Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 16>|>

Popyt na wizjonerów

 

 

Kiedyś Jurek Owsiak stwierdził, że z czasów PRL-u właściwie żałuje tylko jednego: międzyludzkiej bliskości. I ja nie wątpię, że za komuny Polacy byli sobie bliżsi niż teraz. Pamiętam, że dzieckiem świeżo wypchniętym z kołyski będąc, często odwiedzałem sąsiadów, a i oni nawiedzali naszą chatę pod byle pretekstem. A okazji bywało sporo: pożyczało się cukier lub pieniążki, obchodziło się imieniny, grało w brydża, organizowało ogniska i prywatki.

A czemuż to się tak działo? Z pewnością budowaniu więzi w czasach realnego socjalizmu sprzyjał dostatek wolnego czasu, równość żołądków i portfeli, a często ekscytująca atmosfera politycznej konspiry. Z kolei gospodarcza niewydolność reżimu wręcz wymuszała integrację: dojścia, chody i układy stały się najlepszymi kanałami upłynnienia kulawej waluty. Nierzadko obywatele lgnęli do siebie wręcz fizycznie – wpychani do stumetrowych kolejek albo przytuleni do siebie w środku nocy bez prądu. Woleli pogadać przy flaszce niż gapić się w telewizyjną relację z frontu walcowania stali.

Na szczęście nudni ideowcy zamilkli. Potępiliśmy błędy i wypaczenia. Zniknęły partyjne narady, pierwszomajowe pochody i inne przymusowe spędy. W sumie słusznie, ale czy czasem nie wylaliśmy dziecka z kąpielą?

Ano niestety, mogło i tak się zdarzyć. Wraz z kapitalizmem przyszła atomizacja, moda na singli, wyścigi szczurów, multimedia i strzeżone osiedla. Ktoś z czytelników zapewne zaprotestuje, podnosząc, że to normalka i kopiujemy jedynie zachodnie tendencje. Nie do końca jest tak. Dojrzałe demokracje są w większości społeczeństwami obywatelskimi. Działają tam przecież agencje pozarządowe, stowarzyszenia, kluby, organizacje charytatywne. Gęsta społeczna tkanka, która u nas nie do końca wypełniła pustkę po komunizmie. Póki co, społeczeństwem jesteśmy cokolwiek niedoskonałym. Ale nie szkodzi, da się to naprawić, trzeba tylko wyczuć ducha nowych czasów.

Marksistowski dogmat głosi, że kołem zamachowym kapitalizmu jest chciwość. Zgadzam się z tym. Może niezbyt szlachetna to pobudka, za to sprzyjająca bezustannej ewolucji, inspirująca i innowacyjna. Wolny rynek jest zaprogramowany na zaspokajanie potrzeb, także emocjonalnych. Dlatego osobiście uważam, że – odpowiednio ukierunkowany – świetnie cementuje społeczne więzi.

Zilustruję mój pogląd scenką rodzajową z nieodległej przyszłości. W głębszej warstwie ma ona być syntezą dążeń pozornie przeciwstawnych, czyli chciwości z troską o bliźniego.

 

Maria Kowalska, lat 55, pani domu, lekarz medycyny, prowadzi prywatną klinikę w Sielankowie.

Duży rodzinny samochód stoi przed podjazdem, czekając na czteroosobową rodzinkę. Za chwilę pani domu usiądzie za kierownicą, ale na razie gospodarskim okiem lustruje fasadę rodzinnej willi.

Ten dom był do niedawna jej azylem, zaciszem i ukojeniem po ciężkiej pracy. Jednak Maria nie czuje już do niego przesadnego sentymentu. Wzorcowa sielankowska rodzina przyjęła bowiem ofertę od Agencji Energii Alternatywnych. AEA obiecała przeprowadzić generalny remont oraz zatroszczyć się o efektywność energetyczną budynku. Zainstalowała panele słoneczne, elektrownię wiatrową, energooszczędny sprzęt elektryczny, zamknięty obieg wody, biooczyszczalnię ścieków. W zamian za te usługi rodzina przemawia do kamer, użycza uśmiechniętego wizerunku w ulotkach i broszurach, przyjmuje gości, częstuje kontrahentów podwieczorkiem, a po godzinach skrupulatnie wypełnia rubryki w „Dzienniczku Świadomego Domownika”.

Samochód też właściwie nie do końca należy do Kowalskich: najbliższy sąsiad od paru miesięcy kupuje go na raty. Raty maleją regularnie, bo przecież wartość pojazdu spada. Ale nie za bardzo, bo bezpośredni nadzór działa dyscyplinująco na użytkowników, zwłaszcza tych oddelegowanych za kierownicę. Nikt zatem nie szaleje na zakrętach i nie zarzyna silnika gwałtownymi manewrami. A sąsiad wpada często na herbatkę, by spytać, jak się miewa jego przyszły nabytek.

Po prawdzie to dzisiejsze wdzianko pani doktor – kosztowny kostium od Armaniego – też nie jest własnością Marii. W końcu kupowanie drogich ubrań nie zawsze ma sens, zważywszy że moda zmienia się co sezon. Otóż kostium figuruje na wyposażeniu Gminnej Giełdy Czasu i Usług. Pani doktor regularnie korzysta z usług tego stowarzyszenia i udziela się często jako wolontariuszka. Wrzuciła na przykład do puli trzysta minut badań endoskopem – tyle się akurat zebrało z niewykorzystanych okienek. W zamian za to, oprócz paru ciuchów, pobrała z zasobu dwie godziny usług ogrodniczych, mając na myśli przystrzyżenie bukszpanów wokół rodzinnej posiadłości. Zajął się tym zawodowy ogrodnik.

Maria ma powody, by wyglądać elegancko. Gości u siebie w klinice doradcę finansowego Murada. Specjalista Murad reprezentuje jeden z banków islamskich, obecnych na polskim rynku od paru lat. Zgodnie z prawem szariatu, banki muzułmańskie nie mogą udzielać kredytów na procent, za to partycypują w zyskach swoich klientów. Zdarza się, że i w stratach, niestety. Murad odwiedza klinikę regularnie, ponieważ zawodowo (a zatem autentycznie) interesuje się kondycją finansową podległych sobie placówek.

Ostatnio Murad ma kilka powodów do zmartwienia. W Sielankowie wybuchła epidemia grypy. Maria Kowalska musi coś na to poradzić. Jej pacjenci płacą składki zdrowotne bezpośrednio na konto kliniki, ale tylko wtedy, gdy są zdrowi. Natomiast kiedy źle się poczują – oczekują, że lekarze się nimi skutecznie zajmą. A tymczasem przeliczają swe dolegliwości na pieniądze i potrącają ze składek. Oczywiście w interesie Marii jest jak najszybszy powrót do normalności, a najlepszą metodą jest skuteczna terapia.

 

Stefan Kowalski, lat 56, głowa rodziny (tytuł raczej honorowy), właściciel firmy Wzorowy Kierowca.

Po kilku chwilach obok pani doktor siada mąż. Pan Stefan, podobnie jak żona, prowadzi prywatny biznes: naukę jazdy.

Stefan jest człowiekiem zaradnym i odpowiedzialnym, zna się na ludziach. Zatrudnia kilkunastu instruktorów. Zresztą on sam jest instruktorem i egzaminatorem jednocześnie. To on decyduje, który z kursantów jest dostatecznie wyszkolony i odpowiedzialny, by móc prowadzić samodzielnie samochód.

U pana Stefana klienci nie płacą za kurs, a w każdym razie nie bezpośrednio. Dopiero kiedy zarejestrują pojazd, pan Kowalski pobiera prowizję od ubezpieczalni, zwykle dziesięć procent od każdej wpłaty. Te pieniążki spełniają rolę marchewki. Niestety jest też kij: jeśli podopieczny popełni wykroczenie lub – nie daj Boże – spowoduje wypadek, Stefan Kowalski musi zapłacić grzywnę albo pokryć część odszkodowania dla ofiar wypadku.

Z jednej strony właściciel firmy nie ma interesu, by przedłużać szkolenie w nieskończoność, bo wiąże się to z kosztami. Ale też nie może sobie pozwolić na wypuszczanie niedoszkolonych, nieodpowiedzialnych piratów drogowych, bo gdy nabroją – on też dostaje po łapkach.

 

Eliza Kowalska, lat 35, córka Marii i Stefana, ostatnio zarejestrowała firmę Pracownia Usług Macierzyńskich.

Eliza ładuje się ciut niezręcznie na tylną kanapę. Instynktownie podtrzymuje wzdęty brzuch. Mimo bólu w krzyżu kobieta uśmiecha się nieznacznie. Robi to zawsze, gdy uświadomi sobie, że to siódmy miesiąc siódmej ciąży.

Eliza jest absolwentką psychologii i pedagogiki. Już od osiemnastego roku życia imponuje znajomym finansową samodzielnością. W studenckich czasach zarabiała zacne pieniądze, sprzedając komórki jajowe, później wynajmowała swoją macicę bezpłodnym parom. Ta rola sprawia jej autentyczną radość, a porody nie sprawiają bólu. Oczywiście Eliza korzysta z sal porodowych, sprzętu i laboratorium własnej matki.

Eliza czuje się za stara na kolejną ciążę, za to wkrótce otworzy pionierskie Centrum Integracji Pokoleń (może wymyśli inną nazwę, bo skrót CIP idiotycznie odmienia się przez przypadki). Będzie to połączenie sierocińca, przedszkola i domu spokojnej starości. Miejsce, gdzie pacjenci, wychowankowie, pensjonariusze będą się dobrze bawić we własnym towarzystwie. Miejsce, gdzie poczują się potrzebni.

 

Karina Kowalska, lat 15, jedyna niekontraktowa córka Elizy.

Karina jest olśniewająco błyskotliwą nastolatką. Dobrze się uczy, ale nie dostaje stopni, skoro już dawno zarzucono skalarny system oceny postępów w nauce. Karina zdobywa punkty. Musi dobić do tysiąca, żeby zacząć studia, choć mniej prestiżowe uczelnie przyjmują kandydatów z mniejszym dorobkiem. Teoretycznie zdolna i pracowita młoda osoba może zacząć studia nawet w wieku trzynastu lat.

Szkoła nie kojarzy się już z budynkiem, a punkty zdobywa się nie tylko uczestnicząc w zajęciach, zaliczając testy czy egzaminy. Można na przykład – jak Karina – pójść na zebranie rady gminy i skomentować projekt budżetu. Jest to niewątpliwie znakomite miejsce do wyrabiania postaw obywatelskich. Ale nastolatka najbardziej lubi pomagać słabszym, ostatnio podszkoliła kolegę Jacka z mnożenia wielomianów. Spotkał ją ostatnio wielki zaszczyt z tego tytułu. Jacek samodzielnie rozwiązał kilka zadań. Nie tylko ona sama dostała kilka punktów, ale także jej podopieczny, którego dumnie nazywa pierwszym uczniem.

Trzeba wreszcie wyjawić, dlaczego familia Kowalskich używa jednego pojazdu, choć jeszcze dwa stoją w garażu. Otóż Kowalscy wezmą udział w powiatowym referendum na temat wykorzystania nadwyżki budżetowej.

A po dziewiątej, pani Maria rozwiezie pasażerów do ich codziennych zajęć.

 

Trochę sobie pomarzyłem o sąsiedzkiej, małomiasteczkowej sielance, czas wrócić do realiów. I tutaj refleksja nasuwa mi się niewesoła.

W dobrym tonie jest w Polsce narzekanie na polityków. Jacy to oni durnie, błazny, cyniczni karierowicze. Taka krytyka jest nie tylko banalna, ale też nieskuteczna. Co najgorsze, często wyraża jakąś bierność i bezradność. A tymczasem brakuje w Polsce społeczników, ludzi z jajem, nerwem i pomysłem na to, jak żyć aktywniej. Gdzież są ci naukowcy, prawnicy czy dziennikarzy o otwartych głowach, którzy nie ograniczają się do diagnozowania, ale próbują coś zaproponować?!

Także fantaści mają tu rolę do spełnienia. Niechby czasem poskromili skłonność do magii, alternatywnych historii i innego gadżeciarstwa i przyjrzeli się światu, który widać za oknem. Niech spuszczą wzrok z hipergalaktycznych imperiów i dostrzegą jak nieefektywne i skostniałe są instytucje, z którymi ścierają się w życiu codziennym. Niech nie piszą o czasach tysięcznego recyklingu własnych prochów, ale o tym, co można zdziałać w przeciągu jednego pokolenia.

Wiem, że takie pisanie jest mało efektywne: publika niekoniecznie dopisze i pieniążki na konto nie spłyną. Gra jednak może się okazać warta świeczki, kiedy nadkruszywszy beton w czaszkach decydentów, pisarz fantasta przeistoczy się w charyzmatycznego wizjonera.

 


< 16 >