Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 12>|>

Recenzje

 

 


Fix do odduszania

 

okladka

Każdy ma jakieś czytelnicze słabości. Ja lubię historie z pseudochandlerowskimi cynicznymi bohaterami, twardymi facetami z mroczną i obowiązkowo tajemniczą przeszłością. Bohater taki ma problemy z kobietami / alkoholem / narkotykami / przestrzeganiem norm społecznych. Jest dziwakiem działającym w szarej strefie na pograniczu prawa. Ale charakteryzuje się tym, że jego metody przynoszą wyniki, więc dostaje od klienteli przyzwolenie na dowolne dziwactwa i chamski sposób bycia. Mimo osiągnięć „zawodowych” zawsze jest finansowo pod kreską, a to z powodu niefrasobliwego stosunku do pieniędzy, licznych (lub nielicznych, ale za to kosztownych) nałogów i skłonności do spontanicznych gestów charytatywnych. Nie pamięta o terminowym płaceniu rachunków, chyba że mowa o honorowych długach, a nie takiej prozie codzienności jak czynsz czy telefon. Nie ma złudzeń co do natury świata i ludzi, czemu często i chętnie daje wyraz. Ale pod tą spójną pozą skrywa naturę wrażliwca, która zawsze każe mu przestrzegać anachronicznych zasad.

Felix Castor, prywatny egzorcysta, jest dokładnie w moim typie. W dodatku sam opowiada historię ducha z archiwum Bonningtona, okraszając ją licznymi komentarzami, zgodnymi ze swoją cyniczną naturą. Przyznam, że miałam początkowo pewne opory przed polubieniem Castora, a to ze względu na duże podobieństwo tej postaci do maga Harry’ego Dresdena z cyklu powieści Jima Butchera, którego jestem fanką. Nie sądziłam, by próba skopiowania pomysłu z niewielkimi jedynie zmianami (elementy magiczne, inna profesja bohatera) mogła przynieść dobry rezultat. Z zadowoleniem stwierdzam, że się myliłam, o ile bowiem Dresden jako postać wygrywa u mnie z Fixem (skrót imienia Castora używany przez przyjaciół) prawem pierwszeństwa i większej oryginalności, o tyle we wszystkich innych elementach, zwłaszcza w konstrukcji intrygi, Carey Butchera przebija. Stworzył coś więcej niż produkt dresdenopodobny, już pierwszy tom zapowiada znakomity, zabawny cykl.

W świecie Castora umarli zaczęli powracać z niewyjaśnionych (przynajmniej w pierwszej odsłonie cyklu, ale nie tracę nadziei) powodów, za to masowo. Głównie jako duchy, ale również zombie, do wyboru. I nie trzeba już być medium, by nawiązać z nimi kontakt – każdy człowiek ich widzi. Ma to pewne prozaiczne konsekwencje – w Londynie (tam rozgrywa się akcja „Mojego własnego diabła”) robi się ciasnawo, w dodatku niektóre duchy nie kontentują się samym faktem powrotu, nękają żywych, usiłując wziąć odwet za różne niedokończone sprawy z przeszłości. Albo po prostu dla zabawy – wszak duch też może być złośliwy. Stąd zapotrzebowanie na usługi egzorcystów. I w tej niszy rynkowej, korzystając ze swojego wrodzonego daru – a może przekleństwa – działa Felix Castor. Odsyła duchy z tego świata za pomocą gry na flecie (choć niektórzy egzorcyści konstruują melodię-klucz z użyciem innych instrumentów czy technik), zanim jednak uda mu się znaleźć odpowiednie nuty, musi uzyskać więź z obiektem, co wymaga czasu, a przy niektórych duchach przeżycie wystarczająco długo, by dobrać melodię, stanowi prawdziwe wyzwanie. Gdy poznajemy Felixa, ma on akurat przerwę w pracy, gdyż pewien nieszczęśliwy wypadek przy ostatniej dokonanej przez niego próbie egzorcyzmów odebrał mu wiarę w sens wykonywania zawodu. W wyniku splotu różnych okoliczności, głównie ekonomicznych, decyduje się jednak przyjąć pozornie rutynowe zlecenie wypędzenia kobiecej zjawy z miejskiego archiwum. Na miejscu okazuje się, że nie będzie to rutynowa robota na jedno popołudnie – zjawa nie może mówić, co poważnie utrudnia nawiązanie z nią kontaktu, zaś czerwony woal skrywający jej twarz intryguje Felixa, podobnie jak fakt, że w budynku są ślady wcześniejszej działalności innego egzorcysty. Czemu konfrater nie zdecydował się na odesłanie ducha? Fix postanawia to wyjaśnić przed wykonaniem zlecenia. Jak łatwo zgadnąć, ciekawość okazuje się pierwszym stopniem do poważnych kłopotów.

Wielowątkowa historia jest precyzyjnie rozplanowana, wciąga (i to na amen) jednak już od pierwszych stron, zanim akcja zdąży nabrać tempa, głównie dzięki znakomitej stylistycznie, płynnej, potoczystej i zabawnej narracji pierwszoosobowej. Nie zabraknie nieoczekiwanych zwrotów akcji, autentycznych zaskoczeń i świetnie wymyślonych adwersarzy bohatera, których zdecydowana większość jest dosłownie z piekła rodem, a pozostali mają wielkie szanse, by się tam we właściwym momencie znaleźć. Słowem, pierwszy tom przygód Felixa Castora ma wszystko, co dobra literatura rozrywkowa mieć powinna, zaserwowane na poziomie znacząco przewyższającym rzemieślniczą średnią. Jedyne, co można książce zarzucić, to fakt, że autor wyjawia zdecydowanie zbyt mało informacji o założeniach świata przedstawionego: dlaczego umarli powrócili? I to tylko niektórzy z nich? Co się dzieje z duchami „odsyłanymi” przez egzorcystów? Co na to wszystko Kościół (brat Fixa jest księdzem)? Wydaje się, że rozwiązanie tych zagadek autor z rozmysłem zostawił sobie na kolejne tomy. Do sięgnięcia po które „Mój własny diabeł” zdecydowanie mnie zachęcił, zostając rzutem na taśmę jedną z lepszych książek, jakie miałam przyjemność przeczytać w ubiegłym roku. Na szczęście część drugą – „Błędny krąg” – zapowiedziano już na 29 stycznia 2009, na kolejne spotkanie z Fixem nie trzeba zatem długo czekać.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Mike Carey

Mój własny diabeł

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2008

Stron: 413

Cena: 29,99

 


Prawie jak Piraci z Karaibów

 

okladka

Przed sięgnięciem po „Czarną banderę” nie miałem większej styczności z twórczością Jacka Komudy – nie licząc może pojedynczych opowiadań, no i oczywiście fabuły komputerowego „Wiedźmina”. Tylko tyle. Opinie o tym autorze docierające do mnie ze wszystkich stron były bardzo mieszane – niektórzy chwalili, podkreślając niesamowite przygotowanie historyczne autora, inni przestrzegali, by „kijem nie tykać”. Otwierając książkę, cieszyłem się więc, że wreszcie dane mi będzie wyrobić sobie własną opinię.

Moja radość nie trwała jednak długo. Już wyjaśniam dlaczego. Po pierwsze: tytuł jest mylący. Na sześć zawartych w nim opowiadań tematykę piracką porusza na dobrą sprawę jedno – plus w jeszcze jednym bohaterami są piraci. Trochę mało. Pozostałe teksty opowiadają, owszem, o ludziach morza – przemytnikach, szkutnikach, handlarzach niewolników. Piratów jednak dużo więcej można było uświadczyć na świętej pamięci Stadionie Dziesięciolecia. Zastanawia więc, skąd taki tytuł (niebędący przy okazji tytułem żadnego z opowiadań) – czyżby próba podczepienia się do sukcesu popularnej ostatnio tematyki związanej z pewną filmową trylogią z Johnnym Deppem w roli głównej?

Dobrze więc, piraci piratami. Na pewno by nie zaszkodzili, ale z całą pewnością nie są też wymagani, by opowiadania były dobre. A to przecież o to nam głównie chodzi. Czy są dobre? To zależy.

Wszystkie teksty w tym zbiorku oparte są na identycznym schemacie: jest to klasyczna morska opowieść – np. o przemytniku czy zatopionym statku – wzbogacona o jeden pomysł (najczęściej typowo fantastyczny, choć niekoniecznie), który z założenia ma wysoki „współczynnik łał”. I tu już wszystko zależy od tego, jak duże wrażenie na nas ten pomysł wywrze – im większe, tym bardziej spodoba nam się opowiadanie. W moim wypadku było z tym tak sobie, ale jestem pewien, że jeszcze kilka lat temu zareagowałbym bardziej pozytywnie. Być może właśnie o to chodzi i jest to książka, która najlepiej trafi do nastolatków? Może oni także bardziej docenią obrazowe opisy upodlenia świata i jego mieszkańców, które autor tak obficie nam serwuje, zamiast bardziej rozbudowanej fabuły.

Pozwolę sobie na małą dygresję, jako że podobny do wspomnianego powyżej trend można zaobserwować w serii o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary. OK, jestem w stanie zrozumieć, że autorzy próbują ukazać nam, jakim piekłem jest świat ich opowieści, ale moim zdaniem ma to większy sens tylko jeżeli dla turpizmu, rozkładu moralnego i brutalności istnieje jakiś pozytywny kontrast. Jeżeli wszyscy, łącznie z głównymi bohaterami, są mordercami o wybitych zębach i śmierdzących oddechach, standardowo drzemiącymi w karczmie w kałuży własnych rzygowin, to chyba jesteśmy już gdzieś za granicą zdrowego rozsądku.

Nie będę oceniał poszczególnych opowiadań, gdyż trudno by to było zrobić, nie zdradzając kluczowych pomysłów, na których są oparte. Wyróżnię tylko tekst „Oprawca” – i to trzykrotnie. Po pierwsze, jest moim zdaniem najlepszy, po drugie, był już opublikowany w tomiku „Małodobry”, po trzecie – jest o piratach. Jeżeli będziecie mieli okazję kiedyś go przeczytać, raczej nie pożałujecie poświęconego czasu.

Jako podsumowanie – krótka historyjka, z życia wzięta. Jakieś dziesięć, może nawet piętnaście lat temu czytałem inną „Czarną banderę” – powieść o polskim piracie Janie Martenie, autorstwa Janusza Meissnera. Czemu o tym wspominam? Dlatego, iż tamtą „Czarną banderę” pamiętam lepiej. Przy czym nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi mi o to, że była to lepsza książka niż dzieło Jacka Komudy – jedynie o to, że mimo upływu dużo większej ilości czasu jestem w stanie przywołać z niej więcej szczegółów.

To mniej więcej podsumowuje moje zdanie o tym zbiorze opowiadań – historie w nim zawarte nie są złe, ale nie są też jakieś szczególnie dobre – nie dość dobre, by na dłużej zapaść w pamięć. Jeżeli lubicie brutalną, mroczną fantastykę w morskich klimatach albo szukacie czegoś w stylu „Piratów z Karaibów”, może znajdziecie tu coś dla siebie, ale bądźcie ostrzeżeni, że będzie to raczej „Na Krańcu Świata” niż „Klątwa Czarnej Perły”.

 

Wojciech Misiurka

 

Jacek Komuda

Czarna bandera

Fabryka Słów, 2008

Stron: 386

Cena: 29,99

 


Groza amerykańskiego Południa

 

okladka

Calliope „Calley” Dakin jest oczkiem w głowie swego ojca, co nie poprawia samopoczucia jej wiecznie poirytowanej matce. Robertę Ann Carroll, wywodzącą się ze znakomitego rodu z Alabamy, niezmiernie drażni również to, że jej siedmioletnia córka słyszy głosy umarłych oraz wie o rzeczach, o których żadne dziecko na świecie wiedzieć nie powinno. Niedługo po tym, jak jej ojciec – pochodzący ze zdeklasowanej rodziny Dakinów – zostaje brutalnie zamordowany oraz poćwiartowany przez dwie kobiety, Calley razem z Robertą uciekają do Pensacola Beach, gdzie w tajemniczym domu (niepokojąco podobnym do tego, w którym mieszkała jej prababcia) czeka na nie obca kobieta. Wiedząc, kim jest Calley, nieznajoma za wszelką cenę chce przejąć nad nią władzę...

„W cieniu płonących świec” to wspólne dzieło Tabithy King oraz Michaela McDowella, będące interesującą próbą połączenia elementów realizmu magicznego z konwencją specyficznego podgatunku literackiego, jakim jest tzw. Southern Gothic. Ta odmiana amerykańskiej powieści gotyckiej bardzo często odwołuje się do fantastycznych oraz niezwykłych zdarzeń, które bardziej służą przeprowadzeniu wnikliwej wiwisekcji społecznych zagadnień oraz odsłonięciu mniej znanego oblicza kultury amerykańskiego Południa niż budowaniu suspensu i aury zaskoczenia. Przywołanie gotyckich archetypów wiąże się z ich uwspółcześnieniem oraz zaprezentowaniem w bardziej realistycznej manierze – służą bowiem wyeksponowaniu negatywnych aspektów społecznej i kulturowej tradycji Południa, bez uciekania się w dosłowność oraz nadmierne moralizatorstwo. Tę „podskórną” grozę codzienności świetnie wyłapywał William Faulkner, Erskine Caldwell, Tennessee Williams, Truman Capote oraz – współcześnie – Cormac McCarthy. Do tej szacownej grupy z pewnością należy zaliczyć duet King/McDowell.

Michael McDowell zasłynął jako twórca serii z dreszczykiem pod tytułem „Blackwater” oraz jako autor scenariuszy filmowych („Sok z żuka” Tima Burtona na podstawie własnego opowiadania). Pracę nad historią Calliope, rozpoczętą dziesięć lat temu, przerwała śmierć pisarza. O dokończenie powieści poproszono Tabithę King, wieloletnią przyjaciółkę McDowella oraz nie mniej cenioną autorkę („Survivor”, „The Book of Reuben”). Jak przyznała małżonka Stephena Kinga, jej historia nie jest tą, którą McDowell zamierzał opowiedzieć. Tabitha wysnuła z jego rękopisu opowieść o winie, niewinności, zepsuciu i przetrwaniu, relacjonowaną głosami zarówno żywych, jak i umarłych. „W cieniu płonących świec” to barwny, napisany poetyckim językiem (pomimo faktu, że narratorką jest siedmioletnia dziewczynka) epicki palimpsest, będący równocześnie ukłonem w stronę amerykańskiej klasyki. Warto.

 

Przemysław Pieniążek

 

Tabitha King, Michael McDowell

W cieniu płonących świec

Tłum. Tomasz Wiliusz

Prószyński i S-ka, 2008

Stron: 464

Cena: 34,00

 


< 12 >