu, lecz skupił wzrok na plecach chłopca idącego przed nim.

Południowy posiłek składał się z zimnego mięsa, chleba z poprzedniego dnia i cienkiej zupy jęczmiennej, którą Otah bardzo sobie cenił, ponieważ była ciepła. Nazbyt szybko Riit kazał im umyć miski, noże i pójść za sobą. Otah znalazł się na początku szeregu – pozycja nie do pozazdroszczenia – zatem jako pierwszy wszedł do zimnego pomieszczenia z kamiennymi ławami i wąskimi oknami, które nie zaznały szkła. Czekał tam na nich Tahi-kvo.

Nikt nie wiedział, dlaczego nauczyciel o zmarszczonej, okrągłej twarzy zainteresował się ich kohortą, chociaż w ciemności koszar często o tym szeptali. Dai-kvo wybrał jednego z nich, by zgłębiał sekrety andat, by został jednym z poetów, zdobył władzę nawet większą, niż mieli khaiem i całkowicie pominął czarne szaty Milaha-kvo. Lub może jedna z ich rodzin zaczęła żałować, że odesłała dziecko do szkoły, bez względu na to, jak daleko znajdowało się w kolejce do spadku, i prowadziła negocjacje w sprawie rezygnacji z piętna oraz przyjęcia wydziedziczonego syna z powrotem na swoje łono.

Otah słuchał domysłów, lecz nie wierzył w żaden z nich. Były to wymysły przestraszonych i słabych chłopców; wiedział, że gdyby uchwycił się którejś, zniszczyłaby go. Jedynym sposobem ­powstrzymania duszy przed rozpadnięciem się na kawałki było trzymanie się życia w szkolnej niedoli i nieżywienie nadziei na nic więcej niż przeżycie. Wytrzyma okres nauki i zostanie wypchnięty w świat. To był jego trzeci rok w szkole. Miał dwanaście lat i zbliżał się do połowy okresu nauki. A dzisiejszy dzień stanowił kolejne zło, które trzeba było znieść, tak jak dzień miniony czy następny. Zagłębianie się myślą zbyt daleko w przeszłość czy przyszłość było niebezpieczne. Tylko kiedy Otah popuszczał wodze marzeniom, myślał o odkrywaniu tajemnic andat, ale zdarzało się to tak rzadko, że właściwie można było użyć słowa „nigdy”.

Nie spuszczając wzroku ani z nauczyciela na końcu sali, ani z uczniów, Riit-kvo recytował przypowieść o Bliźniaczych Smokach Chaosu. Otah ją znał i zaczął błądzić myślami. Za kamiennym łukiem okna widział wronę przysiadłą na wysokiej gałęzi. Przypominała mu coś, ale nie bardzo pamiętał co.

– Który bóg poskramia duchy wody? – zapytał Riit-kvo.

Otah wrócił myślami do sali i się wyprostował.

Riit-kvo wskazał krępego chłopca po drugiej stronie sali.

– Wędrowiec Oladac! – powiedział chłopiec, przyjmując postawę wdzięczności dla nauczyciela.

– A dlaczego duchy, które trzymały się na uboczu i nie walczyły ani z bogami, ani przeciwko nim, zostały strącone do niższego piekła niż słudzy chaosu?

Riit-kvo znów pokazał ręką.

– Bo powinni byli walczyć razem z bogami! – wrzasnął chłopiec.

To była niewłaściwa odpowiedź. Ponieważ byli tchórzami, pomyślał Otah, i wiedział, że ma rację. Zaświszczała lakierowana rózga Tahiego i mocno uderzyła chłopca w ramię. Riit-kvo uśmiechnął się z wyższością i wrócił do opowieści.

Po lekcji znów mieli pracę do wykonania i Tahi-kvo znów do nich nie dołączył. Nastąpił wieczorny posiłek i zakończenie ­kolejnego dnia. Otah wpełzł z ulgą na swoją pryczę i naciągnął cienki koc aż po samą szyję. Zimą wielu chłopców spało w ubraniach i Otah się do nich zaliczał. Mimo to zimę lubił najbardziej. W cieplejszych porach roku w niektóre poranki nadal się budził, nie pamiętając, gdzie jest, spodziewając się ujrzeć ściany ojcowskiego domu, usłyszeć głosy starszych braci – Biitraha, Danata i Kaiina. Może zobaczyć uśmiech matki. Napływ wspomnień był gorszy od wszystkich uderzeń rózgi Tahiego-kvo i Otah skupił całą siłę woli, by wymazać wspomnienia o rodzinie. Nie był w domu ani kochany, ani chciany i rozumiał, że zbytnie rozmyślanie nad tą prawdą go zabije.

Kiedy odpływał w sen, w głowie kołatał mu się ostry głos Riita-kvo, recytującego lekcję o duchach, które nie chciały walczyć. Były tchórzami, wtrąconymi do najgłębszego i najzimniejszego piekła.

Kiedy nadeszło to pytanie, otworzył szeroko oczy. Usiadł. Wszyscy pozostali chłopcy leżeli na swoich pryczach. Nieopodal któryś płakał przez sen. Nie był to niezwykły dźwięk. Słowa wciąż płonęły w umyśle Otaha. Tchórzliwe duchy, wtrącone do piekła.

„A co je tam trzyma?” – zapytał go cichy wewnętrzny głos. „Dlaczego pozostają w piekle?”.

Przez kilka godzin leżał rozbudzony, a w głowie wirowały mu myśli.

 

***

 

Pokoje nauczycieli wychodziły na wspólny salon. Ściany były wyłożone półkami pełnymi ksiąg i zwojów. Wpuszczone w podłogę palenisko jarzyło się węglami przygotowanymi przez cieszących się największym uznaniem czarno odzianych chłopców Milaha-kvo. Szerokie okno – o podwójnych szybach, by nie dopuszczało zimą zimna, a latem upału – wychodziło na drogę prowadzącą na południe, do głównej drogi. Tahi siedział, grzejąc stopy przy ogniu i patrząc na zimną równinę za oknem. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do środka wszedł Milah.

– Spodziewałem się ciebie wcześniej – odezwał się Tahi.

Milah przyjął na chwilę postawę przeprosin.

– Annat Ryota skarżyła się, że z pieca kuchennego znów się dymi – powiedział.

Tahi coś mruknął.

– Usiądź. Przy ogniu jest ciepło.

– To się często zdarza – zgodził się Milah oschłym, szyderczym tonem i usiadł.

Tahiemu udało się przywołać na twarz lekki uśmiech.

– Jak mu się podobali twoi chłopcy? – zapytał Tahi.

– Tak samo jak w zeszłym roku. Przejrzeli zasłonę i teraz prowadzą swoich braci ku wiedzy – odparł Milah, lecz dłonie ułożył w pozycji łagodnego szyderstwa. – To drobni tyrani, co do jednego. Każdy andat na tyle silny, by warto go było utrzymać, zjadłby ich, zanim serca zdążyłyby im uderzyć dwa razy.

– Szkoda.

– Nie jest to zaskoczeniem. A twoi?

Tahi przez chwilę przygryzał dolną wargę, a potem się pochylił. Czuł na sobie wzrok Milaha.

– Otah Machi narobił sobie wstydu – rzekł. – Karę jednak przyjął dobrze. Dai-kvo sądzi, że może być obiecujący.

Milah się poruszył. Kiedy Tahi spojrzał na niego, przyjął postawę pytania. Tahi zastanowił się, czego może ono dotyczyć i skinął głową.

– Są też i inne oznaki – powiedział. – Myślę, że powinieneś go pilnować. W pewien sposób szkoda mi, że tracę go na twoją rzecz.

– Lubisz go.

Tahi przyjął postawę zgody z odcieniem przyznania się do niepowodzenia.

– Być może ja jestem okrutny, stary przyjacielu – stwierdził Tahi, przybierając poufały ton – lecz ty jesteś pozbawiony serca.

Jasnowłosy nauczyciel roześmiał się, a Tahi nie mógł się powstrzymać, by mu nie zawtórować. Potem przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. Milah wstał i zrzucił grubą wełnianą wierzchnią szatę. Pod spodem wciąż miał na sobie oficjalny jedwabny strój z wczorajszej audiencji u daia-kvo. Tahi nalał im obu po miseczce ryżowego wina.

– Dobrze było znów go zobaczyć – odezwał się jakiś czas później Milah. W jego głosie brzmiała nuta melancholii.

Tahi przyjął postawę zgody, a potem upił wina.

– Wyglądał tak staro – powiedział.

 

***

 

Plan Otaha, jeśli można go było nazwać planem, nie wymagał wielu przygotowań, a mimo to między chwilą, w której zrozumiał przypowieść o biernych duchach, a nocą, kiedy podjął działanie, minęły prawie trzy tygodnie. Owej nocy zaczekał, aż wszyscy usną, a potem odrzucił cienkie koce, włożył na siebie wszystko, co miał, zebrał skromny dobytek i po raz ostatni wyszedł z pomieszczenia swojej kohorty.

Kamienne korytarze nie były oświetlone, ale znał drogę na tyle dobrze, że nie potrzebował światła. Poszedł do kuchni. Spiżarnia nie była zamknięta – nikt nie kradł jedzenia, ze strachu, że zostanie wykryty i wychłostany. Otah zgarnął do worka po dwie garście twardych bułeczek i suszonych owoców. Nie potrzebował wody. Na ziemi wciąż leżał śnieg, a Tahi-kvo pokazał im, jak go topić ciepłem własnego ciała w taki sposób, by zimno nie przeniknęło do serca.

Kiedy się już zaopatrzył, poszedł do głównej sali; światło księżyca wpadające przez wysoko umieszczone okna kładło się słabą ­poświatą w wielkiej nawie, gdzie przez ostatnie trzy lata Otah co rano przyjmował postawę hołdu. Drzwi oczywiście były zaryglowane i chociaż chłopiec miał dość siły, by je otworzyć, hałas mógłby kogoś obudzić. Z szafki przy wrotach wziął parę szerokich plecionych butów śnieżnych i wszedł po schodach do sali wykładowej. Jej okna wychodziły na świat tkwiący w okowach zimy. W chłodzie oddech Otaha już się zmieniał w pióropusz wilgoci.

Wyrzucił śnieżne buty i worek przez okno na pokrytą śniegiem ziemię, a potem przecisnął się przez otwór i zawisł na czubkach palców, trzymając się kamiennego zewnętrznego parapetu. Nie spadł z wysoka.

Otrzepał śnieg z nogawic, grubymi rzemieniami przywiązał do stóp śnieżne buty, podniósł pękaty worek i ruszył na południe w stronę głównej drogi.

Zanim się zorientował, że nie jest sam, księżyc, znajdujący się niemal u szczytu swego nocnego łuku, przesunął się w stronę zachodniego horyzontu o szerokość dwóch dłoni w grubych rękawicach. Kroki, idealnie dopasowane do rytmu jego kroków, złamały ów rytm – co było tak zamierzoną prowokacją, jak chrząknięcie. Otah zamarł, a po chwili się odwrócił.

– Dobry wieczór, Otahu Machi – rzekł swobodnym tonem Milah-kvo. – Piękna noc na spacer, co? Tylko trochę zimna.

Otah się nie odzywał, więc Milah postąpił do przodu; miał w ręce worek, a jego kroków niemal nie było słychać. Oddech miał gęsty i biały niczym gęsie pióro.

– Tak – rzekł nauczyciel. – Jest zimno, a ty znajdujesz się z dala od łóżka.

Otah przyjął postawę zgody właściwą dla ucznia wobec nauczyciela. Nie zawierała cienia przeprosin i Otah miał nadzieję, że Milah-kvo nie dostrzeże, że się trzęsie, a jeśli nawet, to przypisze to zimnu.

– Opuszczasz szkołę przed zakończeniem nauki, chłopcze. Okrywasz się hańbą.

Otah przyjął postawę dziękczynną odpowiednią na koniec lekcji, lecz Milah-kvo machnął lekceważąco ręką i usiadł na śniegu, przyglądając się chłopcu z ciekawością, która deprymowała ­Otaha.

– Dlaczego? – zapytał Milah-kvo. – Masz jeszcze szansę na poprawę. Wciąż jeszcze możesz się okazać godny. Dlaczego więc uciekasz? Jesteś aż takim tchórzem?

Otah odzyskał mowę.

– Tchórzostwem byłoby pozostanie, Milahu-kvo.

– Jak to?

W głosie nauczyciela nie brzmiała nuta osądu czy badania. Zupełnie jakby pytanie zadał przyjaciel, który naprawdę nie zna odpowiedzi.

– W piekle nie ma zamków – rzekł Otah. Po raz pierwszy spróbował powiedzieć o tym komuś innemu i okazało się to trudniejsze, niż się spodziewał. – Jeśli nie ma zamków, to co może tam trzymać człowieka, prócz strachu, że odejście może się okazać gorsze?

– A ty uważasz, że szkoła to rodzaj piekła.

To nie było pytanie, więc Otah nie odpowiedział.

– Jeśli pozostaniesz na tej ścieżce, staniesz się najniższym z najniżej sytuowanych – rzekł Milah. – Zhańbionym dzieckiem bez przyjaciół i sprzymierzeńców. A bez piętna, które by cię chroniło, twoi starsi bracia mogą cię wytropić i zabić.

– Tak.

– Masz dokąd pójść?

– Główna droga prowadzi do Pathai i Nantani.

– Gdzie nikogo nie znasz.

Otah przyjął postawę zgody.

– To cię nie przeraża? – zapytał nauczyciel.

– Taką podjąłem decyzję.

Ujrzał rozbawienie na twarzy Milaha-kvo.

– Rozumiem, ale chyba jest alternatywa, której nie wziąłeś pod uwagę.

Nauczyciel sięgnął do swego worka i wyjął szmaciane zawiniątko. Przez chwilę ważył je w zamyśleniu na dłoni, a potem upuścił na śnieg przed sobą. Była to czarna szata.

Otah przyjął postawę intelektualnego zapytania. Brakło mu słownictwa, lecz Milah-kvo go zrozumiał.

– Andat są potężni, Otahu. Jak pomniejsi bogowie. I nie lubią, kiedy się ich zamyka w jednym kształcie. Walczą z nim, a ponieważ przyjmowane przez nich kształty stanowią odbicie poetów, którzy ich wiążą... Świat jest pełen chętnych ofiar – ludzi godzących się z wymierzanym im okrucienstwem. Andat ukształtowany z takiego umysłu zniszczyłby poetę, który by go związał i uciekł. To, że wybrałeś działanie, jest tym, co znaczą czarne szaty.

– A zatem... ci inni... oni wszyscy też opuścili szkołę?

Milah się roześmiał. Nawet na zimnie ów śmiech zabrzmiał ­ciepło.

– Nie. Wszyscy podążacie odmiennymi ścieżkami. Ansha usiłował wyrwać Tahiemu-kvo rózgę. Ranit Kiru zadawał zakazane pytania, przyjmował karę i pytał znowu, aż Tahi zbił go do nieprzytomności. Przez wiele tygodni był zbyt obolały, by włożyć jakąkolwiek szatę, lecz same jego sińce były wystarczająco czarne. Każdy z was coś uczynił. To znaczy, jeśli postanowisz przyjąć szatę. Jeśli ją zostawisz, będzie to po prostu zwykła rozmowa. Być może interesująca, lecz banalna.

– A jeśli przyjmę szatę?

– Dopóki będziesz chodził w czerni, nie zostaniesz wyrzucony ze szkoły. Będziesz pomagał uczyć normalnych chłopców tego, czego sam się nauczyłeś – ufać własnej sile.

Otah zamrugał, a pierś przepełniło mu uczucie, którego nie potrafił nazwać. Jego ucieczka ze szkoły nabrała nowego znaczenia. Stała się oznaką jego siły, dowodem odwagi.

– A andat?

– No i andat – rzekł Milah-kvo. – Zaczniesz się o nich uczyć na poważnie. Dai-kvo nigdy nie przyjął ucznia, który najpierw nie nosił w szkole czarnej szaty.

Otah pochylił się i zdrętwiałymi z zimna palcami podniósł strój. Napotkał rozbawiony wzrok Milaha-kvo i mimo woli uśmiechnął się szeroko. Milah-kvo roześmiał się, wstał i objął Otaha ramieniem. To była pierwsza uprzejmość, jakiej doświadczył chłopiec w szkole.

– A więc chodź. Jeśli wyruszymy teraz, być może dotrzemy do szkoły przed śniadaniem.

Otah przyjął postawę zgody przepełnionej entuzjazmem.

– I mimo że tym razem chyba możemy ci to wybaczyć, nie nabierz zwyczaju wykradania jedzenia z kuchni. To denerwuje kucharki.

 

***

 

List nadszedł kilka tygodni później i jako pierwszy przeczytał go Milah. Siedział w górnej sali, na chwilę zapomniawszy o uczniach, i powtórnie czytał staranne pismo, czując, jak tężeje mu twarz. Kiedy przeczytał dość, by mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumiał, wsunął złożony papier do rękawa szaty i wyjrzał przez okno. Zima się kończyła, lecz odwieczne wiosenne odrodzenie sprawiało na nim ironiczne wrażenie.

Usłyszał, że do sali wchodzi Tahi – poznał kroki starego przyjaciela.

– Był posłaniec – rzekł Tahi. – Ansha powiedział, że przybył posłaniec od daia-kvo...

Milah obejrzał się przez ramię. Na okrągłej twarzy Tahiego odmalowywały się uczucia Milaha.

– Właściwie od jego opiekuna.

– Czy dai-kvo...

– Nie – odparł Milah i wyjął list. – Nie umarł, tylko umiera.

Tahi wziął kartki, lecz nie spojrzał na nie.

– Na co?

– Na starość.

Tahi przeczytał list w milczeniu, a potem z westchnieniem oparł się o ścianę.

– Nie... nie jest tak źle, jak mogłoby być – powiedział.

– Na razie nie. Pojawi się jeszcze w szkole. Może nawet dwa razy.

– Nie powinien przybywać – warknął Tahi. – Te odwiedziny to formalność. My sami dobrze wiemy, którzy chłopcy są gotowi. Możemy ich wysłać. On wcale nie musi...

Milah odwrócił się, przerywając mu subtelną postawą, wyrażającą jednocześnie prośbę o wyjaśnienie oraz żałobę. Tahi zaśmiał się z goryczą i spuścił wzrok.

– Masz rację – rzekł. – Ale świat podobałby mi się bardziej, gdybyśmy mogli ująć daiemu-kvo nieco ciężaru. Choćby na krótko.

Milah chciał przyjąć jakąś postawę, lecz zawahał się i tylko skinął głową.

– Otah Machi? – zapytał Tahi.

– Może. Możliwe, że będziemy musieli go wezwać do Otaha. Ale jeszcze nie teraz. Ledwie włożył szaty. Pozostali wciąż uczą się przyjmować go jak równego. Zadecydujemy, kiedy już się przyzwyczai do władzy. Nie chcę wzywać daia-kvo, dopóki nie będziemy mieli pewności.

– Przybędzie następnej zimy bez względu na to, czy będziemy mieli jakiegoś gotowego chłopca, czy nie.

– Możliwe. Możliwe też, że tej nocy umrze. Albo my umrzemy. Żaden bóg nie uczynił świata pewnym.

Tahi uniósł dłonie w postawie rezygnacji.

 

***

 

Była ciepła, późnowiosenna noc; wydawało się, że zapach zieleni przenika cały świat. Otah rozciągnął się z kolegami na wzgórzu leżącym na wschód od szkoły. Obok nich siedział Milah-kvo; wciąż coś mówił, wciąż coś opowiadał. Mówił o andat.

– Są jak... urzeczywistnione myśli – powiedział Milah. Wykonywał dłońmi gesty, które nie były formalnymi pozycjami, lecz i tak wywoływały uczucie zachwytu. – Jak oswojone idee przyobleczone w ludzki kształt. Weźcie Wodę Spadającą Na Dół. W Starym Imperium nazywała się Deszczem, a potem na początku wojny ponownie ją schwytał Diit Amra i jej imię zmieniono na Ku Morzu. Lecz myśl, widzicie, była ta sama. A jeśli zdołacie ją utrzymać, to będziecie potrafili wstrzymać bieg rzek. Albo zadbać, by wasze uprawy otrzymywały dosyć wody. Albo sprowadzić na wrogów powodzie. Ona była potężna.

– Czy ktoś mógłby ją znów schwytać? – zapytał Ansha, już nie Ansha-kvo dla Otaha.

Milah pokręcił głową.

– Wątpię. Była chwytana i uciekała zbyt wiele razy. Przypuszczam, że ktoś mógłby znaleźć nowy sposób, by ją opisać, ale... już tego próbowano.

Nawet Otaha te słowa przejęły chłodem. Opowieści o andat były jak opowieści o duchach i zawsze kończyły się makabrycznym opisem ceny, jaką płacił niewprawny poeta.

– Jaka była jej cena? – zapytał Nian Tomari cichym, pełnym napięcia głosem.

– Ostatni poeta, który tego próbował, był starszy ode mnie o pokolenie. Powiadają, że kiedy mu się nie udało, brzuch mu spuchł jak u ciężarnej kobiety. Gdy go rozcięto, był pełen lodu i czarnych wodorostów.

Chłopcy w milczeniu wyobrażali sobie tę scenę – krew poety, ciemne liście, blady lód. Dari zabił komara.

– Milahu-kvo? – zapytał Otah. – Dlaczego po każdej ucieczce trudniej jest utrzymać andat?

Nauczyciel się roześmiał.

– Doskonałe pytanie, Otahu. Powinieneś je jednak zadać daiemu-kvo. Odpowiedź by cię przerosła.

Otah przyjął postawę akceptacji napomnienia, lecz nie pozbył się ciekawości. Słońce zniknęło za horyzontem i zrobiło się chłodno. Milah-kvo wstał, a oni poszli w jego ślady; w mroku, w ciemnych szatach wyglądali jak upiory. W połowie drogi do wysokich kamiennych budynków Ansha ruszył biegiem, za nim Riit, a potem Otah i pozostali; pędzili pod górę do wielkich wrót, ścigając się o pierwsze miejsce, a przynajmniej o to, by nie być ostatnim. Kiedy przyszedł Milah, byli zarumienieni i roześmiani.

– Otahu – odezwał się Enrath, ciemnoskóry starszy chłopiec z Tan-Sadaru – bierzesz jutro z rana trzecią kohortę, żeby przekopała zachodnie ogrody?

– Tak.

– Tahi-kvo chciał, żeby skończyli i umyli się wcześniej. Po posiłku zabiera ich na lekcję.

– Mógłbyś dołączyć do naszych popołudniowych zajęć – zaproponował Milah, który usłyszał ich rozmowę.

Wchodząc do wielkiej sali, oświetlonej blaskiem pochodni, Otah przyjął postawę wdzięczności. Lekcja z Milahem była nieskończenie lepsza od dnia spędzonego na pilnowaniu jednej z najmłodszych kohort podczas wykonywania przez nie obo­-wiązków.

– Wiecie, dlaczego robaki poruszają się pod ziemią? – zapytał Milah-kvo.

– Bo nie umieją latać? – rzekł Ansha i się roześmiał.

Zawtórowało mu kilku chłopców.

– To prawda – odparł Milah. – Ale to dobrze robi glebie. Spulchniają ją, by korzenie mogły sięgnąć głębiej. Zatem w pewnym sensie Otah i trzecia kohorta będą jutro wykonywać pracę robaków.

– Ale robaki robią to, jedząc ziemię i wydalając ją – powiedział Enrath. – Tak powiedział Tahi-kvo.

– Jest pewna różnica w technice – zgodził się oschłym tonem Milah, ku radości wszystkich, łącznie z Otahem.

Czarni spali po czterech w mniejszych pomieszczeniach, ogrzewanych stojącym pośrodku koksiakiem. Nadeszła odwilż, lecz noce wciąż były przejmująco zimne. Otah, jako najmłodszy w jego pokoju, musiał zajmować się ogniem. Milah-kvo budził ich w ciemności poranka, tak długo pukając do drzwi, aż odezwały się wszystkie cztery głosy. Myli się przy wspólnych baliach i jedli przy długim drewnianym stole, przy którego jednym końcu siedział Tahi-kvo, a przy drugim Milah-kvo. Mimo że jego spojrzenie stało się bardzo życzliwe, Otah wciąż czuł się niezręcznie przy tym okrągłolicym nauczycielu.

Po umyciu talerzy czarni się rozdzielali; większa grupa udawała się do kohort, by przeprowadzić je przez codzienne obowiązki, a mniejsza – rzadko więcej niż pięciu czy sześciu chłopców – szła z Milahem-kvo, by cały dzień się uczyć. Po drodze do wielkiej sali Otah już planował zajęcia, z radością myśląc o przekazaniu swojej kohorty Tahiemu-kvo i dołączeniu do garstki ulubieńców Milaha-kvo.

W wielkiej sali chłopcy stali w szeregach, trzęsąc się z zimna. Trzecia kohorta składała się z najmłodszych; było to kilkunastu chłopców w wieku około ośmiu lat, ubranych w szare szaty. Otah przechadzał się przed nimi, wypatrując nieprawidłowej postawy albo czy któryś się nie drapie.

– Dzisiaj będziemy przekopywać ziemię w zachodnich ogrodach – oznajmił ostrym tonem. Niektórzy z drobniejszych chłopców wzdrygnęli się. – Tahi-kvo nakazał, by przed południem robota była skończona, a wy umyci. Za mną!

Wyprowadził ich do ogrodów. Dwa razy się zatrzymywał, by sprawdzić, czy zachowują szyk. Kiedy jeden z chłopców – Navi Toyut, syn wysoko postawionej rodziny utkhaiem z Yalakehtu – zgubił rytm, Otah uderzył go mocno w twarz. Chłopiec natychmiast wyrównał krok.

Zachodnie ogrody były brunatne i puste. Na ziemi leżały suche gałązki – zimowe trupy zeszłorocznych zbiorów – między którymi przepychały się ku górze blade źdźbła chwastów. Otah poprowadził podopiecznych do szopy na narzędzia, gdzie najmłodsi zgarnęli pajęczyny ze szpadli i łopat.

– Zacznijcie od północnego krańca! – zawołał i kohorta rozstawiła się do pracy.

Szereg był nierówny; niektórzy chłopcy byli wyżsi od innych, a żaden nie zachował równego odstępu, tak że luki między nimi przypominały dziury po mlecznych zębach. Otah przeszedł się wzdłuż szeregu, pokazując każdemu chłopcu, gdzie ma stać i jak trzymać szpadel. Kiedy wszyscy już znaleźli się na swoich miejscach, Otah dał znak do rozpoczęcia pracy.

Posłuchali, lecz byli mali i niezbyt silni. Zapach świeżej ziemi roznosił się bardzo powoli. Kiedy Otah chodził po skopanej ziemi za plecami chłopców, jego buty ledwie się w nią zagłębiały.

– Głębiej! – warknął. – Przewracajcie ziemię, a nie tylko ją poruszajcie. Robaki spisałyby się lepiej.

Kohorta nic nie mówiła, nie podnosiła wzroku, tylko jeszcze mocniej wparła się w wysuszone, szorstkie styliska łopat. Otah pokręcił głową i splunął.

Słońce wzniosło się na półtora dłoni, a oni skopali tylko dwie grządki. W miarę, jak się ocieplało, chłopcy zdejmowali wierzchnie szaty i kładli je złożone na ziemi. Mieli do skopania sześć grządek. Otah chodził ze zmarszczonym czołem za szeregiem. Czas się kończył.

– Tahi-kvo kazał to skończyć przed południem! – zawołał. – Jeśli go zawiedziecie, każę was wszystkich wychłostać.

Usiłowali wykonać to zadanie, lecz kiedy dotarli do końca czwartej grządki, stało się jasne, że im się to nie uda. Otah wydał surowym tonem rozkazy, by pracowali dalej, i poszedł poszukać Tahiego-kvo.

Nauczyciel nadzorował kohortę, której kazano wysprzątać kuchnię. Lakierowana rózga poświstywała co chwila. Otah stanął przed Tahim w postawie przeprosin.

– Tahi-kvo, trzecia kohorta nie zdąży do południa skopać ziemi w zachodnich ogrodach. Chłopcy są słabi i głupi.

Tahi-kvo przyglądał się mu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Otah czuł, że czerwieni się ze wstydu. W końcu nauczyciel przyjął oficjalną postawę akceptacji.

– A zatem poczekamy jeden dzień – powiedział. – Kiedy zjedzą, zaprowadź ich do ogrodów jeszcze raz i każ dokończyć pracę.

Otah przyjął postawę wdzięczności i utrzymywał ją, dopóki Tahi-kvo nie skierował uwagi na swoją kohortę. Potem wrócił do ogrodów. Pod jego nieobecność trzecia kohorta zwolniła tempo, lecz gdy tylko się zbliżył, zaczęła gorączkowo pracować. Wszedł na na wpół skopaną grządkę i wbił spojrzenie w chłopców.

– Straciłem przez was popołudnie z Milahem-kvo – powiedział Otah cicho, lecz tak gniewnie, że słychać go było doskonale.

Żaden z chłopców nie patrzył mu w oczy; czuli się winni. Otah odwrócił się do najbliższego i wskazał łopatę, którą chłopiec ­trzymał.

– Ty. Daj mi to.

Chłopak zrobił spłoszoną minę, lecz posłusznie oddał łopatę. Otah wbił ją w świeżą glebę. Ostrze zagłębiło się tylko do połowy. Otah poruszył z wściekłością ramionami. Chłopiec przyjął postawę przeprosin, lecz Otah jej nie zaakceptował.

– Macie przewracać ziemię! Przewracać! Jesteście zbyt głupi, by to pojąć?

– Otahu-kvo, przepraszam. Tylko że...

– Jeśli nie umiesz tego robić jak człowiek, możesz brać przykład z robaka. Na kolana.

Chłopiec nie zrozumiał.

– Na kolana! – krzyknął Otah, nachylając się ku chłopcu. Oczy malca wezbrały łzami, ale posłuchał. Otah wziął do ręki grudę ziemi i mu ją podał. – Jedz.

Chłopiec spojrzał na grudę, a potem na Otaha. A potem, szlochając tak, że aż trzęsły mu się wątłe ramiona, włożył ziemię do ust. Pozostali otaczali go milczącym kręgiem. Chłopiec poruszał zabłoconymi wargami.

– Wszystko! – rozkazał Otah.

Chłopiec wziął kolejny kęs, a potem, wciąż płacząc, przewrócił się na ziemię. Otah splunął ze wstrętem i zwrócił się do reszty kohorty.

– Do roboty!

Rozbiegli się na swoje stanowiska; drobne ręce i nogi chłopców poruszały się z gorączkową energią zrodzoną ze strachu. Chłopiec o zabłoconych wargach siedział i płakał, ukrywszy buzię w dłoniach. Otah wbił obok niego jego łopatę.

– No i? – zapytał cicho. – Na co czekasz?

Chłopiec wymamrotał coś, czego Otah nie dosłyszał.

– Jeśli chcesz mówić, to rób to tak, żeby ludzie cię słyszeli.

– Moja dłoń – wykrztusił chłopiec wśród szlochu. – Dłonie mnie bolą. Próbowałem. Próbowałem kopać głębiej, ale tak bardzo bolało...

Odwrócił dłonie do góry; spojrzenie na krwawiące pęcherze było jak wychylenie się w przepaść – Otah poczuł nagły zawrót głowy. Chłopiec spojrzał mu w twarz, wciąż szlochając, i Otah rozpoznał ten cichy, zawodzący dźwięk, chociaż nigdy wcześniej go nie słyszał; był to dźwięk, jaki sam bardzo chciał wydać przez wiele miesięcy spania w zimnie, mając nadzieję, że nie przyśni mu się matka. Była to ta sama melodia, którą słyszał w swojej dawnej kohorcie – dziecko płaczące przez sen.

Otahowi zaciążyły nagle czarne szaty, a w jego umyśle rozśpiewały się wspomnienia tysiąca upokorzeń, tak jak mogłoby zadźwięczeć kryształowe szkło w odzewie na głos śpiewaka.

Ukląkł obok płaczącego chłopca, czując, jak na wargi cisną mu się słowa, a potem umykają. Reszta kohorty stała w milczeniu.

 

***

 

– Posłałeś po mnie? – zapytał Tahi.

Milah nie odpowiedział, tylko pokazał na okno. Tahi podszedł do przyjaciela i spojrzał na scenę rozgrywającą się poniżej. Na do połowy skopanej grządce czarno odziany chłopak tulił w ramionach płaczące dziecko, a pozostali członkowie kohorty patrzyli na to z otwartymi ustami.

– Jak długo to trwa? – zapytał Tahi ze ściśniętym gardłem.

– Tak już ich zastałem. Nie wiem, kiedy to się stało.

– Otah Machi?

Milah jedynie skinął głową.

– Trzeba to przerwać.

– Tak. Ale chciałem ci to pokazać.

W ponurym milczeniu zeszli na dół, przecięli bibliotekę i wyszli do zachodnich ogrodów. Trzecia kohorta zauważyła ich i zaczęła udawać, że pracuje. Otah nadal obejmował chłopca.

– Otahu! – warknął Tahi.

Chłopiec w czerni podniósł na niego wzrok; oczy miał zaczerwienione i pełne łez.

– Źle się czujesz, Otahu – rzekł łagodnie Milah. Postawił go na nogi. – Powinieneś wejść do środka i odpocząć.

Otah popatrzył najpierw na jednego nauczyciela, potem na drugiego i z wahaniem przyjął postawę uległości, po czym pozwolił się Milahowi ująć pod rękę i odprowadzić. Tahi nie poszedł za nimi; Milah słyszał jego głos smagający trzecią kohortę niczym bat.

Znalazłszy się z powrotem w pomieszczeniach dla elity, Milah przygotował dla Otaha filiżankę mocnej herbaty i zastanowił się nad sytuacją. Pozostali wkrótce się dowiedzą, co się stało, o ile już to do nich nie dotarło. Nie wiedział, czy poprawi to położenie chłopca, czy je pogorszy. Nie wiedział nawet, na co ma nadzieję. Jeśli to było tym, na co wyglądało, to było sukcesem, którego Milah się bał. Musi mieć pewność, zanim podejmie jakiekolwiek działanie. Nie chciał wzywać daia-kvo, gdyby Otah nie był gotów.

Otah siedział zgarbiony na pryczy nauczyciela; przyjął gorącą herbatę i posłusznie zaczął pić. Miał już suche oczy i patrzył przed siebie. Milah przystawił sobie stołek i przez długą chwilę obaj siedzieli w milczeniu.

– Nie wyświadczyłeś dzisiaj temu chłopcu przysługi.

Otah uniósł dłoń w pozycji akceptacji napomnienia.

– Takie pocieszanie chłopca... to go nie wzmacnia. Wiem, że niełatwo być nauczycielem. Ostre traktowanie dziecka, nawet jeśli ma to mu w końcu wyjść na dobre, wymaga twardego współczucia.

Otah skinął głową, lecz nie podniósł wzroku.

– Czy kiedykolwiek wyrzucono czarnego? – zapytał w końcu cichym głosem.

– Wyrzucono? Nie. Dlaczego pytasz?

– Zawiodłem – wyjaśnił Otah. – Nie jestem dość silny, by dawać im takie nauczki, Milahu-kvo.

Milah spojrzał na swoje dłonie, myśląc o swoim starym mistrzu. O cenie, jaką będzie musiało zapłacić to stare ciało za kolejną podróż do szkoły. Kiedy się odezwał, nie umiał całkowicie pozbawić głosu ciężaru podjętej decyzji.

– Odsuwam cię na miesiąc od obowiązków – oznajmił. – Wezwiemy daia-kvo.

 

***

 

– Otahu – usłyszał znajomy szept. – Co takiego zrobiłeś?

Otah odwrócił się na pryczy. Koksiak emanował zbyt nikłym światłem, by można cokolwiek zobaczyć. Chłopiec utkwił wzrok w żarzących się węglach.

– Popełniłem błąd, Ansho – odparł.

Taką odpowiedź dawał w ostatnich dniach tym nielicznym, którzy mieli odwagę zapytać.

– Podobno przybywa dai-kvo. I to niespodziewanie.

– Być może to był poważny błąd.

Otah pomyślał, że być może pierwszy raz ktoś wzniósł się tak wysoko i tak bardzo zawiódł. Być może po raz pierwszy czarne szaty otrzymał ktoś, do kogo tak bardzo nie pasowały. Pamiętał pokrytą śniegiem zimną, pustą równinę, którą przemierzał tej nocy, kiedy Milah-kvo go awansował. Teraz zrozumiał, że jego ucieczka nie była oznaką siły, tylko zapowiedzią niepowodzenia.

– A co dokładnie zrobiłeś? – zapytał Ansha w ciemności.

Otah znów ujrzał twarz chłopca, zakrwawione dłonie i łzy upokorzenia, spływające po jego brudnych policzkach. To on spowodował ten ból i nie potrafił wyznaczyć granicy między wstydem, że to zrobił, i wstydem, ze jest zbyt słaby, by to zrobić ponownie. W żaden sposób nie mógł wyjaśnić, że nie może prowadzić tych chłopców do osiągnięcia siły, ponieważ w głębi serca nadal jest jednym z nich.

– Nie byłem godzien mojej szaty – odpowiedział.

Ansha już się nie odezwał i Otah wkrótce usłyszał cichy, głęboki oddech śpiącego. Pozostali byli zmęczeni po całym dniu pracy. Po całym dniu spędzonym na bezcelowym wałęsaniu się bez żadnych obowiązków po szkolnych salach i pokojach Otah nie miał powodu być zmęczony. Czarną szatę włożył tylko dlatego, że nie miał innej, swojej.

Zaczekał w ciemności, aż opuściły go nawet żarzące się węgle, a on sam nabrał pewności, że pozostali śpią głęboko. Wtedy wstał, włożył szatę i wyszedł cicho na korytarz. Chłodne pokoje, w których spały młodsze kohorty, znajdowały się niedaleko. Otah wszedł między śpiące postacie. Ich ciała były tak małe, koce tak cienkie... Przebywał wśród czarnych tak krótko, a już zapomniał tak wiele.

Chłopiec, którego szukał, leżał zwinięty na pryczy pod kamienną ścianą, plecami zwrócony do pokoju. Otah pochylił się ostrożnie i zasłonił mu dłonią usta, by stłumić ewentualny krzyk. Chłopiec jednak obudził się w milczeniu. Otah zaczekał, aż w jego oczach dostrzeże błysk rozpoznania.

– Goją ci się dłonie? – zapytał.

Chłopiec kiwnął głową.

– To dobrze. Zachowuj się cicho. Nie chcemy obudzić pozostałych.

Otah zabrał rękę i chłopiec natychmiast przyjął postawę głębokich przeprosin.

– Otahu-kvo, okryłem hańbą ciebie i szkołę.

Otah delikatnie zamknął dłoń chłopca.

– Nie masz sobie nic do zarzucenia – powiedział. – To ja popełniłem błąd. Ja za to zapłacę.

– Gdybym pracował ciężej...

– Niczego byś przez to nie osiągnął – rzekł Otah. – Niczego.

 

***

 

Drzwi z brązu zadźwięczały i się rozwarły. Chłopcy stali w szeregach w postawie powitania, jakby byli posągami. Otah, który stał wśród czarnych, także ją przyjął. Zastanawiał się, jakie opowieści o tej wizycie krążyły wśród kohort wydziedziczonych dzieci – czy wyrażały nadzieję powrotu do utraconej rodziny, czy wyniesienia do statusu poety. Marzenia.

Starzec wszedł do środka. Wyglądał na słabszego, niż Otah go zapamiętał. Po uroczystych powitaniach pobłogosławił wszystkich swoim ochrypłym szeptem. Następnie odszedł z nauczycielami, a czarni – wszyscy prócz Otaha – zajęli się przydzielonymi im kohortami. Otah wrócił do swego pokoju i usiadł zrozpaczony, czekając na nieuchronne wezwanie. Nie czekał długo.

– Otahu – odezwał się od drzwi Tahi-kvo. – Przynieś herbatę dla daia-kvo.

– Ale uroczysta szata...

– Nie jest potrzebna. Tylko herbata.

Otah wstał i przyjął postawę uległości. Nadszedł czas.

 

***

 

Dai-kvo siedział w milczeniu, wpatrując się w ogień. Jego zetknięte palcami dłonie wydawały się mniejsze, niż je zapamiętał Milah, a skóra na nich była ciensza i obwisła. Wokół oczu i ust mistrza można było dostrzec oznaki zmęczenia podróżą, lecz kiedy zauważył wzrok Milaha i przyjął postawę częściowo pytania, a częściowo wyzwania, Milah pomyślał, że w jego twarzy kryje się coś jeszcze. Głód albo nadzieja.

– Jak się mają sprawy w świecie? – zapytał Milah. – Niewiele tu słyszymy o tym, co się dzieje w wielkich miastach.

– Sytuacja jest dość dobra – odparł dai-kvo. – A tutaj? Jak się mają twoi chłopcy?

– Dość dobrze, o najwyższy.

– Naprawdę? W niektóre noce wydaje mi się to wątpliwe.

Milah przyjął postawę zachęcającą daia-kvo do rozwinięcia tematu, lecz bez skutku. Stare oczy ponownie zapatrzyły się w ogień. Milah opuścił dłonie na kolana.

Wrócił Tahi i zanim usiadł na swoim krześle, przyjął postawę posłuszeństwa i szacunku.

– Chłopiec już idzie – powiedział.

Dai-kvo przyjął postawę akceptacji, lecz tylko tyle. Milah ujrzał w oczach Tahiego własny niepokój. Wydawało się, że zanim rozległo się ciche stukanie do drzwi i do pokoju wszedł Otah Machi z tacą z trzema czarkami herbaty, upłynęło zbyt wiele czasu. Zachowując kamienną twarz, chłopiec postawił tacę na niskim stoliku i przyjął rytualną postawę powitania.

– Jestem zaszczycony twoją obecnością, o najwyższy dai-kvo – powiedział.

Oczy starca ożyły, z wielkim zainteresowanie wpatrzone w Otaha. Skinął głową, lecz nie odesłał chłopca do nauki. Zamiast tego wskazał mu puste miejsce, które zwykle zajmował Milah. Chłopiec spojrzał na Milaha, a on skinął głową. Otah usiadł, wyraźnie zaniepokojony.

– Powiedz mi – rzekł dai-kvo, biorąc czarkę z herbatą – co wiesz o andat?

Chłopiec przez chwilę nie mógł mówić, lecz kiedy się odezwał, głos mu nie drżał.

– Są myślami, o najwyższy. Przełożonymi przez poetę na kształt, który dysponuje wolą.

Dai-kvo sączył herbatę i obserwował chłopca. Czekał, by powiedział coś więcej. Cisza nakazywała Otahowi mówić, lecz najwyraźniej brakło mu słów. W końcu dai-kvo odstawił czarkę.

– Nie wiesz o nich nic więcej? Jak się ich wiąże? Co musi uczynić poeta, by jego dzieło różniło się od poprzednich? Jak można przekazywać schwytanego ducha z pokolenia na pokolenie?

– Nie, o najwyższy.

– A dlaczego? – zapytał cicho dai-kvo.

– Milah-kvo powiedział, że większa wiedza byłaby dla nas niebezpieczna. Nie byliśmy gotowi do przyjęcia dalszych nauk.

– To prawda – zgodził się dai-kvo. – Prawda. Byliście tylko wypróbowywani. Nie uczeni.

Otah spuścił wzrok. Pobladły, przyjął postawę skruchy.

– Przykro mi, że zawiodłem szkołę, o najwyższy. Wiem, że miałem im pokazać, jak być silnym, i chciałem tego dokonać, lecz...

– Nie zawiodłeś, Otahu. Przeszedłeś próbę.

Dłonie Otaha drgnęły, w jego oczach pojawiła się niepewność. Milah odchrząknął i, przyjąwszy postawę, którą prosił daia-kvo o pozwolenie, powiedział:

– Przypominasz sobie naszą rozmowę w śniegu tej nocy, kiedy zaproponowałem ci czerń? Powiedziałem wtedy, że andat zniszczyłby poetę o słabym umyśle.

Otah skinął głową.

– A poeta o okrutnym sercu zniszczyłby świat – ciągnął Milah. – Silny i łagodny, Otahu. To rzadka kombinacja.

– Teraz spotykamy ją rzadziej niż niegdyś – rzekł dai-kvo. – Tak jak żaden chłopiec nie przywdział czarnych szat, nie okazawszy siły woli, również żaden nie odłożył czarnej szaty, nie wyrzekłszy się okrucienstwa, które niesie ze sobą władza. Ty uczyniłeś jedno i drugie, Otahu Machi. Okazałeś się godzien i chciałbym cię przyjąć na swego ucznia. Wróć ze mną, chłopcze, a nauczę cię tajemnic poetów.

Chłopiec wyglądał tak, jakby ktoś go zdzielił pałką. Z twarzy odpłynęła mu cała krew, dłonie znieruchomiały, lecz w oczach lśniło rodzące się zrozumienie. Chwila się przeciągała, aż wreszcie Tahi nie wytrzymał.

– I cóż? Możesz coś powiedzieć, chłopcze.

– To, co zrobiłem... ten chłopiec... nie zawiodłem?

– Nie zawiodłeś. Okryłeś się najwyższą chwałą.

Na wargi Otaha powoli wypływał uśmiech, lecz grymas ów był śmiertelnie zimny. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała wściekłość.

– Upokarzając tego chłopca, okryłem się najwyższą chwałą?

Milah zobaczył, że Tahi marszczy brwi. Pokręcił głową. Teraz była to już sprawa między chłopcem i daiem-kvo.

– Pocieszając go – powiedział starzec.

– Pocieszając go za to, co zrobiłem.

– Tak. Ilu innych chłopców w czerni postąpiłoby tak samo? Szkolenie jest tak zaplanowane, by zawierało te próby. Tak jest od czasu wojny, która zniszczyła Imperium, i dzięki temu miasta khaiem trzymają się razem. Kryje się w tym bardzo głęboka mądrość.

Otah powoli przyjął postawę wdzięczności wobec nauczyciela, lecz było w niej coś dziwnego – coś w ustawieniu nadgarstków, co świadczyło o emocji, której Milah nie umiał rozpoznać.

– Jeśli to była chwała, o najwyższy, to zaiste rozumiem.

– Tak? – zapytał starzec z nadzieją w głosie.

– Tak. Byłem twoim narzędziem. W tamtym ogrodzie nie byłem sam. Byłeś tam też ty.

– Co ty mówisz, chłopcze? – warknął Tahi, lecz Otah mówił dalej, jakby go nie słyszał.

– Powiadasz, że Tahi-kvo nauczył mnie siły, a Milah-kvo współczucia, lecz można się od nich nauczyć czegoś więcej. Jako że to ty zaprojektowałeś szkołę, uważam, ze powinieneś wiedzieć, czego się od ciebie nauczyłem.

Dai-kvo sprawiał wrażenie zdezorientowanego i jego dłonie ułożyły się w jakiejś niedokończonej postawie, lecz chłopiec nie przerwał. Utkwił wzrok w starcu i wydawało się, że jest pozbawiony wszelkiego strachu.

– Tahi-kvo pokazał mi, że moim jedynym przewodnikiem jest mój własny osąd, a Milah-kvo, że lekcja wyuczona do połowy nie ma wartości. Mój osąd nakazywał mi opuścić to miejsce, i ­słusznie. Nie powinienem był pozwolić się skusić do powrotu. I to jest wszystko, o najwyższy, czego się tu nauczyłem.

Otah wstał i przyjął postawę odejścia.

– Otahu! – warknął Tahi. – Usiądź!

Chłopiec zignorował go, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Milah skrzyżował ręce na piersi i patrzył na drzwi, nie wiedząc, co powiedzieć ani nawet co myśleć. Węgle w palenisku osiadły pod własnym ciężarem.

– Milahu – szepnął Tahi.

Milah spojrzał na przyjaciela, który pokazał na daia-kvo. Starzec ledwie oddychał. Dłonie ułożył w pozycji głębokiego żalu.

Rozdział 1

Tak jak kamienne wieże Machi górowały nad zimnymi miastami północy, tak nabrzeże Saraykehtu górowało nad letnimi miastami południa. Na przejrzyste wody zatoki wychodziły keje, przy których cumowały statki z innych miast portowych khaiem – z Nantani, Yalakehtu, Chaburi-tanu. Znajdowały się wśród nich także płaskodenne statki z Ziem Zachodnich i wielkie żaglowce Galtów tak obwieszone żaglami, że wyglądały jak przeniesione na morze podwórko praczki. Wzdłuż nadbrzeżnych ulic sprzedawcy ze wszystkich rozmaitych miast i krain zachwalali towary wyłożone na wysokich stołach udekorowanych kolorowymi materiałami i chorągwiami, przekrzykując mewy i tłukące o brzeg fale. W gorącym, nieruchomym powietrzu przeplatały się głosy w kilkunastu językach oraz kilkudziesięciu dialektach i ich łamanych odmianach, a ona znała je wszystkie.

Amat Kyaan, starsza nadzorczyni Galtyckiego Domu Wilsin, przedzierała się przez tłum, używając laski, choć krok miała pewny. Smakowała taniec gramatyki depczącej po palcach słownictwu. Jej siłę stanowiło to, że wiedziała jak i co mówić. Dzięki tej umiejętności, ze zdesperowanej niezależnej skryby stała się osobą noszącą barwy szanowanego, choć cudzoziemskiego domu, przeciskającą się przez tłum ludzi i bele bawełny na spotkanie ze swoim pracodawcą. Istniały drogi prowadzące od jej mieszkania na skraju miękkiej dzielnicy do ulubionej łaźni Marchata Wilsina, które nie wymagały stawienia czoła nadmorskiemu bulwarowi. Mimo to, ilekroć chadzała rano do łaźni, wybierała tę właśnie drogę. Przecież ten bulwar stanowił dumę i symbol jej miasta.

Zatrzymała się na skwerze u wylotu Nantanu – szerokiej, wyłożonej szarą cegłą ulicy, wyznaczającej zachodni kraniec dzielnicy magazynów. Na morze patrzył stary posąg z brązu Shiana Sho, ostatniego wielkiego imperatora – jakby na pamiątkę jego utraconego imperium, od ośmiu pokoleń zmienionego w pustkowia i strzępy prócz miast khaiem, dokąd nie dotarły niepokoje. Pod posągiem ciężko pracowali młodzi mężczyźni, ciągnąc wózki wysoko wyładowane białymi belami. W upale zdjęli koszule; jedni się śmiali, inni coś wołali, jeszcze inni pracowali z ogromną powagą. Niektórzy zostali wolnymi ludźmi, wykorzystującymi możliwość najęcia się do pracy sezonowej. Inni byli związani umową z domami lub poszczególnymi kupcami. Paru było niewolnikami. I wszyscy byli piękni – nawet ci pulchni i niezręczni. Pięknymi czyniła ich młodość. Ruchy mięśni pod skórą były subtelniejsze i bardziej ponętne niż najpiękniejsze szaty khaiem, może dlatego, że nikt się nad tym nie rozwodził. Amat zastanawiała się, ilu z nich się domyśla, że demonstrują swoją seksualność starej kobiecie, która tylko sprawia wrażenie, że przez chwilę odpoczywa po drodze na służbowe spotkanie.

Prawdopodobnie wszyscy. Próżne, śliczne stworzenia. Westchnęła i poszła dalej.

Kiedy dotarła do celu, słońce wzniosło się może na pół szerokości dłoni. Łaźnie znajdowały się w głębi lądu, skupione nad brzegiem Qiit i w pobliżu akweduktów. Marchat Wilsin lubił jedną z tych mniejszych. Amat bywała tam na tyle często, że strażnicy znali ją z widzenia i kiedy wchodziła, przyjmowali niezręczną ­postawę ­powitania. Często podejrzewała, że Wilsin-cha wybierał to szczególne miejsce dlatego, że pozwalało mu ono zapomnieć o jego własnych niedostatkach językowych. Przyjęła niedbale postawę powitania i weszła do środka.

Praca dla cudzoziemskiego domu nigdy nie była prosta, a już najmniej tłumaczenie kontraktów i umów. Galtowie byli sprytnym narodem, agresywnym i odnoszącym sukcesy wojenne. Panowali na ziemiach tak rozległych i żyznych, jak Imperium u szczytu potęgi; w innych narodach budzili szacunek i strach. Lecz czynione przez nich założenia – że umowy można narzucać za pomocą broni, że groźba inwazji czy blokady może podkreślić negocjacje – nie działały w miastach khaiem. Mogli wysyłać swoje oddziały do Eddensea, a statki do Bakty, lecz kiedy pojawiała się potrzeba subtelności, tracili rezon. Gdyby zechciał, Galt mógł pokonać resztę świata, lecz i tak musiałby się kłaniać andat. Marchat Wilsin mieszkał na tyle długo w Saraykeht, by przyjąć to ograniczenie arogancji swego narodu. Folgowanie jego dziwactwom, takim jak prowadzenie interesów w łaźni, stanowiło niewielką cenę.

Powietrze w środku było chłodniejsze, a ozdobne rzeźbione drewniane ekrany przesłaniały okna, przepuszczając mimo to od czasu do czasu pachnący cedrem powiew wiatru. Od twardych posadzek i ścian odbijały się głosy. Gdzieś w pomieszczeniach publicznych ktoś śpiewał głosem dźwięcznym jak dzwon. Amat udała się do pomieszczeń dla kobiet, zrzuciła szatę i zdjęła sandały. Chłodne powietrze przyjemnie muskało jej skórę. Napiła się chłodnej wody z wielkiej granitowej misy i – naga jak wszyscy inni – przeszła przez publiczną łaźnię, pełną pokrzykujących i ochlapujących się mężczyzn i kobiet, do prywatnych pomieszczeń na tyłach. Do narożnego pokoju Marchata Wilsina, najbardziej oddalonego od głosów i śmiechu.

– W tym zaszczanym mieście jest za gorąco – mruknął Wilsin-cha na widok Amat. Leżał na wpół zanurzony w basenie, a woda omywała mu bladą, włochatą pierś. Kiedy go poznała, był szczuplejszy. Miał czarne włosy i brodę. – Zupełnie jakby ktoś trzymał człowiekowi na twarzy gorący ręcznik.

– Tylko w lecie – odparła Amat, położyła laskę na skraju basenu i ostrożnie wsunęła się do wody. Fale rozkołysały pływającą tacę z czarkami herbaty, lecz płyn się nie rozlał. – Trochę dalej na północ całą zimę narzekałbyś na zimno.

– Przynajmniej byłaby to zmiana tempa.

Uniósł nad wodę różową, pomarszczoną dłoń i pchnął tacę w stronę Amat. Herbata była świeża i przyprawiona miętą, woda chłodna. Amat oparła się o wyłożoną kafelkami krawędź basenu.

– Jakie masz wieści? – zapytał Marchat, kończąc ich poranny rytuał.

Amat złożyła raport. Sprawy miały się dość dobrze. Dotarła dostawa surowej bawełny z Eddensea i właśnie ją rozładowywano. Umowy z tkaczami były niemal gotowe, chociaż Amat wciąż niepokoiły pewne niejasności w tłumaczeniu z galtyckiego na khaiacki. Co gorsza, spóźniały się plony na północnych polach.

– Pojawią się tu na czas, by przedstawić je andat?

Amat upiła łyk herbaty.

– Nie.

Marchat zaklął pod nosem.

– Eddensea może nam wysłać swoje bele na czas, a my nie możemy zebrać bawełny z własnych roślin?

– Najwyraźniej nie.

– Ile nam zabraknie?

– Nasza przestrzeń będzie zapełniona w dziewięciu dziesiątych.

Marchat zmarszczył brwi i zapatrzył się przed siebie, widząc wyimaginowane cyfry i czytając w próżni niczym w księdze. Po chwili westchnął.

– Istnieje jakakolwiek szansa porozmawiania o tym z samym khaiem? Renegocjowania warunków?

– Nie – odparła Amat.

Marchat prychnął ze zniecierpliwieniem.

– I dlatego nie znoszę robić z wami interesów. W Eymondzie czy Bakcie dałoby się przynajmniej porozmawiać.

– Ponieważ za ścianą umieściłbyś żołnierzy – zauważyła oschłym tonem Amat.

– Właśnie. I dałoby się porozmawiać. Sprawdź, czy któryś z pozostałych domów nie ma zbyt wiele towaru.

– Chadhami ma. Ale Tiyan i Yaanani walczą między sobą o kontrakt z jakimś wielmożą z zachodu. Gdyby jeden z nich zdołał wykonać ruch szybciej od drugiego, mógłby dobić interesu. Moglibyśmy policzyć im za wcześniejszą sesję z andat, a później, kiedy przybędą nasze plony, wykorzystać część ich przydziału.

Marchat zastanowił się nad tym. Przez chwilę omawiali strategię domu. Jaki zawrzeć sojusz i, jeśli zajdzie taka potrzeba, jak go później złamać z jak największym zyskiem.

Amat oczywiście wiedziała więcej, niż mówiła. Takie było jej zadanie – mieć w głowie jasny obraz firmy, przedstawiać pracodawcy to, co musiał wiedzieć, a samej zajmować się sprawami niegodnymi jego uwagi. Oczywiście w centrum wszystkiego tkwił handel bawełną. Złożona sieć związków – między tkaczami, farbiarzami i żaglomistrzami; towarzystwami żeglugowymi, gospodarstwami rolnymi i górnikami alumu – dzięki której Saraykeht był jednym z najbogatszych miast świata. A także, podobnie jak wszystkie miasta khaiem, miastem wolnym od groźby wojny, w przeciwieństwie do Galtu, Eddensea i Bakty oraz Ziem Zachodnich i Wysp Wschodnich. Miasta te były chronione przez ich poetów i dzierżone przez nich moce, a taka ochrona pozwalała odbywać narady takie jak ta, pozwalała im prowadzić śmiertelnie poważną grę handlu i wymiany.

Kiedy podjęli decyzję i uzgodnili szczegóły, Amat zaproponowała termin przyniesienia ofert do kompleksu. Wilsin-cha mógł prowadzić interesy w łaźni tylko do pewnej granicy i tą granicą dla Amat było kapanie wodą na świeżo spisane umowy. Wiedziała, że pryncypał ją rozumie. Kiedy wstała, gotowa stawić czoło reszcie dnia, powstrzymał ją ruchem ręki.

– Jest jeszcze coś – powiedział. Z powrotem osunęła się do wody. – Wieczorem, tuż przed połową świecy, będę potrzebował ochroniarza. To nic poważnego, wystarczy ktoś, kto mi pomoże opędzać się od psów.

Amat przekrzywiła głowę. Marchat mówił spokojnie, normalnym tonem, lecz unikał jej wzroku. Uniosła dłonie w postawie pytania.

– Mam spotkanie w jednym z dolnych miasteczek – powiedział.

– W interesach? – zapytała obojętnym tonem Amat.

Skinął głową.

– Rozumiem – powiedziała i dodała po chwili: – Będę zatem w kompleksie o połowie świecy.

– Nie. Potrzebuję jakiegoś zbira z domu, który by odpędzał zwierzęta i zmusił bandytów do zastanowienia się. Na co mi się przyda kobieta z laską?

– Przyprowadzę ze sobą ochroniarza.

– Po prostu przyślij go do mnie – powiedział Wilsin stanowczo. – Sam się wszystkim zajmę.

– Jak uważasz. A kiedy to firma zaczęła prowadzić interesy beze mnie?

Marchat Wilsin skrzywił się i pokręcił głową, mrucząc coś tak cicho, że Amat tego nie zrozumiała. Kiedy westchnął, na wzbudzonej przez niego fali rozlało się trochę herbaty.

– To drażliwa sprawa, Amat. Tyle. Zajmuję się nią sam. Kiedy będę mógł, podam ci wszystkie szczegóły, ale...

– Ale?

– To trudne. Są pewne kwestie zawodowe, które... będę musiał trzymać w tajemnicy.

– Dlaczego?

– Chodzi o smutny handel – powiedział. – Dziewczyna jest już od tak dawna w ciąży, że widać jej brzuch. A pewnymi aspektami pozbywania się dziecka muszę się zająć z całą dyskrecją.

Amat poczuła oburzenie, ale odezwała się spokojnym tonem.

– Aha, rozumiem. Dobrze więc. Jeśli uważasz, że nie możesz mi zaufać, to chyba lepiej w ogóle nic mi o tym nie mów. Może mogłabym ci polecić kogoś na moje miejsce.

Uderzył dłonią w wodę niecierpliwym gestem. Amat skrzyżowała ręce na piersi. To był blef, ponieważ oboje wiedzieli, że bez niej dom podupadnie, a bez tego stanowiska jej sytuacja się pogorszy – to nie była poważna groźba. Lecz Amat była nadzorczynią domu i nie lubiła, kiedy ukrywało się przed nią jej własne interesy. Blada twarz Marchata poczerwieniała, lecz Amat nie wiedziała, czy z irytacji, czy że wstydu.

– Nie dręcz mnie, Amat. Nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż tobie, ale nie mogę tego rozegrać inaczej. Jest interes do zrobienia. Zajmę się tym. Przedstawię khaiowi Saraykehtu prośbę o wykorzystanie jego andat. Zapewnię dziewczynie opiekę przedtem i potem oraz dopilnuję, by wszyscy zainteresowani otrzymali pieniądze. Prowadziłem interesy, zanim się pojawiłaś. I jestem twoim pracodawcą. Mogłabyś założyć, że wiem, co robię.

– Właśnie chciałam powiedzieć to samo, tyle że o sobie. Radzisz się mnie w swoich sprawach od dwudziestu lat. Jeśli nie uczyniłam niczego, by stracić twoje zaufanie...

– Nie uczyniłaś.

– To dlaczego po raz pierwszy od czegoś mnie odsuwasz?

– Gdybym mógł ci to powiedzieć, nie musiałbym cię odsuwać – rzekł Marchat. – Po prostu przyjmij, że to nie jest moja decyzja.

– Twój wuj poprosił, by mnie nie wtajemniczać? Czy może klientka?

– Potrzebuję ochroniarza. O połowie świecy.

Amat przyjęła złożoną postawę zgody, zawierającą także niuans irytacji. Marchat go nie uchwycił. Kiedy ją denerwował, prowadziła rozmowę na poziomie niedostępnym dla niego. Wstała, a on przyciągnął do siebie tacę i dolał sobie herbaty.

– Możesz mi powiedzieć, kto jest klientką?

– Nie. Dziękuję ci, Amat – odparł Wilsin.

Znalazłszy się z powrotem w pomieszczeniu dla kobiet, wytarła się i ubrała. Kiedy wyszła na ulicę, wydało się jej, że jest bardziej hałaśliwa, bardziej denerwująca, niż kiedy wchodziła do łaźni. Skręciła w stronę kompleksu Domu Wilsin, na północ i pod górę. Musiała się zatrzymać przy stoisku sprzedawcy wody, kupić sobie coś do picia i odpocząć w cieniu, by zebrać myśli. Dom Wilsin nie zajmował się dotąd smutnym handlem – wykorzystywaniem andat do zakończenia ciąży – chociaż czasami inne domy oferowały swoje usługi jako pośrednicy. Zastanawiała się, skąd się wzięła ta zmiana polityki, dlaczego Marchat Wilsin trzyma to w sekrecie i dlaczego kazał jej sprowadzić ochroniarza, skoro nie chciał, żeby znalazła na to wszystko odpowiedź.

 

***

 

Maati utrzymywał postawę powitania z sercem w gardle. Bladoskóry mężczyzna obszedł go powoli, chłonąc czarnymi oczyma każdy niuans jego postawy. Maatiemu nie drżały dłonie; szkolił się przez wiele lat, najpierw w szkole, a potem u daia-kvo. Jego ciało potrafiło ukryć niepokój.

Mężczyzna w szatach poety zatrzymał się z miną świadczącą o akceptacji i rozbawieniu. Eleganckie palce ułożył w pozycji powitania, które nie było ani bardzo ciepłe, ani odrobinę oficjalne. Ujrzawszy odpowiedź, Maati opuścił ręce i wstał. Mijało już zaskoczenie nagłym pojawieniem się nauczyciela i jego pierwszą ­prawdziwą myślą było to, że się nie spodziewał, że Heshai-kvo będzie taki młody czy taki piękny.

– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał mężczyzna chłodnym, twardym głosem.

– Maati Vaupathi – odparł zwięźle młodzieniec. – Niegdyś dziesiąty syn Nichy Vaupathiego, a teraz najmłodszy poeta.

– Ach. Człowiek z zachodu. Wciąż to słychać w twoim akcencie.

Nauczyciel siedział w wykuszu okna; zaplótł ręce na piersi i nadal otwarcie przyglądał się Maatiemu. Pokoje, które podczas długich, pełnych niepokoju dni oczekiwania wydawały mu się urządzone z przepychem, teraz, kiedy pojawił się w nich ten czarnowłosy mężczyzna, sprawiały wrażenie zaniedbanych. Cynowa oprawa idealnego kamienia. Miękkie bawełniane draperie, spływające z sufitu i falujące w gorących powiewach późnego popołudnia, w porównaniu ze skórą poety wydawały się brudne. Mężczyzna się uśmiechnął, lecz wyraz jego twarzy nie był całkowicie uprzejmy. Maati przyjął postawę hołdu odpowiednią dla ucznia w obecności nauczyciela.

– Przybyłem, Heshai-kvo, z polecenia daia-kvo, by się u ciebie uczyć, jeśli zechcesz mnie przyjąć jako swego ucznia.

– Och, przestań. Kłaniasz się i pozujesz, jakbyśmy byli tancerzami. Usiądź. Na łóżku. Chcę cię o coś zapytać.

Maati posłuchał i usiadł na piętach, jak należało uczynić podczas wykładu daia-kvo. Mężczyznę chyba to bawiło, lecz nic nie powiedział.

– A więc, Maati, przybyłeś tu... kiedy? Sześć dni temu?

– Siedem, Heshai-kvo.

– Siedem. I nikt nie przyszedł się z tobą przywitać. Nikt nie przyszedł, by ci pokazać dom poety. To chyba długo jak na mistrza niezwracającego uwagi na swego ucznia, co?

Maati tak właśnie myślał, i to kilka razy, lecz teraz się do tego nie przyznał. Zamiast tego przyjął postawę przyjmowania lekcji.

– Tak sądziłem z początku, lecz w miarę upływu czasu zrozumiałem, że to rodzaj próby, Heshai-kvo.

Po idealnych wargach przebiegł cien uśmiechu i Maatiemu zrobiło się przyjemnie, że dobrze się domyślił. Jego nowy nauczyciel nakazał mu gestem mówić dalej i Maati się lekko wyprostował.

– Początkowo sądziłem, że to może być próba mojej cierpliwości. Sprawdzian, czy umiem nie przyśpieszać biegu wydarzeń, kiedy nie należy to do mnie. Lecz później uznałem, że prawdziwą próbą jest to, jak spędzam czas. Ćwiczenie cierpliwości i bezczynności niczego by mnie nie nauczyło, a khai ma największą bibliotekę w letnich miastach.

– Spędzałeś czas w bibliotece?

Maati przyjął postawę potwierdzenia, niepewny, jak rozumieć ton nauczyciela.

– To są pałace khaia Saraykehtu, Maati-kya – powiedział z nagłą poufałością, pokazując na widoczne przez okno ogrody, pałace, długie ulice i czerwone dachy, ciągnące się aż do morza. – Są tu dziesiątki utkhaiem i dworzan. Chyba co wieczór odbywa się jakieś przedstawienie, występ śpiewaków albo tancerzy. A ty spędzałeś cały swój czas wśród zwojów?

– Owszem, spędziłem jeden wieczór z utkhaiem. Pochodzili z zachodu... z Pathai. Mieszkałem tam przed pójściem do szkoły.

– I myślałeś, że mogą mieć jakieś wiadomości o twojej rodzinie.

To nie było oskarżenie, choć mogłoby je stanowić. Maati mocniej zacisnął wargi, zawstydzony, i powtórzył postawę potwierdzenia. Uśmiech nauczyciela wydawał się pełen współczucia.

– I czego się dowiedziałeś podczas pożytecznych, pracowitych dni spędzanych z książkami Saraykehtu?

– Uczyłem się historii miasta i jego andat.

Eleganckie palce wykonały ruch wyrażający aprobatę i zachętę do dalszych wynurzeń. W ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie, które świadczyło o tym, że Maati postąpił słusznie.

– Dowiedziałem się na przykład, że dai-kvo – ostatni – przysłał cię tu, kiedy po śmierci starego poety, Miata-kvo, Iana-kvo nie utrzymał Rozwierających Się Płatków.

– A powiedz mi, dlaczego według ciebie to uczynił?

– Ponieważ przez poprzednie pięćdziesiąt lat Rozwierające Się Płatki był wykorzystywany do przyśpieszania żniw bawełny – odparł Maati, zadowolony, że zna odpowiedź. – Potrafił chyba sprawić, że roślina... się otwierała. Łatwiej było wtedy dotrzeć do włókna. Po tej stracie miasto potrzebowało innego sposobu na przetworzenie surowej bawełny na materiał, lepszego i szybszego niż robiono to w Galcie czy na Ziemiach Zachodnich, bo inaczej kupcy mogliby przenieść się gdzie indziej i całe miasto musiałoby się zmienić. Ty schwytałeś Usuwanie Części, Która Trwa. Na północy nosi on nazwę Sterylności, a w letnich miastach Beznasiennego. Dzięki niemu domy kupieckie mogą zawierać kontrakty z samym khaiem i nie muszą wyczesywać nasion z bawełny. Nawet jeśli żniwa zajmują dwa razy więcej czasu, bawełna i tak może tu dotrzeć do prządek szybciej, niż gdziekolwiek indziej. Teraz inne narody i miasta przysyłają tu nawet własną surową bawełnę. A potem przybywają tkacze, bo jest tu surowa bawełna. A za tkaczami farbiarze i krawcy. Wszystkie zawody związane z krawiectwem.

– Tak. Zatem Saraykeht utrzymuje swoją pozycję, chociaż jest trochę więcej pokłutych palców i nieco krwi na bawełnie – rzekł mężczyzna, przyjmując postawę potwierdzenia z niejaką miękkością nadgarstków, która zdezorientowała Maatiego. – Ale krew to tylko krew, prawda?

Niezręczna cisza się przedłużała, aż wreszcie Maati znalazł coś, co mogłoby ją przerwać.

– Pozbyłeś się też z południowych miast szczurów i węży.

Mężczyzna przerwał rozmyślania z niewyraźnym uśmiechem. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiało rozbawienie i cien ironii.

– Tak. Za cenę przyciągnięcia Galtów i mieszkańców Ziem Zachodnich.

Maati przyjął postawę zgody mniej formalną niż poprzednio, co najwyraźniej nie przeszkadzało nauczycielowi. Właściwie sprawiał wrażenie niemal zadowolonego.

– Dowiedziałam się też dużo o poszczególnych zawodach związanych z krawiectwem – ciągnął Maati. – Nie miałem pojęcia, ile trzeba wiedzieć o tym, co się dzieje z bawełną, kiedy się ją już utka. I o żeglowaniu. Przeczytałem książkę o żeglowaniu.

– Ale nie poszedłeś na nabrzeże, co?

– Nie.

Nauczyciel przyjął postawę akceptacji, która nie świadczyła ani o aprobacie, ani o jej braku, lecz o obu jednocześnie.

– A wszystko to z jednej małej próby – powiedział. – No, ale ukończyłeś szkołę w bardzo młodym wieku, więc masz zapewne talent do zauważania prób. Powiedz mi, jak przejrzałeś gierki daia-kvo polegające na domysłach?

– Czy... Przepraszam, Heshai-kvo. Naprawdę chcesz wiedzieć?

– To może o czymś świadczyć. Szczególnie, że nie chcesz mi powiedzieć. Mam rację?

Maati przyjął postawę przeprosin. Mówił ze spuszczonym wzrokiem, ale nie kłamał.

– Kiedy przybyłem do szkoły – wciąż byłem w jednej z młodszych kohort – pewien starszy chłopiec coś mi powiedział. Kazano nam skopać ziemię w ogrodach, a ja miałem zbyt delikatne dłonie. Nie potrafiłem wykonać zadania. Czarny, który się nami opiekował – miał na imię Otah-kvo – był na mnie bardzo zły. Jednakże, kiedy mu powiedziałem, dlaczego nie mogłem wypełnić jego polecenia, starał się mnie pocieszyć. I powiedział mi, że nie pomogłoby, gdybym pracował ciężej. To było tuż zanim opuścił szkołę.

– Więc ktoś ci powiedział? Nie wydaje się to uczciwe.

– Właściwie mi nie powiedział. Wspomniał tylko o paru sprawach związanych ze szkołą. Że nie jest taka, na jaką wygląda. A to, co powiedział, dało mi do myślenia. I potem...

– A kiedy już wiedziałeś, na co zwracać uwagę, nietrudno było to dostrzec. Rozumiem.

– To nie było zupełnie tak.

– Zastanawiasz się czasem, czy dałbyś sobie radę samodzielnie? To znaczy, gdyby ten twój Otah-kvo nie zdradziłby zasad gry?

Maati się zarumienił. Tajemnica, którą przez lata ukrywał przed daiem-kvo, została odkryta po jednej rozmowie. Heshai-kvo był wnikliwym człowiekiem. Przyjął postawę akceptacji. Nauczyciel jednak spoglądał gdzie indziej, a minę miał taką, jakby coś go zdenerwowało albo zabolało.

– Heshai-kvo?

– Właśnie przypomniałem sobie, że mam coś do zrobienia. Chodź ze mną.

Maati wstał i wyszedł za nauczycielem. Pałace zajmowały przestrzeń większą niż wioska daia-kvo, a każdy przerastał całą szkołę. Zeszli po szerokich marmurowych schodach do sklepionego holu. W czystym nocnym powietrzu unosił się zapach drewna sandałowego i wanilii.

– Powiedz mi, Maati. Co myślisz o niewolnikach?

Pytanie było dziwne i pierwsza odpowiedź, jaka mu się nasunęła – „nie myślę” – wydawała się zbyt gładka. Przyjął postawę proszącą o wyjaśnienie, chociaż szedł szybciej niż zwykle.

– Stały kontrakt. Jakie masz o tym zdanie?

– Nie wiem.

– To się zastanów przez chwilę.

Przeszli przez hol i wyszli na szeroką, usianą kwiatami ścieżkę, prowadzącą w dół, na południe. Przed nimi rozciągały się ogrody pełne egzotycznych kwiatów i fontann. Ukryci za żywopłotami lub ekranami z materiału śpiewający niewolnicy wypełniali powietrze melodiami bez słów. Z nieba lał się żar, niczym fanfara grana przez słońce, a powietrze było tak duszne, że Maati miał wrażenie, że niemal pływa. Wydawało się, że ledwie wyszli, a jego spodnia szata już się lepiła od potu. Z trudem nadążał za nauczycielem.

Maati zastanawiał się nad pytaniem, mijając się ze służącymi i utkhaiem, którzy zatrzymywali się na chwilę, by przyjąć postawę szacunku. Jego nauczyciel prawie ich nie zauważał, podobnie jak upału; chociaż szaty Maatiego przylegały mu do ciała, szaty Heshaia opływały go jak woda omywająca kamień, a skroni nie zraszał mu pot. Maati odchrząknął.

– Ludzie, którzy związali się stałym kontraktem, zrobili to albo z wyboru, w zamian za ochronę, jaką zapewnia im właściciel kontraktu, albo stracili wolność za karę po popełnieniu jakiejś zbrodni – rzekł Maati, starannie unikając wyrażenia jakiejkolwiek oceny.

– Czy tego nauczył cię dai-kvo?

– Nie. Tylko... po prostu tak jest. Zawsze o tym wiedziałem.

– A trzeci przypadek? Przypadek andat?

– Nie rozumiem.

Ciemne brwi nauczyciela powędrowały w górę na idealnie gładkie czoło. Jego usta ułożyły się w niemal niezauważalny uśmiech.

– Andat nie są zbrodniarzami. Zanim zostaną związani, nie mają myśli, woli, kształtu. Są tylko ideami. Jak idea może zawrzeć kontrakt?

– A jak może tego odmówić? – odparował Maati.

– Istnieją określenia ludzi, mój chłopcze, którzy przyjmują milczenie za zgodę.

Weszli do środkowych ogrodów. Przed nimi rozciągały się niskie wzgórza i szersze ścieżki niemal jak ulice. Z prawej strony wyrosła świątynia, rozłożysta i wysoka; jej pochyłe linie przypominały Maatiemu mewę w locie. Przy jednej z niższych sal zgromadziły się wózki, a wokół nich kręcili się rozmawiający ze sobą robotnicy. Maati zauważył kątem oka, że paru z nich wnosi do środka belę bawełny. Z dreszczem podniecenia uświadomił sobie, co się dzieje. Po raz pierwszy zobaczy, jak Heshai-kvo dysponuje mocą andat.

– No, nic, nieważne – powiedział nauczyciel, jakby czekał na jakąś odpowiedź. – Tylko wiesz co, Maati? Chciałbym, żebyś później zastanowił się nad tą rozmową.

Maati przyjął postawę odpowiednią dla ucznia przyjmującego zadanie do wykonania. Kiedy podeszli bliżej, robotnicy i kupcy zrobili im przejście. Byli tam też członkowie utkhaiem w pięknych strojach i kosztownej biżuterii. Maati zauważył starszą kobietę w szacie barwy nieba o świcie – była to osobista służąca khaia Saraykehtu.

– Jest tu khai? – zapytał Maati głosem cichszym, niżby chciał.

– Czasami się pokazuje. Kupcy wtedy mają wrażenie, że zwraca na nich uwagę. Niemądra sztuczka, ale najwyraźniej działa.

Maati przełknął ślinę, przejęty perspektywą ujrzenia khaia, a także obojętnością brzmiącą w głosie nauczyciela. Przeszli pod łukami do cienistej sali. Była wielkości magazynu i wypełniały ją pod sufit bele surowej bawełny. Nad nimi zostawiono przestrzeń mniejszą od przekroju beli, a wolna przestrzeń na dole, między ziemią a metalowymi stelażami, na których układano bele, nie przekraczała szerokości dłoni. Resztę miejsca zajmowali przedstawiciele domów kupieckich, których robotnicy czekali na zewnątrz, a na podwyższeniu stał w otoczeniu swoich służących khai Saraykehtu – mężczyzna w średnim wieku o włosach przetykanych siwizną i ciężkich powiekach. Wydawał polecenia w ledwie zauważalny sposób. Maati poczuł ciężar ciszy, jaka zapadła, kiedy wszedł do środka z nauczycielem. A potem po sali poniósł się pomruk, lecz zbyt cichy, by rozróżnić słowa czy nawet jego charakter. Khai uniósł brew i z niemal nieludzkim wdziękiem przyjął postawę pytającą.

U jego boku stał krępy mężczyzna z szeroko otwartymi żabimi ustami; jego mina mogła wyrażać albo przerażenie, albo zdumienie. On również miał na sobie szatę poety. Maati poczuł na ramieniu mocną i zimną dłoń swego nauczyciela.

– Maati – piękny, starannie modulowany głos zabrzmiał tak cicho, że słyszeli go tylko oni dwaj – jest coś, co powinieneś wiedzieć. Nie jestem Heshaiem-kvo.

Młodzieniec podniósł wzrok. Ciemne oczy wpatrywały się w niego z cieniem rozbawienia.

– T-to kim jesteś?

– Niewolnikiem, mój drogi. Niewolnikiem, którego masz nadzieję być właścicielem.

I wtedy mężczyzna, który nie był jego nauczycielem, odwrócił się do khaia Saraykehtu i wściekłego, bełkoczącego coś poety. Przyjął postawę powitania bardziej odpowiednią dla znajomych spotkanych przypadkiem w herbaciarni niż dla dwóch najpotężniejszych ludzi w mieście. Maati przyjął drżącymi dłońmi o wiele bardziej formalną postawę.

– Co to jest? – zapytał ostrym tonem poeta, Heshai-kvo o żabich ustach.

– To? – zapytał mężczyzna, odwracając się i przyglądając się Maatiemu, jakby był rzeźbą na jarmarku. – Wygląda na chłopca. Albo może na młodego mężczyznę. Piętnaście lat? Może szesnaście? Tak trudno znaleźć odpowiednią nazwę na coś w tym wieku. Znalazłem to porzucone w górnych salach. Najwyraźniej snuje się tam od kilku dni. Chyba nikomu nie jest potrzebne. Mogę to sobie zatrzymać?

– Heshai – powiedział khai; miał potężny głos.

Mówił gawędziarskim tonem, lecz jego głos niósł się daleko, jakby był aktorem. Przebijało z niego niezadowolenie.

– Oj – rzekł mężczyzna u boku Maatiego. – Sprawiłem ci przykrość? Cóż, panie, możesz za to winić tylko siebie.

– Cisza! – warknął poeta.

Maati zobaczył – a może bardziej: wyczuł – że jego towarzysz sztywnieje. Zerknął na jego idealną twarz. Jej rysy zastygły w ­grymasie bólu; eleganckie dłonie powoli, jakby przeciwstawiały się każdemu ruchowi, przyjęły pozycję przeprosin i uległości, a ciało zgięło się w pozie służalczego hołdu.

– Przybywam na twe żądanie, khai Saraykehtu – powiedział mężczyzna, a raczej andat Beznasienny głosem, w którym miód był zmieszany z popiołem. – Rozkazuj.

Khai przyjął postawę zgody, lecz jej szczegóły balansowały na granicy grzeczności. Poeta o żabich ustach spojrzał na Maatiego i ostrym gestem przywołał go do siebie. Maati pośpieszył ku podwyższeniu. Andat poruszał się wolniej, ale poszedł w jego ślady.

– Powinieneś był zaczekać – syknął Heshai-kvo. – To bardzo pracowita pora roku. Mógłbym sądzić, że dai-kvo nauczy cię więcej cierpliwości.

Maati przyjął postawę najgłębszych przeprosin.

– Zostałem wprowadzony w błąd, Heshai-kvo. Myślałem, że on... to znaczy... moja pomyłka okrywa mnie wstydem.

– I słusznie – warknął poeta. – Przybywać w taki sposób, bez zapowiedzi i...

– Zacny i wspaniały Heshai – rzekł khai Saraykehtu głosem ociekającym sarkazmem – rozumiem, że dodanie kolejnego pupila do twej kolekcji jest męczące. I naprawdę nie chcę przeszkadzać, ale...

Khai wskazał wielkopańskim gestem bele bawełny. Dłonie miał idealne, a ich ruchy były gładkie, opanowane i wymowne; Maati nigdy w życiu nie widział bardziej eleganckiego gestu.

Heshai-kvo przyjął na chwilę postawę żalu, a potem zwrócił się do tego pięknego mężczyzny – Beznasiennego, Sterylności, andat. Przez chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. Andat skrzywił usta w grymasie na pół szyderstwa, na pół smutku. Na plecach nauczyciela, który zaczął drżeć jakby z wielkiego wysiłku, pojawiła się plama potu. Wtedy andat odwrócił się w stronę bawełny i uniósł teatralnym gestem ręce.

Po chwili Maati usłyszał ciche plaśnięcie, jakby spadła kropla deszczu. A potem było ich słychać coraz więcej, aż salę wypełniła niewidzialna ulewa. Stojąc za khaiem i poetą, Maati pochylił się i spojrzał pod rusztowanie, na którym leżały bele. Parkiet pokrywały czarne podskakujące, zderzające się ze sobą punkciki. Ziarna bawełny.

– Gotowe – rzekł Heshai-kvo i Maati pośpiesznie się wyprostował.

Khai klasnął w dłonie i wstał niczym tancerz. Jego szaty płynęły w powietrzu, jakby były obdarzone życiem. Maati na chwilę się zapomniał i po prostu stał, oczarowany.

Dwóch służących rozwarło wielkie drzwi i zaczęło jękliwie nawoływać kupców i ich robotników, by przyszli i zabrali swoją własność. Utkhaiem zajęli stanowisko przy wrotach, gotowi do pobierania opłat i podatków za każdą belę, która opuszczała salę. Khai stał na swym podwyższeniu, poważny i piękny, przypominając ducha czy boga bardziej niż Beznasienny, który był w nim w większym stopniu.

– Powinieneś był zaczekać – powiedział po raz kolejny Heshai-kvo, przekrzykując głosy robotników i kupców prowadzących swoje interesy. – To bardzo zły początek szkolenia. Bardzo zły początek.

Maati znów przyjął postawę żalu, lecz poeta – jego nauczyciel, jego nowy mistrz – odwrócił się, nie odpowiadając na nią. Maati wyprostował się powoli, z twarzą zaczerwienioną w takim samym stopniu ze wstydu, jak z gniewu, i z opuszczonymi rękami. Na krawędzi podwyższenia siedział andat z białymi jak kość dłońmi złożonymi na kolanach. Uchwycił wzrok Maatiego, wzruszył ramionami i przyjął postawę głębokich przeprosin, która mogła być szczera albo całkowicie udawana; Maati nie umiał tego stwierdzić.

Zanim zdołał podjąć decyzję, jak ma zareagować, Beznasienny uśmiechnął się, opuścił dłonie i odwrócił wzrok.

 

***

 

Amat Kyaan siedziała przy oknie na piętrze swego mieszkania i patrzyła na miasto. Zachodzące za nią słońce zabarwiło mury miękkiej dzielnicy czerwienią. Na niektórych domach pociechy już zawieszano chorągiewki i lampy; lśniące światła i błyszczące materiały współzawodniczyły z blaskiem świetlików. Sprzedawczyni owoców podzwaniała dzwonkiem i zachwalała towar łagodnym śpiewem. Jak co wieczór, Amat Kyaan wtarła w kolano i kostkę piekącą maść przeciwbólową. To był długi dzień, a niepokój dręczący ją po spotkaniu z Marchatem Wilsinem wydłużył go jeszcze bardziej. I nawet teraz dzień się jeszcze nie skończył. Miała do spełnienia jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek.

To będzie jej pięćdziesiąte ósme lato, a wszystkie spędziła w Saraykehcie. Jej najwcześniejsze wspomnienia wiązały się z ojcem przędącym bawełnę w cienką, mocną nić i nucącym przy pracy. Od wielu lat już nie żył, podobnie jak jej matka. Siostra Amat, Sikhet, zniknęła w domach pociechy miękkiej dzielnicy, kiedy miała zaledwie szesnaście lat. Amat Kyaan lubiła myśleć, że czasami ją widuje – starszą, mądrzejszą, bezpieczną. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że to jest tylko jej własne pragnienie, by siostrze dobrze się wiodło. Lepsza część umysłu wiedziała, że to tylko pobożne życzenia. Minęło zbyt wiele lat, by się na siebie nie natknęły.

W niektóre wieczory miała poczucie, że prowadzi życie jako pokutę za to, że pozwoliła siostrze zniknąć w miękkim świecie. I może właśnie tak się zaczęło: decyzja pracy dla domu handlowego, wspinanie się po niewidzialnych szczeblach władzy i bogactwa miały zrównoważyć hipotetyczny upadek jej siostry. Teraz jednak była już starszą kobietą i wszyscy, których mogła przeprosić, zniknęli lub umarli. Miała taką pozycję i szacunek, jakich potrzebowała, by robić, co chce. Nie była niczyją siostrą, niczyją córką, niczyją żoną czy matką. Trwając w bezruchu, niemal oderwała się od świata i przekonała, że ta samotność jej odpowiada.

Po jej ręce pełzł kleszcz, szykując się do nakłucia skóry. Złapała go, zmiażdżyła między paznokciami kciuków i wyrzuciła na ulicę. Teraz paliło się już więcej latarni, a przed rozmaitymi przybytkami pojawili się śpiewacy i fletniści, mający wabić do ich drzwi mężczyzn, a czasami też kobiety. Ulice przemierzał butnym krokiem partol składający się z ośmiu zmarszczonych zbirów odzianych w barwy wielkich domów pociechy. Było za wcześnie, by na ulicach pojawiło się wielu pijaków – patrol przechadzał się i robił groźne miny tylko po to, by napływający klienci wiedzieli, że jest.

Nie było bezpieczniejszego miejsca niż miękka dzielnica Saraykehtu nocą, a zarazem miejsca bardziej niebezpiecznego. Amat podejrzewała, że spośród wszystkich miast khaiem tylko tutaj nikt nie zostanie zaatakowany, zgwałcony czy zabity, może z wyjątkiem pracujących tu dziwek i zapaśników. Wszelkie dziwne zioła wypaczające umysł, możliwość opróżnienia kieszeni za pośrednictwem kości czy tabliczek khit lub tani seks były dostarczane klientom w całkowicie bezpiecznej otoczce. Był to piękny, trujący sen i Amat w równej mierze bała się go i kochała. Stanowił część jej miasta.

Ciche, ostrożne stukanie do drzwi nie zaskoczyło jej. Bała się go, ale i czekała na nie. Odwróciła się, ująwszy laskę, i zeszła długimi, krętymi schodami na poziom ulicy. Drzwi były zaryglowane, nie ze strachu, lecz po to, by pijani robotnicy nie mylili jej domu z domem pociechy. Uniosła sztabę i otworzyła drzwi.

Na ulicy stała Liat Chokavi, z zaciśniętą szczęką i spuszczonym wzrokiem. Była śliczną, drobną osóbką o oczach koloru herbaty z mlekiem i złocistej skórze gładkiej niczym skorupka jajka. Jeśli dziewczyna miała twarz nieco zbyt okrągłą, by być klasycznie piękną, nadrabiała to młodością.

Amat Kyaan uniosła lewą dłoń w powitalnym geście. Uczennica przyjęła w odpowiedzi postawę wdzięczności, lecz wymowę jej niweczyło obronne ustawienie ciała. Amat stłumiła westchnienie i cofnęła się, zapraszając dziewczynę do środka.

– Spodziewałam się ciebie wcześniej – powiedziała, zamykając drzwi.

Liat podeszła do schodów, lecz zatrzymała się i odwróciła w formalnej postawie przeprosin.

– Szacowna nauczycielko... – zaczęła, lecz Amat jej przerwała.

– Zapal świece. Za chwilę przyjdę na górę.

Liat zawahała się, lecz po chwili ruszyła po schodach. Amat Kyaan śledziła kroki dziewczyny, słuchając skrzypienia drewna. Nalała sobie filiżankę wody z sokiem z limony i powoli weszła po schodach. Maść pomogła. Przez większość dni Amat budziła się w stanie, w którym potrafiła przekonać samą siebie, że tego dnia nie będzie kłopotów, a wieczorem bolały ją wszystkie stawy. Wiek był tchórzem i złodziejem, lecz Amat nie zamierzała dać mu się pokonać. Mimo to, wchodząc do gabinetu, powierzyła lasce prawie cały swój ciężar.

Liat siedziała na poduszce obok dębowego biurka Amat Kyaan. Skrzyżowała nogi i patrzyła w podłogę. Płomienie cytrynowych świec tańczyły w ledwie wyczuwalnych podmuchach powietrza, a dym odstraszał większość much. Amat usiadła przy oknie i ułożyła szatę tak, jakby przygotowywała się do pracy.

– Stary Sanya musiał mieć tym razem więcej zastrzeżeń. Zwykle jest dość punktualny. Daj mi te zmiany i przyjrzyjmy się szkodom, dobrze?

Wyciągnęła rękę w stronę uczennicy. Po chwili ją opuściła.

– Zapodziałam gdzieś kontrakty – powiedziała Liat zduszonym szeptem. – Przepraszam.

Amat upiła łyk wody. Sok z limony sprawiał, że wydawała się chłodniejsza.

– Zapodziałaś kontrakty?

– Tak.

Amat milczała. Dziewczyna nie podnosiła wzroku. Po jej okrągłym policzku spłynęła łza.

– To niedobrze – stwierdziła Amat.

– Proszę, nie odsyłaj mnie z powrotem do Chaburi-tanu – odezwała się dziewczyna. – Kiedy zostałam tu przyjęta, moja matka była taka dumna, a ojciec...

Amat uniosła dłoń, przerywając błagania. Liat wciąż wbijała wzrok w podłogę. Amat z westchnieniem wyjęła z rękawa zwój dokumentów i rzuciła go na kolana Liat.

Przynajmniej dziewczyna nie skłamała.

– Znalazł to między belami z Innis jeden z robotników – rzekła nadzorczyni. – W nagrodę dałam mu twoją tygodniową płacę.

Liat trzymała stronice w dłoniach. Uszło z niej napięcie i jakby się zapadła w sobie.

– Dziękuję – powiedziała.

Amat założyła, że to słowo było skierowane do jakiegoś boga, a nie do niej.

– Chyba nie muszę ci mówić, co by się stało, gdyby te dokumenty wyszły na jaw? Zniweczyłoby to wszystkie ustępstwa, jakie w zeszłym roku poczynili wobec Domu Wilsin tkacze Sanyi.

– Wiem. Przykro mi. Naprawdę.

– Wiesz może, w jaki sposób kontakt mógł ci wypaść z rękawa? Magazyn wydaje się dziwnym miejscem do gubienia dokumentów.

Liat zarumieniła się i odwróciła wzrok. Amat wiedziała, że domyśliła się słusznie. Powinno ją to rozgniewać, ale tak naprawdę czuła jedynie coś w rodzaju nostalgicznego współczucia. Liat miała siedemnaście lat, a w tym wieku pewne błędy popełnia się łatwiej.

– Czy przynajmniej zrobiłaś coś, by nie dać mu dziecka?

Liat zerknęła na Amat i przełknęła ślinę. Nawet czubki uszu miała szkarłatne. Udała, że spędza sobie muchę z nogi.

– Mam różne herbatki od Chisen Wat – powiedziała w końcu cicho.

– Bogowie! Od niej? Równie dobrze może cię przez pomyłkę otruć. Idź do Urrat na ulicy Paciorków. Zawsze chodziłam do niej. Możesz jej powiedzieć, że to ja cię przysłałam.

Liat spojrzała na Amat, ale nie odezwała się ani nie odwróciła wzroku. Była zaskoczona. Amat, czując napływ krwi do policzków, pomyślała, że może zaskoczyła też trochę samą siebie. Przyjęła postawę pytania.

– Co? Myślisz, że urodziłam się, zanim ludzie wynaleźli seks? Idź do Urrat. Może uda nam się ochronić cię przed najgorszymi aspektami bycia młodą i głupią. Zostawiać kontakty w gniazdku miłosnym. A kto to w ogóle był? Wciąż Itani Noyga?

– Itani jest partnerem mego serca – zaprotestowała Liat.

– Tak, tak. Oczywiście.

Przystojny chłopak z tego Itaniego. Amat widziała go kilka razy, głównie wtedy, kiedy sytuacja wymagała odseparowania jej uczennicy od niego i jego kohorty. Miał pociągłą twarz i szerokie ramiona i być może był troszeczkę zbyt bystry, by pracować jako robotnik. Umiał czytać i pisać. Gdyby miał więcej ambicji, dla takiego chłopca mogłaby się znaleźć inna praca...

Amat zmarszczyła brwi, już lekko spięta, chociaż ta myśl nie przybrała jeszcze pełnego kształtu. Itani Noyga ze swoimi szerokimi ramionami i mocnymi nogami... Na pewno można go wykorzystać do czegoś innego. Na przykład do odpędzania zdziczałych psów i przekonywania przydrożnych bandytów, by szukali sobie łatwiejszej ofiary niż Marchat Wilsin. Marchat na pewno nie śledzi, z kim jego robotnicy dzielą poduszki.

A poduszki są czasami najlepszym tłem do rozmów.

– Amat-cha? Dobrze się czujesz?

– Itani. Gdzie teraz jest?

– Nie wiem. Zapewne wrócił na kwaterę. Albo może poszedł do herbaciarni.

– Jak myślisz, mogłabyś go znaleźć?

Liat skinęła głową. Amat wskazała kostkę tuszu i Liat wstała, zdjęła ją z półki i położyła na biurku. Amat wyjęła kartkę, lecz zaczęła pisać dopiero po chwili, kiedy się uspokoiła. Pióro skrzypiało sucho niczym skrobanie ptasich pazurków na chodniku.

– Mam dla Itaniego zadanie. Marchat Wilsin potrzebuje dziś wieczorem ochroniarza. O połowie świecy idzie na spotkanie w jednym z dolnych miasteczek i chce, żeby ktoś mu towarzyszył. Nie wiem, jak długo będzie trwało to spotkanie, lecz nie mogę założyć, że krótko. Powiem jego nadzorcy, żeby zwolnił go z jutrzejszych obowiązków.

Wzięła jeszcze jeden kawałek papieru, przeciągnęła piórem po kostce tuszu i zaczęła pisać drugi list. Stojąca u jej ramienia Liat czytała słowa na bieżąco.

– Ten doręczysz Rinatowi Lyanicie jak już znajdziesz Itaniego – powiedziała Amat, nie przerywając pisania. – Jeśli nie pójdzie Itani, Rinat też się nada. Nie chcę, żeby Marchat czekał na kogoś, kto się nie pojawi.

– Tak, Amat-cha, ale...

Amat dmuchnęła na tusz. Liat zamilkła i nie przyjęła żadnej postawy, lecz między jej brwiami pojawiła się pionowa kreska. Amat sprawdziła tusz. Rozmazywał się tylko trochę. Może być do tej sprawy. Złożyła oba polecenia i zapieczętowała je twardym woskiem. Nie było czasu na zaszycie krawędzi.

– Pytaj – rzekła. – I przestań się marszczyć. Nabawisz się bólu głowy.

– To ja popełniłam błąd, Amat-cha. Nie jest winą Itaniego, że zgubiłam kontrakty. Karanie go za moją pomyłkę...

– To nie jest kara, Liat-kya – rzekła Amat, posługując się poufałą końcówką, by uspokoić uczennicę. – Po prostu chcę, żeby oddał mi przysługę. Kiedy wróci jutro rano, ma ci opowiedzieć wszystko o tej podróży. Do jakiego poszedł miasteczka, kto tam był, jak długo trwało spotkanie. Wszystko, co zdoła zapamiętać. Nikomu innemu, tylko tobie. A potem ty opowiesz to mnie.

Liat wzięła papiery i schowała je do rękawa. Kreska między jej brwiami nie zniknęła. Amat chętnie wygładziłaby ją kciukiem, jak skazę na papierze. Dziewczyna za dużo myśli. Może to jednak zły pomysł? Może Amat powinna odwołać te polecenia?

Ale wtedy nie dowie się, jakie interesy Marchat Wilsin prowadzi bez niej.

– Możesz to dla mnie zrobić, Liat-kya?

– Oczywiście... Czy coś się dzieje, Amat-cha?

– Tak, ale nie przejmuj się tym. Zrób, o co cię proszę, a ja się zajmę resztą.

Liat przyjęła postawę zgody i pożegnania. Amat odpowiedziała postawą podziękowania i odprawy, odpowiednimi dla nadzorcy wobec ucznia. Liat zeszła po schodach i Amat usłyszała, jak dziewczyna zamyka za sobą drzwi wejściowe. Na dworze świetliki lśniły i znikały, coraz jaśniejsze w miarę zapadania zmierzchu. Amat patrzyła na ulice: widziała palacza na rogu i jego przygaszony piec, młodych mężczyzn podążających grupkami na zachód, do miękkiej dzielnicy, gotowych wymienić odcinki srebra i miedzi na przyjemności, które rozwieją się przed świtem. Wśród nich szła szybkim krokiem na wschód Liat Chokavi; kierowała się w stronę magazynów i kwater robotników, w stronę farbiarni i tkaczy.

Amat patrzyła, dopóki dziewczyna nie zniknęła za rogiem, a potem zeszła na dół i zaryglowała drzwi.

 


< 28 >