Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje

 

 


Rzecz o radosnym gawędziarstwie

 

okladka okladka

Siergiej Sadow od początku nie miał za mną lekko. Przede wszystkim, po jego powieść sięgnęłam tuż po lekturze opowiadań Jacka Dukaja, a mając wciąż w głowie kreowane przez tego ostatniego światy, długo nie potrafiłam się skupić na opowieści o sprytnym diable Ezergilu, porywczej anielicy Alonie i misji, jaką oboje mają do wykonania na Ziemi. Mrucząc złośliwie pod nosem: „Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej”, przerzucałam kolejne kartki i nurzałam się w głębokich rozważaniach, jaka to stara (czytaj: mądra i dojrzała) jestem i jak bardzo nie przystaję do rzeczywistości lekkich jak puch, nieco naiwnych powieści. A potem nagle przyszła Eureka, znaczy Oświecenie – a jeśli „Rzecz o zbłąkanej duszy” to książka dla młodzieży, a nie zramolałych nudziarzy? Co wtedy? I odtąd, jak to w porządnej historii bywa, już nic nie było takie jak wcześniej. Ale zacznijmy od początku...

Główny bohater powieści ma na imię Ezergil i jest młodym, zaledwie studwudziestoletnim diabłem (na ludzkie oko to dwunastolatek) uczęszczającym do jednej z „piekielnych” szkół. Choć uczy się dobrze, grozi mu – o ile nie zaliczy letniej praktyki – powtarzanie roku. Na szczęście (lub na nieszczęście, sprawa jest względna) nieoczekiwane spotkanie z wujkiem Monterreyem, który porzucił diabelską profesję, by przywdziać anielskie pióra, i wspólna wyprawa do ministerstwa kar owocują przydzieleniem chłopakowi zadania do wykonania podczas wakacyjnej praktyki. Otóż, Ezergil musi ustalić, co nie pozwala zaznać spokoju pewnej błąkającej się po korytarzach ministerstwa kar duszy, a także pomóc owej nieszczęsnej istocie w podjęciu decyzji co do jej przyszłego losu w zaświatach. Jak się wkrótce okaże, niezbyt skomplikowane z pozoru zadanie zawiedzie młodego czarta najpierw do Raju, a potem na Ziemię, gdzie wraz ze swoją równolatką, porywczą anielicą o imieniu Alona, zostanie wciągnięty w rozgrywkę między dobrem a złem. O tym, jakie perypetie przeżyje para sympatycznych bohaterów i jak się zakończy cała historia, Czytelnik może się dowiedzieć, sięgając po „Rzecz o zbłąkanej duszy”. Pytanie tylko, czy warto?

Odpowiem: to zależy. Na pewno przy podejmowaniu decyzji o zakupie książki należy pamiętać, że omawiana pozycja łatwiej przemówi do młodego adresata niż stetryczałego ramola. Jeśli zatem, drogi Czytelniku, nie przekroczyłeś jeszcze magicznego progu oddzielającego wiek niewinności od dorosłości, możesz śmiało zanurzyć się w wykreowanym przez Siergieja Sadowa świecie, w opowieści o dorastaniu. Do gustu przypadną ci sympatyczni bohaterowie pierwszoplanowi, a korowód barwnych postaci przewijających się w tle historii – zainteresuje. Zwłaszcza że jest tych postaci naprawdę sporo, począwszy od głupawego i zaciętego diabła Ksefona, przez mafiosów, popów, malarzy, byłych żołnierzy Specnazu, a na młodocianych satanistach kończąc. Twoją uwagę zwrócą również dynamiczne i dowcipne dialogi, zwłaszcza urokliwe kłótnie między Ezergilem a Aloną, wciągnie Cię żywa narracja i obfitująca w wydarzenia fabuła. A przy tym wszystkim, poznasz oblicze Rosji, kraju ogromnych kontrastów, gdzie skrajna bieda koegzystuje z ogromnym bogactwem. Staniesz się także widzem dramatu ukazującego patologię w rodzinie. Pomiędzy żartem i błazeństwem dostrzeżesz tragedię i smutek naszych czasów, a może i zadumasz nad istotą dobra i zła.

Natomiast, drogi Czytelniku, jeśli utraciłeś tę cudowną naiwność wieku młodzieńczego i nie potrafisz jej w sobie odnaleźć, choćby na czas lektury, uważaj, ponieważ możesz poczuć się książką rozczarowany. Dlaczego? Ano, powodów jest kilka. Bohaterowie pierwszoplanowi, choć niewątpliwie urokliwi, należą do kategorii tych, którym zawsze wszystko się udaje. Rozumiem zamysł pedagogiczny, ale ma on zasadniczą wadę: trudno przejąć się akcją, gdy wszystkie bez wyjątku perypetie „dobrze się kończą”. Gdyby chociaż Ksefon, którego zadaniem jest pomieszanie szyków rywalowi, był godnym Ezergila przeciwnikiem! Ale gdzie tam, głupszego diabła Piekło nie wydało. I jak tu się zachwycać sukcesami przychodzącymi bez wysiłku? Ponadto, mnogość postaci przewijających się przez karty powieści, która młodszego Czytelnika oczaruje, starszego najprawdopodobniej wyłącznie znuży. Podobnie rzecz ma się z wydarzeniami – wątków pobocznych jest tak dużo, że nierzadko rozbijają akcję, skutkiem czego spada napięcie towarzyszące przygodom diabelsko-anielskiej spółki. Kolejną moją wątpliwość wzbudza mariaż wiary chrześcijańskiej z ideą reinkarnacji, pomysł, który może i wprowadza do tekstu barokowy przepych, lecz jednocześnie stawia pod znakiem zapytania wewnętrzną spójność układanki Niebo-Piekło-Ziemia.

„Rzecz o zbłąkanej duszy” liczy osiemset stron podzielonych na dwa tomy i jest zdecydowanie za długa. Na każdym kroku widać, że autor jest urodzonym gawędziarzem i niejednokrotnie zapomina o starym dobrym: „co za dużo, to niezdrowo”, a to przekłada się bezpośrednio na spójność akcji oraz psychologię bohaterów. W efekcie ze zdumieniem czytamy, że ta sama dusza, która – błąkając się po piekle – martwi się wyłącznie o los pozostawionego na Ziemi syna, spotkana na cmentarzu prowadzi z młodą anielicą dyskusje na temat mody. Ja wiem, że powieść ma być zabawna, groteskowa i lekka, ale często gęsto Sadow traci wyczucie subtelnej równowagi i ześlizguje się w stronę naiwności i zwykłej chęci popisania się pomysłowością. Uważam, że wycięcie nadmiarowych i zbędnych wątków wyszłoby historii tylko na dobre. Natomiast za zdecydowanie udaną uważam szatę graficzną książki. Jedyne, czego brakuje na ostatniej stronie okładki, to wskazówki dotyczącej wieku potencjalnego odbiorcy.

Na zakończenie chciałabym zaznaczyć, że niewątpliwą zaletą „Rzeczy o zbłąkanej duszy” jest chęć wciągnięcia Czytelnika w dyskusję filozoficzną. Chwała autorowi za podjęcie w książce rozważań o wolnej woli, dobru i złu, zależności istnienia aniołów i diabłów od ludzi oraz za pokrewne wątki. Oby historia, którą opowiada Siergiej Sadow, spełniła swoją rolę, skłaniając młodego odbiorcę nie tylko do uśmiechu, lecz i do poważniejszych refleksji. Mam wielką nadzieję, że tak właśnie się stanie.

 

Natalia Klaman 

 

Siergiej Sadow

Rzecz o zbłąkanej duszy, tom I-II

Tłum. Ewa Skórska

Fabryka Słów, 2008

Stron: 400 (tom I), 400 (tom II)

Cena: 27,99 za tom

 


Arcyobojętne

 

okladka okladka

Nie da się usunąć z recenzji subiektywizmu. Nie byłaby wtedy recenzją, a tylko omówieniem. Najbardziej chyba cierpią z tego powodu książki humorystyczne. Każdy ma wszak inne poczucie humoru (nieliczni pechowcy nie mają go wcale), a nie da się przymierzyć do czytanego tekstu innego poczucia humoru niż własne. Co jednego rozbawi do łez, u innego wywoła jedynie krótkie parsknięcie lub przelotny uśmieszek. Albo, zamiast rozbawienia, politowanie miernym poziomem dowcipu. Choć trudno w to uwierzyć, są ludzie, których nudzi „Rejs”. A z drugiej strony tacy, których nie bawi „Żywot Briana”. Mnie natomiast kompletnie nie rozbawił „Arcymag” – trudno, mogę z tym żyć. Czuję się jednak w obowiązku poczynić zastrzeżenie, że znam osoby książką tą zachwycone. Z tego względu poniższe uwagi nie mogą i nie powinny być traktowane kategorycznie. Są wynikiem konfrontacji poczucia humoru Aleksandra Rudazowa z moim własnym. A raczej totalnego rozminięcia się tychże.

Dwa pierwsze tomy „Arcymaga” (nie jest to bowiem całość, a mniej więcej połowa opisanej historii) mają tę niezaprzeczalną zaletę, że czyta się je błyskawicznie. Niestety, równie błyskawicznie się o nich zapomina, co wynika z faktu, że nie oferują niczego, co mogłoby na dłużej utkwić w pamięci. A dokładniej, niczego, co już by w niej nie tkwiło od dawna, tylko pod inną etykietką. Weźmij historię opisaną w horrorze „Mumia” i wymieszaj z filmami o przybyszach z przeszłości typu „Goście, goście”, a bliski odpowiednik „Arcymaga” uzyskasz. Jest to zapewne celowa zabawa znanymi motywami, w pewnych kręgach określana brzydkim słowem „postmodernizm”. Tyle że ta nieładna zabawa, oprócz zręczności w żonglerce, wymaga jeszcze dodania do podrzucanych elementów czegoś od siebie. A tutaj Raduzow ma ewidentne braki. Może dlatego nie zachwyca? Kreol, Pierwszy Mag Sumeru, zaprzedał demonowi duszę. Co jednak kilkadziesiąt lat wcześniej wydawało się znakomitym pomysłem na przyspieszenie dworskiej kariery, po osiągnięciu nobliwej dziewięćdziesiątki staje się nagle mniej zabawne. Pora wywiązania się z umowy nieubłaganie się zbliża. Służący magowi pokraczny wyrzutek ze świata dżinnów, Hubaksis, którego po śmierci protektora czeka jeszcze gorszy los, podpowiada rozwiązanie: pozorowaną zaklęciem śmierć, letarg trwający pięć tysięcy lat (po tym czasie umowa z demonem wygasa). Po przebudzeniu mag odkrywa, że grobowiec odkopali amerykańscy archeologowie, a on sam znajduje się w San Francisco, w XXI wieku. Przewodniczką Kreola i Hubaksisa w nowej rzeczywistości zostaje rezolutna i obowiązkowo atrakcyjna policjantka Vanessa. Wynajmuje dla nich staroświecki dom (z zasobami nie ma większego problemu, mag produkuje złoto za pomocą rytuału transmutacji), jakże przypadkowo pełen magii i nawiedzany przez a) ducha, b) demona z innego wymiaru. Dziewczyna nie wie jednak, że Kreol planuje szeroko zakrojone działania, obejmujące, oprócz czysto prywatnej vendetty, również takie bagatelki jak podbój krainy demonów, zwanej Lengiem. Gdyby biedaczka była bardziej uświadomiona, może nie utonęłaby tak łatwo w szarych oczach Sumeryjczyka – ale wtedy nie dostalibyśmy obowiązkowego wątku romantycznego. Niestety, nim Kreol na dobre zacznie swą wojnę, a romans wyjdzie poza fazę znaczących spojrzeń, westchnień i kolacji na krechę, tom drugi dobiega końca.

Wyzłośliwiam się, bo naprawdę, gdyby tylko autor nieco bardziej się postarał, dodał więcej od siebie, mogłoby wyjść coś fajnego, a nie taki schematyczny przeciętniak, okraszony słabymi erotycznymi żarcikami. Potrafił połatać dziury w całej historii, stworzyć ciekawie funkcjonującą magię z logicznymi ograniczeniami, powymyślać rozmaite gatunki demonów, ponawiązywać do rozmaitych rozpoznawalnych tworów popkultury – a zabrakło mu odwagi czy może konceptu na odciśnięcie w „Arcymagu” śladu indywidualności.

W efekcie powieść nie jest ani dobra, ani kiepska, tylko po prostu nijaka, letnia, a chyba nie o to chodziło. Można przeczytać, owszem, pod warunkiem, że szuka się akurat lektury do pociągu, łatwej, lekkiej, niewymagającej skupienia. Ale i w tej kategorii bez wysiłku można znaleźć coś dużo lepszego, pytanie zatem, czy nie szkoda Wam czasu? Mnie mojego trochę jednak żal.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Aleksander Rudazow

Arcymag, tom I-II

Tłum. Agnieszka Chodkowska-Gyurcis

Fabryka Słów, 2008

Stron : 283 (tom I); 310 (tom II)

Cena: 25,00 (za tom)

 


Czerstwa SF

 

okladka

W zasadzie mógłbym nie pisać tego tekstu. Mógłbym po prostu przekleić recenzję „Requiem dla Europy” z poprzedniego numeru „Fahrenheita”, zmieniając tylko kilka słów; podejrzewam, że czytelnikowi nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Niestety, istnieje coś takiego jak przyzwoitość recenzencka. I szefowa działu recenzji.

Akcja „Hekate” rozpoczyna się dokładnie w tym momencie, w którym kończy się „Requiem dla Europy”. Hubert Jugenmann wraz z wesołą gromadką więźniów obozu pracy przymusowej dotarł do ostatniego na ziemi promu kosmicznego. Wszystko idzie gładko – władze reżimu okazują się nawet na tyle łaskawe, że udzielają chłopakom wszelkiego możliwego wsparcia – do czasu lądowania na Księżycu. Opuszczona baza okazuje się nie być do końca opuszczona, relacje pomiędzy członkami załogi zaczynają się psuć, zaś cel ich podróży, gwiazdolot Hekate, kryje w sobie więcej niebezpieczeństw, niż przypuszczali.

Największą (choć nie jedyną) wadą „Hekate” jest chaos. Nie ma tu spójnej i logicznej fabuły; zamiast tego autor oferuje nam zbiór nieobrobionych pomysłów, gagów i wydarzeń zmontowanych w jako taką całość. Bohaterowie, w teorii twardzi „kosmiczni żeglarze”, niemal bez przerwy zachowują się banda nastolatków na szkolnym biwaku: chleją, robią sobie nawzajem głupawe dowcipy i chleją, czasami tylko miewając przebłyski racjonalnego myślenia. Alkohol wydaje się zresztą być osią, wokół której kręci się życie dzielnych załogantów.

Sama warstwa naukowa została potraktowana dość pretekstowo. Kempczyński niejednokrotnie deklarował się jako twórca twardej science fiction (a nawet nazywał siebie „ostatnim pisarzem starej fantastyki” – sic!), jednak pomysły, jakie prezentuje na kartach „Hekate”, są raczej podporządkowane efektowności aniżeli możliwości ich ewentualnego wpływu na świat.

Jak już pisałem na początku, mógłbym przepisać recenzję poprzedniej części niemal kropka w kropkę – co jest chyba wystarczającym podsumowaniem.

Szkoda, że istnieje przyzwoitość recenzencka...

 

Marcin Kamiński

 

Paweł Kempczyński

Hekate

superNOWA, 2008

Stron: 400

Cena: 31,00

 


Windą niekoniecznie do nieba

 

okladka

Graham Masterton to pisarz, którego w tym kraju nikomu przedstawiać nie trzeba. Jeśli chodzi o splatterpunk, nie znajdziemy chyba na naszym rynku drugiego tak płodnego autora. Lubisz flaki, sceny wyrywania wnętrzności i seksu w dziwnych konfiguracjach? Trafiłeś pod właściwy adres. Choć, trzeba powiedzieć na wstępie, „Czerwona Maska” odchodzi nieco od tego schematu. Flaki są, ale jakoś ich mało, a seksu nie uświadczymy w ogóle, nawet po Bożemu, baba z chłopem, pod kołderką i ze zgaszonym światłem.

Częste czytanie Mastertona bywa, przynajmniej w moim przypadku, wyjątkowo nużące, ale nie zmienia to faktu, że autor ten potrafi zapewnić czytelnikowi kilka godzin godziwej rozrywki. Inna rzecz, że jest u nas przeceniany – cóż, być może wynika to z tego, że w naszym pięknym kraju horror jest gatunkiem zdechłym jak mucha smętnie zwisająca z zeszłorocznego lepu, a rodzimi wydawcy mają refleks na poziomie zombie, jeśli chodzi o wypuszczanie nowych tytułów (choć ostatnimi czasy wydawnictwo Red Horse stara się wiosnę uczynić). Czy mimo to „Czerwona Maska” dostarczy nam przynajmniej kilku chwil miłej, niewymagającej rozrywki? Właściwie tak, choć kołek do zawieszania niewiary z pewnością się przyda.

Czerwona Maska, czarny charakter powieści „Czerwona Maska”, nosi taki przydomek, ponieważ wygląda – uwaga, uwaga – jakby miał na twarzy bardzo czerwoną maskę. Dzięki temu nietrudno go rozpoznać w tłumie, co zasadniczo nie jest aż tak istotne, bowiem dużo trudniej spotkanie z nim przeżyć. Krótko mówiąc, Czerwona Maska jest strasznie straszny i przerażająco przerażający, w związku z czym należy go powstrzymać, najlepiej przez ubicie. Sprawa wydaje się prosta, ale taka nie jest – Czerwona Maska posiadł umiejętność znikania jak kamfora (przepadania jak kamień w wodę?) i nikt ani nic nie jest w stanie go wytropić. I tutaj na scenę wkraczają dwie główne bohaterki, Molly oraz jej lekko szurnięta teściowa Sissy, która potrafi przewidzieć przyszłość za pomocą talii kart z obrazkami (i nie są to ani gołe baby, ani wizerunki graczy ligi baseballowej). Molly też może się pochwalić pewnym tajemniczym darem, który stanowi klucz do rozwiązania zagadki Czerwonej Maski. Wszystko rozbija się o pewien naszyjnik, który również jest bardzo tajemniczy i w dodatku ma moc.

Czy powyższe streszczenie wydaje się wam głupie? To świetnie, bo właśnie taka jest ta książka! Cała koncepcja, na której opiera się motyw nieuchwytnego mordercy, budzi bardzo wiele wątpliwości. Pewne rzeczy działają tak, bo tak – i chociaż chyba czasem powinny działać inaczej, to nie działają, bo nie. Jak autorowi pasowało, tak sobie napisał, mniejsza o wiarygodność. Zastanawia też łatwowierność niektórych bohaterów, z uwzględnieniem oficerów policji. Niby twierdzą, że to przecież niemożliwe, żeby (spojler wycięty własnoręcznie), przecież czary-mary nie istnieją i na pewno da się wszystko wyjaśnić racjonalnie. Kiedy jednak przychodzi co do czego, kwitują sprawę wzruszeniem ramion. Takie z nich niegrzeczne zgrywuski.

I jeszcze kropelka do tej łyżki dziegciu – Graham Masterton ma również wyjątkowy talent do tworzenia scen komicznych, choć, niestety, robi to w sposób niezamierzony. Wypowiedź czarnego charakteru w finałowej, pełnej napięcia scenie – „Nie możesz mnie zniszczyć! To byłoby prawie jak aborcja!” – niezapomniana!

Na szczęście nie chodzi tutaj o to, żeby się wszystko trzymało kupy. Chodzi o to, żeby ten zły był bardzo zły i bezlitosny – i jest; żeby ci dobrzy byli dobrzy i najlepiej pomysłowi – i w zasadzie są; żeby po drodze zginęło kilka (a najlepiej naście bądź dziesiąt) osób – i ginie; i żeby do samego końca nie było wiadomo, o co chodzi – i to chyba najmocniejszy punkt powieści Mastertona, bo naprawdę nie wiadomo, a rozwiązanie, przynajmniej w moim odczuciu, jest zadowalające. Pomijając „kilka” niedociągnięć fabularnych i koncepcyjnych, wyjaśnienie rodowodu Czerwonej Maski świetnie wpisuje się w założenia tak zwanego świata przedstawionego. Możemy liczyć również na zaskoczenie, które, choć post factum wydaje się oczywiste, mnie przynajmniej do głowy nie przyszło. Po części Masterton żeruje tutaj na naszych obawach, wykorzystując wzory przekazywane przez gazety i telewizję – wszelkiej maści popaprańcy i psychole naprawdę istnieją. To nie żart, statystycznie rzecz biorąc, niewykluczone, że jutro ktoś nas zadźga w windzie bez widocznego powodu. Ryzyko wpisane w hobby podróżowania wertykalnego.

Ogólnie rzecz biorąc, „Czerwona Maska” to całkiem niezłe czytadło nie najwyższych lotów, choć przecież niczego więcej od Mastertona nie oczekujemy. Można narzekać, że tych flaków za mało i że Masterton za bardzo skupił się na zagadce i tajemnicach, zaplątując się przez to w pewnych niuansach natury, hmmm, metafizycznej. Pomimo tych kilku zgrzytów udało mi się jednak przeczytać książkę do końca, więc nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Miłośnicy gatunku i pisarza pewnie docenią, reszta niech kupuje na własną odpowiedzialność i bez złudzeń, że otrzyma dzieło w swoim gatunku wybitne. Na pewno nie, ale czytałem gorsze.

 

Łukasz Małecki

 

Graham Masterton

Czerwona Maska

Tłum. Piotr Kuś

REBIS, 2008

Stron: 276

Cena: 27,90

 


< 10 >