Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 23>|>

Babcia

 

 

Jeden

Szósta rano. Woda zaczyna bulgotać w czajniku, uderza o ścianki, a spod pokrywki wydobywają się pierwsze obłoczki pary. Szybko, szybciutko trzeba zmniejszyć dopływ gazu, zanim odezwie się gwizdek. Już, już. Babcia w wytartych kapciach bezszelestnie sunie po kafelkach. Cicho, cichuteńko, żeby nie obudzić Wnusia. Nie wolno – Wnusio śpi, do nocy się uczył, biedne dziecko, tyle się uczyć musi, dobrze, że się uczy, mądry będzie, oj, dobrze. Babcia wlewa wrzątek do szklanki i stawia ją na parapecie, żeby szybciej ostygła. Za oknem w pomarańczowo-różowych barwach budzi się dzień. Nie ma, nie ma czasu, żeby to wszystko oglądać. Zresztą i tak nic ciekawego: pusta ulica, rząd schludnych domków jednorodzinnych z przystrzyżonymi trawnikami w ogródkach, a dalej – korony drzew w parku. Ładny, ładny widok, ale to wszystko ułuda, Babcia nie ma co do tego wątpliwości. Ułuda, mydlenie ludziom oczu. Gnijące ciało pod ładną, kolorową sukienką.

Chciałoby się włączyć Radio, ale nie można. Nie, nie – Wnusio śpi, dobrze że śpi, niech śpi, kochanie moje. Biedne dziecko, tyle zła na tym świecie, nawet we własnym domu człowiek człowiekowi wilkiem. Babcia staje przed Radiem i myśli, że gdyby miała takie słuchawki, jak noszą teraz młodzi, to mogłaby włączyć Stację i nie budzić nikogo. Ale gdzie coś takiego zdobyć i jak podłączyć do Radia? Pije małymi łyczkami herbatkę, gryzie chlebek z masłem i zerka podejrzliwie na zegar. Nie ma do niego zaufania – w końcu tyle razy ją oszukał. Już wpół do siódmej, matkojedyna, jak ten czas leci, szybciutko, szybciuteńko trzeba iść, zaraz zaraz. Odkłada na talerzyk resztkę chleba, dopija herbatkę i już sunie w wytartych kapciach, jakby pastowała zielone kuchenne kafelki, ku schodom. Laseczka i torba na zakupy czekają na swoim miejscu. Dobrze, dobrze. Różaniec w torebce. Babcia nakłada płaszcz i myśli: szybciutko, zaraz zaraz. Idziemy.

Do kościoła nie jest daleko, całe szczęście, że niedaleko, bo nogi już nie te. W każdej chwili można się przewrócić, potknąć o krawężnik. Kto wtedy pomoże? Wszędzie tyle zła, tyle niebezpieczeństw – pełniusieńko. Babcia zna każde z nich po imieniu; dlatego się nie boi i dlatego jest ostrożna. Lęka się zupełnie innych rzeczy, plugawych rzeczy, straszliwych. Nawet w taki piękny, chłodny poranek jak ten, Oni tylko czekają, żeby wyciągnąć swoje oślizgłe ramiona, swoje szpony ociekające szaleństwem. Żeby pochwycić ją w sidła śmierci. Babcia wie to wszystko i dlatego idzie rano, raniusieńko do kościoła, który na szczęście jest blisko. Na szczęście. Kościół jest nowy, dopiero co postawiony, z trawnikiem, a jakże, krótko przystrzyżonym. Ksiądz starszy, ale bardzo miły, to dobrze, lepszy starszy, bo młodzi to różne rzeczy wyprawiają, mają dziwne pomysły, jakieś gitary i bębenki, msze dla dzieci, koncerty... Po co to komu? Babci podoba się stary ksiądz, który niedzielną eucharystię odprawia w czterdzieści minut i zawsze podczas ogłoszeń opowiada jakiś dowcip. Nie pluje na Stację – to też ważne.

Na miejscu jest za dziesięć siódma. Kościelny nie zapalił jeszcze wszystkich lamp, więc w świątyni panuje półmrok. Babcia siada na swoim miejscu, w piątej ławce licząc od wejścia. O, matkojedyna, wzdycha, o, matkoprzenajświętsza. Zmęczyła się tym marszem, tym biegiem uliczkami, wyścigiem z czasem. Nogi bolą. Duszno, bardzo duszno, ledwie można oddech złapać, ale teraz ma chwilkę, żeby spokojnie odsapnąć. Gdzie tam, nie ma czasu, bo ksiądz już wchodzi ze śpiewem na ustach, słychać dzwonek, wszyscy wstają. Też trzeba wstać, trzeba się przeżegnać i odpowiadać. Kiedyś było łatwiej, bo wszystko po łacinie się odbywało. A teraz Babcia musi się porządnie namęczyć, żeby wyglądało, że bierze udział. To nie takie łatwe, oj, nie. Siada na twardej ławce i wyciąga z torebki różaniec. Nie słucha głosu księdza – mruży oczy, palcami dotyka wytartych paciorków. Świat nagle kurczy się do bardzo małych rozmiarów. Są tylko palce, różaniec i powoli rosnący w głowie spokój. Babcia robiła to tysiąc razy, więc osiągnięcie prawdziwej Harmonii nie jest dla niej specjalnie trudne. Po jakimś czasie wszystkie myśli znikają, a w ich miejsce pojawia się pustka. Babcia zanurza się w niej, rozpuszcza jak wapno albo lekarstwo w szklance z wodą.

Kiedy ponownie otwiera oczy, jest już po mszy. Babcię przepełnia Harmonia. Jest innym człowiekiem, może nawet nadczłowiekiem. Wstaje i spokojnym krokiem wychodzi z kościoła. Powinno wystarczyć do wieczora, dodać sił i mądrości. Teraz można iść do sklepu.

 

Dwa

Mąż był twardym człowiekiem. Czterdzieści lat na kolei, marniutka, marniutka emerytura. Grywał z kolegami w karty. Potem wódka – nie do uniknięcia. Babcia nie ma do niego żalu (choć miała), rozumie wszystko. Nie mógł się uratować. Mąż był twardym człowiekiem, ale wódka, wódka potrafi zniszczyć każdego. Nie, to nie wódka – Oni go zniszczyli.

Babcia nie musi nosić listy z zakupami, bo doskonale pamięta, co trzeba kupić. Zawsze miała świetną pamięć – czy to chodziła na targ w dzieciństwie, czy później do geesu, albo – jak teraz – do świecącego nowością supermarketu. Obecnie jest nawet łatwiej, bo tyle wszystkiego na półkach. Tylko przebierać, jak w ulęgałkach. Ale zaraz sobie przypomina: sukienka, a pod nią zgnilizna, gówno w kolorowym opakowaniu.

W dziale mięsnym spotyka Pszczelarzową. Witają się serdecznie. Ona też zesłana tutaj ze wsi. Ten sam rocznik, tyle że z Białogóry, a nie Nowej Niwki. Pszczelarzowa mieszka sama z zięciem, bo córka wyjechała za granicę do pracy. Ciężka, trudna sprawa.

– Zniszczyli przystanek.

– Matkojedyna, kto?

Pszczelarzowa bierze Babcię pod ramię. Idą między półkami zapełnionymi chemią. Pszczelarzowa mówi przyciszonym głosem.

– Kto, kto? Chuligani, moja droga. Rozwalanie znaków przy drodze już im nie wystarcza, nie, nie, oni teraz muszą pokazać całemu światu, jacy to są silni, jacy z nich siłacze. O tak, niech wszyscy zobaczą.

Przyjaciółka Babci aż zachłystuje się słowami. Mogłaby tak bez przerwy trajkotać, do jutra gadać, do wieczora, aż sklep zamkną. Trzeba się wyrwać z tego potoku paplaniny, nim będzie za późno.

– Zepsucie, wszędzie zepsucie.

– To, to jakieś... szataństwo, kochana. Szataństwo, Bóg mi świadkiem. Do czego to dochodzi, żeby dzieci porządnych ludzi...

– Co?

– No przecież krasnoludki tego nie zrobiły.

Babcia słucha nazwisk. Niektóre są jej znane, inne nie. W dołku czuje nieprzyjemne kłucie. A jeśli któryś z nich zna Wnusia? Żeby go przypadkiem nie wciągnęli w swoje towarzystwo! Żeby nie zniszczyli, biedne, biedne dziecko, tyle się już nacierpiał. Babcia patrzy nerwowo na zegarek. Musi wracać, musi już iść, jak najszybciej. Zostawia Pszczelarzową i rusza do kasy. Staje w krótszej kolejce i próbuje się uspokoić. Wnusio jest mądry, tyle się uczy, studiuje ciężko, biedne dziecko, nie nie, nie da się oszukać jakimś głupim wyrostkom. Nagle, zupełnie niespodziewanie przychodzi najpotężniejszy cios. Babcia czuje, jak staje jej serce. Supermarket ze wszystkimi błyszczącymi światłami, z kafelkami, lustrami w rogach i stosami gówna w kolorowych opakowaniach zaczyna wirować. Puls huczy jak lokomotywa, wali, przelewa się przez tętnice i chce wybuchnąć. W nagłej panice Babcia myśli: a jeśli Oni chcą zabrać jej Wnusia?

Od czasów, kiedy była Żoną, a nie Babcią, Babcia nie czuła się tak źle. Od kiedy mąż zachlał się na śmierć, od kiedy córka się rozwiodła, od pogrzebu papieża, od remontu kościoła nie było tak źle. Jest źle, mgiełka zasnuwa jej oczy.

– Nic pani nie jest? Halo?

Babcia opiera się ciężko o metalowe barierki przy kasie. Przed oczyma mgiełka. Ludzie odsuwają się od niej; czuje ich strach, obrzydzenie przed starą, brzydką babą. W gruncie rzeczy chodzi jednak o coś innego. Babcia mruży oczy ze zdziwienia; widzi, jak Oni próbują wtargnąć do umysłów ludzi zgromadzonych w sklepie. Bluźniercze, ohydne łapska oblepiają głowy klientów „Zdrowo & Tanio”, obmacują czaszki, sprawdzając, czy nie ma gdzieś szczeliny, do której można by się wedrzeć. Babcia przez mgłę wywołaną dusznością widzi te wszystkie falujące, śliskie od wydzielin macki, niekształtne członki, które nie mogą być dziełem dobrego Stwórcy. Widzi, ale nie ma siły, żeby cokolwiek uczynić. Nogi się pod nią uginają. Tak duszno, tak duszno, że tchu nie można złapać. Świszczące głosy i chrapliwe pojękiwania otaczają ją zewsząd. Chaos mówi do niej we własnym języku.

– Kochana, co się stało?

Ktoś przyniósł Babci krzesło. Pszczelarzowa kuca obok przyjaciółki z zatroskaną miną. W ręce trzyma kubek z wodą. Na kubku napisane jest: „Kocham swoją pracę!”. Babcia czuje, że kryzys minął. Widzi już normalnie, a puls osłabł. Rozgląda się po supermarkecie trochę ogłupiała. Patrzy na klientów, którzy zdążyli już przejść do innych kas.

– Niech się pani napije.

Babcia kręci głową. Nie będzie próbowała niczego, co może pochodzić od Nich. Przez chwilę zastanawia się nawet, czy nie wyrzucić zakupów, ale dochodzi do wniosku, że to zbyteczne. Nie mają aż takich możliwości, żeby zakazić żywność. Jeszcze.

– Już dobrze, dobrze. Bóg zapłać.

Wstaje z trudem i rusza do wyjścia. Zapomina zapłacić, ale kasjerzy są tak wystraszeni, że pozwalają jej swobodnie przejść. Wolą przecierpieć parę złotych, aniżeli wzywać karetkę, jeśli znowu zasłabnie. Pszczelarzowa dogania Babcię przy wyjściu i odprowadza do domu. Nie rozmawiają.

 

Trzy

Jest już prawie dziewiąta. Babcia staje w przedpokoju, stawia torbę z zakupami na szafce i przez chwilę nie wie, za co się zabrać. Matkojedyna, zaraz wstanie Wnusio i będzie zły. Nie ma śniadania, kawa nie zaparzona, będzie krzyczeć, oj, będzie. Córka wyjechała, więc kto go powstrzyma? Babcia idzie szybciuteńko do kuchni. Najpierw kawa, o tak, woda się zagotuje, a w tym czasie można zrobić jajecznicę. O tak, bez cebuli, bo nie ma czasu, ale może Wnusio nie zauważy. Z szynką, tak, z szyneczką, bo już w plasterkach, pokrojona. Tylko wrzucić na patelnię i już. Babcia wyciąga z kredensu teflonową patelnię i sięga po kostkę masła. Córka ciągle mówi, że nie trzeba tłuszczu, ale jak to bez tłuszczu? Przecież się przypali i Wnusio nie będzie mieć śniadania. Więc kroi masło, wrzuca na patelnię, a tę stawia na palniku. Potem przypomina sobie o kawie. A jeszcze jajka trzeba wyjąć z lodówki. Jest tak zajęta, że nie zauważa, jak do kuchni wchodzi Wnusio.

Wnusio siada na plastikowym, ogrodowym krześle, stawia łokcie na stole i opiera głowę na rękach. Jego palce zagłębiają się w szczecinie włosów. Wyglądają jak tłuste, białe robaki. Po chwili Wnusio podnosi głowę: jest zmęczony, oczy ma przekrwione, a pod nimi ciemne worki. Uczył się całą noc, biedne dziecko, myśli Babcia i stawia przed nim talerz i chleb do zagryzienia jajecznicy.

– Już już, zaraz będzie jajecznica dla mojego Wnusia. Może kiełbaski zjesz do tego?

Wnusio nie chce kiełbaski. Siedzi na krześle i czeka, ponuro czeka na jedzenie. Babcia czuje przez skórę jego poranną złość i nic nie mówi, żeby bardziej nie rozdrażnić chłopca. Zalewa kawę i stawia na stole, a obok śmietankę w kartoniku. Wnusio musi sobie sam nalać śmietanki, bo Babcia nie umie tego dobrze zrobić.

– Śniło mi się, że umarłaś – mówi. – Umarłaś, a ja byłem na twoim pogrzebie.

– Matkojedyna – szepce Babcia.

– Potem okazało się, że poszłaś do piekła, a ja musiałem cię stamtąd odbić. Rozpierdzieliłem wszystkich jak w „Doomie”. Miałem nawet taki specjalny karabin do rozwalania diabłów.

Babcia nie bardzo rozumie, o czym mówi jej Wnusio, ale wie, że to dobry chłopiec. Nie zostawiłby jej samej, nie odsunąłby się jak tamci w sklepie. Zdejmuje z ognia patelnię i nakłada jajecznicę.

– Jedz, dziecko, musisz być silny.

– Żeby rozwalać pierdolone diabły – mówi Wnusio z pełnymi ustami.

Babcia gładzi go delikatnie po ramieniu.

– Nie za słone aby?

Po śniadaniu Wnusio wraca do swojego pokoju, żeby się uczyć. Przez szparę w uchylonych drzwiach widać jego szerokie plecy i okrągłą głowę przesłaniającą komputer, przy którym chłopiec siedzi. Babcia słyszy łoskotliwą muzykę dobiegającą z pokoju Wnusia, ale nie przeszkadza jej to. Niech sobie słucha dziecko, niech sobie słucha, jeśli mu sprawia przyjemność. To córce wszystko przeszkadza, wszystko by zmieniła, ciągle krzyczy i nic się nie podoba. Mąż też zaczął jej przeszkadzać, też przestał się podobać. Babcia doskonale rozumie, że facet w końcu nie zdzierżył i odszedł. Kto wytrzyma z taką babą? Na dodatek z babą, której ciągle nie ma w domu, bo musi jeździć po całej Polsce, żeby wciskać jeszcze głupszym babom kosmetyki. Nic dziwnego, że sobie poszedł. A biedny Wnusio bez ojca, bez matki, ma teraz tylko swoją kochaną Babcię.

Babcia przymyka drzwi do kuchni, żeby nie przeszkadzać, po czym włącza Radio. Przez chwilę ze starego aparatu dobiegają tylko same trzaski i szumy, jednak w końcu... W końcu z eteru wyłania się głos i brzmi, jakby dobiegał z drugiego krańca świata albo w ogóle z jakiejś innej planety. Może nawet tak jest, może na calutkiej Ziemi nie ma miejsca dla prawdy. Babcia przysuwa sobie taboret i nastawia ucho na Stację. Siedzi bardzo blisko, policzkiem prawie dotykając spłowiałej membrany Radia. Słyszy głos.

Tylko dwie rzeczy pomagają przeżyć Babci w tym okrutnym, niebezpiecznym świecie: codzienna msza i Radio. Bez nich w ogóle nie byłoby mowy o Harmonii, Babcia rozleciałaby się na miliardy cząstek, na same atomy; uległaby całkowitej dekompozycji. Teraz siedzi przy odbiorniku, przycupnęła na taborecie i myśli sobie: trwam, jestem, nie ulegnę. Słowa płynące z głośnika nie mają tak naprawdę większego znaczenia. Nieważna jest muzyka, nieważne są nadawane programy, debaty, wywiady, rozmowy dnia, płyty roku, informacje, audycje, koncerty, reportaże; Babcia w ogóle ich nie słucha. Właściwie Stacja mogłaby nadawać same trzaski i szumy i też byłoby dobrze. Nie robi tak tylko ze względu na Nich. Ludzie, mądrzy ludzie, którzy setki kilometrów stąd nadają program, doskonale zdają sobie sprawę, że Oni tylko czekają, żeby zaatakować. Trzeba zachować pozory, udawać, grać muzykę i zapraszać gości do studia. To zmyli tych, którzy mają watę w uszach, którzy mają uszy, ale nie słyszą. Tylko wybrani są w stanie zrozumieć prawdziwy głos Stacji. Głos bez głosu, muzykę bez dźwięków. Oczywiście, Oni przeczuwają, rozumieją, niuchają tymi swoimi psimi nosami, że coś jest nie tak, jak być powinno. Że Stacja nie nadaje tej samej ogłupiającej sieczki, co inne rozgłośnie. Ale Oni nie mogą nic zrobić, póki nie znajdą dowodów. Babcia zaś wie, że to się Im nigdy nie uda – bo nie umieją słuchać.

Zanurza się w głosie płynącym z Radia, uspokaja i powoli zaczyna rozumieć wszystko, co ją dzisiaj spotkało. Zupełnie jakby ktoś tłumaczył rzeczowo wszystkie skomplikowane wydarzenia. Kiedyś takim głosem był mąż, póki Oni nie zrobili z niego tępego pijaka. A nawet wtedy miał przebłyski, potrafił powiedzieć:

– Nie można im ufać. Ciągle kłamią, skurwiele. Dodają trucizny do wszystkiego, co jemy.

Opowiadał Babci, jak Oni oszukują na przewozie węgla, jak kradną ropę przeznaczoną dla lokomotyw. Wszędzie oszustwo, wszędzie kłamstwa. Natomiast Ich największym dokonaniem było przekonanie ludzi, że w ogóle nie istnieją. Specjalnie w tym celu zmienili rzeczywistość. Teraz, kiedy wszyscy mieszkają w ładnych domkach, sklepy są pełne produktów, nikt nie strajkuje, Oni mogą działać. Nie widać Ich.

– Chcą zniszczyć Polskę – zwykł mawiać mąż Babci. – Już prawie im się udało. Wszystko rozkradli.

Ale nawet on, choć był tak blisko, nie potrafił zrozumieć Ich prawdziwej natury. Myślał, że to Żydzi, komuchy, że Wałęsa albo Balcerowicz. Dopiero dzięki Stacji Babcia zrozumiała, że tak naprawę wcale nie chodzi o Polskę. Żydzi również nie mieli tu nic do rzeczy. To właśnie było najstraszniejsze.

 

Cztery

Babcia nigdy nie ogląda telewizji. Telewizor należy do córki – to wielki, czarny ekran stojący w salonie i wypełniony po brzegi czystym, świecącym gównem. W rzeczywistości wszystkie seriale, wiadomości, debaty, filmy, teleturnieje, reportaże, reklamy i reality shows mają jeden cel: otworzyć mózg na Ich inwazję. Taka strategia jest bardzo przebiegła, ale dzięki Stacji możliwa do przejrzenia na wylot. Babcia wie, że Oni od lat przygotowują wielką inwazję. Ich świat jest zbyt wyniszczony, by mogli tam egzystować; dlatego potrzebują nowych ziem, nowego miejsca do życia. Albo też po prostu taką mają rozrywkę – podbój kosmosu. Nie mogą jednak tego uczynić bez odpowiednio przygotowanego gruntu, bez otwartych mózgów, do których będą mogli wlać siebie, tak jak się wlewa mleko do kawy.

Prawdę mówiąc, Babcia spisała już swoją córkę na straty. Nikt, kto ogląda telewizję, kto wierzy w te wszystkie bzdury, nie może być ocalony. Nie istnieje taka siła, która mogłaby odciągnąć człowieka od jedzenia gówna, kiedy już w nim zasmakuje. To smutne, smutne, ale córka w końcu dorosła, w końcu wiedziała, co robi, nie można nic zrobić. Cała nadzieja w młodych. Cała nadzieja we Wnusiu, na którego trzeba chuchać i dmuchać, który musi całe dnie spędzać przed komputerem, ciężko się ucząc. Ale Babcia wie, że nie jest sama. We wszystkich miasteczkach, na przedmieściach, w jednorodzinnych domkach i w starych kamienicach, w blokach i apartamentowcach są inne Babcie. Strzegą swoich Wnusiów, szykują im rano jajecznicę i piorą gatki. Takie jest ich zadanie. Tylko w ten sposób można ocalić świat, jeśli w ogóle istnieje dla niego jakieś ocalenie.

Radia nie można słuchać cały dzień – trzeba przygotować obiad, a potem odkurzyć mieszkanie. Kiedy wróci córka, musi być czysto, ładnie, schludnie. Córka lubi, jak wszystko jest w porządku, jak jest okej. Babcia bierze się za obieranie ziemniaków; spokojnie, spokojniutko, bo nie trzeba się śpieszyć. Od czasu do czasu zerka na zegar, ale czuje, że czas nie będzie jej płatać żadnych figli. Babcia obiera ziemniaczki dla Wnusia i nie myśli. Nie musi – właśnie na tym polega siła płynąca z Radia.

Koło południa przychodzą koledzy Wnusia. Babcia ich nie lubi, bo nie wie, czego można się po nich spodziewać. Wieczorami chodzą z Wnusiem na siłownię albo dyskotekę, ale licho wie, co to za ludzie. Może to oni zniszczyli przystanek? Babcia obserwuje ich ukradkiem, udając, że interesują ją tylko ziemniaczki; patrzy, jak siedzą przed komputerem i rozmawiają. Nie rozumie ich języka. Może piją, może to chuligani, homoseksualiści, może źle się zachowują wobec dziewcząt, masturbują, biją dzieci, może to przebrani Oni? Babcia musi bardzo uważać, uważa, aż robi jej się duszno, aż niespokojne myśli przebijają się przez skorupę Harmonii. Wnusio nie może dostać gówna.

Woła chłopca na obiad. Na szczęście koledzy wychodzą – nie, nie chcą zostać, przyjdą później. Są za młodzi, zbyt fajni i nowocześni, żeby jeść obiad przygotowany przez jakąś staruchę. I o to chodzi, niech sobie pójdą, niech nie przeszkadzają Wnusiowi. Babcia boi się, że Wnusio będzie zły, ale on tylko siada w milczeniu przed stołem i pozwala sobie nałożyć zupki, a potem ziemniaczków z kapustą i wołowinką. Na koniec szybko wypija kompot i wraca do pokoju, a chwilę później wychodzi na spacer z psem. Babcia włącza ponownie Radio i czas nagle przyśpiesza. Zawsze tak jest – całkiem jakby był w zmowie z Nimi, jakby chciał ją oszukać. Robi się wieczór.

Wieczorem Babcia sprząta, a potem prasuje i czeka na powrót córki. Córka jest jak inspekcja w zakładzie pracy: może przyjechać, ale nie musi. Może pojawić się o każdej porze (zwykle jednak wieczorem) albo zadzwonić, że dzisiaj nie. Taką ma pracę. Babcia nie potępia, ale wolałaby, żeby córka częściej przebywała w domu. Albo żeby w ogóle się wyniosła i zostawiła jej Wnusia. Takie wpadanie i wypadanie niszczy tylko Harmonię. Widać to jak na dłoni: Wnusio staje się nagle nerwowy, zaczyna krzyczeć albo znika na długie godziny. Córka nie może znaleźć z nim wspólnego języka. Wszystko wyładowuje na Babci.

– Już lepiej, żeby jej nie było, żeby sobie pojechała – mruczy Babcia i wraca do prasowania.

Przez okno w kuchni widać ścieżkę prowadzącą do furtki, a także ciemnozielone, wysokie tuje. Blask reflektorów przebija się między gałęziami i alarmuje Babcię – córka wróciła.

Auto wtacza się na betonowy podjazd, potem wjeżdża do garażu i słychać, jak gaśnie silnik. Zaraz otworzą się drzwi, wpadnie zapach kobiecych perfum (zbyt mocny), a po nim:

– Wróciłam!

Babcia odstawia żelazko i sunie w cichutkich kapciach przez kuchnię, przez przedpokój, do drzwi.

– Zrób mi kawę. Cholera, ale jestem zmęczona.

Kiedyś mówiło się: „Niech będzie pochwalony” albo: „Pokój temu domowi” – myśli Babcia, wracając do kuchni. Po drodze mija zamknięte drzwi pokoju Wnusia. Znak, że syn chce, przynajmniej na razie, uniknąć kontaktu z matką. Pewnie wymknie się zaraz na dwór z psem i wróci dopiero, jak wszyscy będą już spali. Biedne, biedne dziecko. Ale trzeba wstawić wodę, zrobić coś do zjedzenia.

– Córka pewnie głodna?

– Psiakrew, złamałam sobie paznokieć – mówi córka, a następnie ładuje się do kuchni z wszystkimi siatkami, torbami, torebkami, reklamówkami i Bóg wie czym jeszcze.

Całe szczęście walizkę zostawiła w przedpokoju, myśli Babcia. Wyjmuje z kredensu szklankę i podstawkę i stawia na stole.

– Mocnoś się zmęczyła, córciu?

– Umieram – odpowiada córka i rzuca się na krzesło.

Waży prawie tyle samo co Wnusio, więc plastik ugina się i skrzypi. Za dużo, za dużo waży. Niedobrze.

– Cholerny korek z Poznania, musiałam dwa razy zmieniać trasę. No, ale przynajmniej opłaciło się.

I zaczyna trajkotać. Babcia, która połowy słów w ogóle nie rozumie, wyłącza się po chwili. Udaje, że słucha, ale w rzeczywistości tylko ocenia córkę wzrokiem. Znowu przytyła i przefarbowała włosy na zły kolor. Nosi za dużo biżuterii – wygląda jak jakaś Cyganka. Powoli robi się z niej takie nie wiadomo co, ale co zrobić, co zrobić, to są skutki. Najpierw się wyrzuca męża za próg, a potem dziwi, że życie się sypie. Wszystko na opak, wszystko.

Niespodziewanie do kuchni wchodzi Wnusio. Córka mówi jeszcze przez chwilę, a potem milknie nagle w pół zdania. Atmosfera zagęszcza się momentalnie. Wnusio podchodzi do lodówki i wyciąga sobie chłodne piwko.

– Co tam słychać?

– Nic.

Babcia wie już, jak potoczy się dalej ta rozmowa. Ale nie umie zareagować, nie ma pojęcia, co można by zrobić.

– Kiedy zamierzasz się zabrać za naukę?

– A co cię to obchodzi? – Wnusio otwiera puszkę i prowokacyjnie opiera się o parapet. Piwo pieni się ze złością.

– To mnie obchodzi, że mój syn będzie kompletnym debilem, jeśli tak dalej pójdzie – mówi córka, nie troszcząc się specjalnie o stylistykę wypowiedzi.

Zaczyna się kłótnia. W którymś momencie zdumiona Babcia otwiera szerzej oczy. Nad głową córki kłębią się dziwne, szare kształty. Na chwilę żarówka w kuchni traci trochę blasku i robi się ciemniej. Widać wtedy, że głowę córki oplatają wilgotne, rozmazane macki. Pełzną między farbowanymi włosami jak robaki toczące trupa, próbują wcisnąć się do środka przez gałki oczne, zaglądają do nozdrzy, uszu, wpełzają pod bluzkę...

– Mamo. Mamo!

Babcia stwierdza, że leży na podłodze. Bardzo dziwne, przecież przed chwilą jeszcze siedziała sobie spokojniutko na krzesełku. Widzi sufit, zieloną lampę i twarz córki. Trochę szumi w uszach.

– Trzeba wezwać karetkę.

 

Pięć

W szpitalu jest źle. Nie ma Radia, nie ma porannej mszy ani nawet różańca. Ksiądz jest jakiś dziwny, źle mu z oczu patrzy. Młody, więc pewnie dlatego. Tylko Wnusio przychodzi codziennie, kochany Wnusio, nie zapomniał o swojej Babci, dobre dziecko. Tyle się musi nacierpieć, tyle tyle, matkojedyna. Lekarze chcą ją wykończyć – to pewne. Nie wiadomo, czy działają z Ich polecenia, czy też po prostu są złymi ludźmi. Babcia coraz bardziej zaczyna się lękać, że umrze. Co wtedy będzie z Wnusiem? Córka mu nie pomoże, z nią samą jest źle. Biedny chłopiec, stoczy się w bezdenną przepaść Chaosu, zostanie zniszczony, jego mózg wyżrą kosmiczne robaki, a dusza będzie przeklęta. Jeśli tylko zabraknie Babci. Więc musi żyć.

– Muszęmuszęmuszęmuszę – sapie swoją mantrę, czarodziejskie zaklęcie. Cichuteńko, żeby nikt nie słyszał.

Ale siły słabną, nie ma czym podtrzymywać Harmonii. Babcia liczy jeszcze tylko, że wypuszczą ją do domu, zanim dojdzie do najgorszego. Z każdym dniem jest gorzej, matkojedyna, jak źle.

– Musisz przynieść mi Radio – mówi któregoś wieczora do Wnusia. – Zabierz je tak, żeby nikt nie widział.

– Dobrze, Babciu.

Kochane, kochane, kochane dziecko troszczy się o swoją Babcię. Może jeszcze nie jest za późno, może da się ocalić ledwie tlącego się ducha w starym ciele. To jedyne rozwiązanie. Nie wolno się poddawać, nie wolno.

Najgorsze są noce. Słychać wtedy straszliwe jęki na innych oddziałach. Babcia nie wie, czy to odgłosy cierpiących pacjentów, czy też źli lekarze przeprowadzają bluźniercze eksperymenty. Zapewne zostali przekupieni łapówkami, drogimi samochodami, apartamentami i teraz zrobią wszystko dla Nich. Być może otwierają ludziom czaszki, żeby Oni mieli do nich łatwiejszy dostęp, być może wlewają w ludzi gówno, infekują ich wirusami. Może karmią ich tym. Babcia zaczyna się poważnie zastanawiać, czy nie przestać w ogóle jeść. Będą mieli wtedy mniejsze szanse, żeby ją zarazić. Nie można też spać – w czasie snu mogliby dobrać się do jej mózgu. To byłoby straszne, straszne. Nawet nie chce o tym myśleć.

Wnusiowi nie udaje się przynieść Radia. Córka ciągle w kuchni, więc chłopiec nie może zrobić tego niepostrzeżenie. Ma za to różaniec i torebkę Babci. Cóż, dobre i to, chociaż bez kościoła i odprawianej w tle mszy trudno się skupić. Babcia bierze różaniec i używa go przez cały dzień, jak najdłużej, jak tarczę przeciwko atakującym przeciwnikom. W końcu kapelan, który zagląda na oddział, zaczyna ją chwalić.

– Tak trzeba, tak trzeba, droga pani. Trzeba się modlić, nie wolno ustawać w modlitwie.

Babcia przytakuje, ale nie ma zaufania do młodego księdza. Może jest w zmowie z lekarzami i próbuje ją wybadać, a może – jak większość kleru – wierzy w te brednie o Matce Boskiej?

– Lepiej trzymać takiego na dystans – mówi sobie cichutko Babcia.

Praca z różańcem jest ciężka, bardzo bardzo ciężka. Za dużo tu ludzi, za dużo dziwnego sprzętu, białych ścian, białych kitli, jęczących i sapiących pacjentów. I nudy. Za dużo wszystkiego. W końcu, po wielu staraniach, Babci udaje się osiągnąć spokój i powoli zaczyna rozumieć, o co tu naprawdę chodzi.

– Mówią, że jeszcze tylko kilka dni i cię wypuszczą.

Biedne dziecko, takie naiwne, ale to dobrze, dobrze, że nie zniszczył go jeszcze ten okrutny, zły świat. Trzeba działać. Szybko, szybciuteńko, ale z rozwagą i ostrożnie.

– Moje dziecko kochane – mówi Babcia. – Oni w ogóle nie mają zamiaru wypuścić stąd twojej Babci.

– Co? – Fałdy na czole Wnusia układają się w fantazyjne linie. – Czemu?

Babcia chciałaby powiedzieć swojemu Wnusiowi prawdę, całą prawdę, ale nie może. Nie chce zranić kochanego chłopca. Więc mówi tylko:

– Chcą zrobić Babci krzywdę.

Wnusio wstaje z taborecika. Z Wnusia zrobił się kawał chłopa przez te wszystkie lata, dzięki niezliczonym zupkom i kompocikom, placuszkom i żeberkom z kapustką. Może jest trochę gruby (tylko troszeczkę), ale pod szarą bluzą rysują się potężne mięśnie. Wnusio jest zły, zaraz zacznie kląć, zrobi się czerwony na twarzy, a na szerokiej szyi pojawią się nabrzmiałe żyły.

– Siadaj, dziecko. – Babcia stara się, by zabrzmiało to choć trochę szorstko. – Nie teraz.

Wnusio przysuwa w końcu taborecik bliżej łóżka i słucha Babci wielkim, mięsistym uchem. Słucha i doskonale wie, co należy zrobić. Tysiące razy przechodził coś podobnego, grając w „Quake’a”, „Dooma”, czy inne strzelanki. Nawet korytarze szpitala przypominają nieco wnętrza stacji kosmicznej opanowanej przez potwory. Jedyne, co martwi Wnusia, to fakt, że nie ma pod ręką miotacza ognia. Samym kijem bejsbolowym nie zatłucze wielu przeciwników.

Jedyną szansą dla Babci jest ucieczka. Jeśli nie zrobi tego jak najszybciej, lekarze zawloką ją na stół operacyjny i wytną mózg. Tak po prostu. Już od dawna zdawała sobie sprawę, że są do tego zdolni, ale dopiero dzięki niedawnej pracy z różańcem zrozumiała dlaczego. Teraz kiedy widzi sanitariuszy niosących duże, czerwone torby, Babcia drży ze strachu. W środku, w szczelnie zamkniętych słojach znajdują się mózgi zoperowanych pacjentów. Sanitariusze zanoszą torby do piwnic, a stamtąd (Babcia nie wie, w jaki sposób) mózgi przenoszone są na planetę, gdzie mieszkają Oni, i służą Im jako pożywienie. Pacjentom natomiast wstawia się do głów małe telewizorki, które świecą całą dobę i czynią z człowieka robota. Babcia nie chce tak skończyć, za żadne skarby.

– Matkojedyna – mówi i żegna się mimowolnie na widok pary sanitariuszy z czerwonymi torbami.

Wnusio ma przyjść wieczorem, przed zamknięciem oddziału dla odwiedzających. Babcia niecierpliwie patrzy na zegarek (czas, oszust, teraz wlecze się noga za nogą) i zastanawia się, czy jej Wnusio zdąży. To dobry chłopiec, bardzo dobry, ale przecież coś może go zatrzymać. Mogą się domyśleć, mogą go nie wpuścić, zastrzelić w wejściu albo obezwładnić i zawlec na salę operacyjną. Babcia rozważa wszystkie możliwości i dochodzi do wniosku, że nie ma co czekać. Działać, działać trzeba!

 

Sześć

Kiedy wieczorem Wnusio wchodzi na oddział, w rękawie dresu trzymając kij bejsbolowy, łóżko Babci jest puste. Chłopak idzie do dyżurki, ale już po drodze coś zaczyna go ściskać za gardło. Kiedy słyszy beznamiętny, zmęczony głos pielęgniarki, w pierwszej chwili nic nie rozumie. Słowa docierają do niego z opóźnieniem, jakby były sygnałem wysłanym w kosmos przed milionami lat świetlnych. Wnusio nie czuje złości. Niczego nie czuje. Siada na drewnianej ławeczce przed windą i nagle zdaje sobie sprawę, że nie jest już Wnusiem. To boli najbardziej. Pochylony, z głową wciśniętą w ramiona, widzi, jak coś mokrego kapie przed nim na podłogę. Pociąga nosem, ale niewiele to pomaga. W końcu wstaje i idzie do łazienki, tam długo sika, a potem obmywa twarz wodą. Kij chowa we wnęce za kaloryferem.

– Babciu – mówi do swojego bladego odbicia w lustrze.

Pogrzeb ma miejsce trzy dni później. Pada deszcz, jest pochmurno i nieprzyjemnie, a wszyscy przychodzą w czarnych płaszczach. Zupełnie jak w amerykańskich filmach. Stalowe niebo przypomina statek kosmiczny jakichś straszliwych bogów, a chmury są ich ciałami – kłębiącymi się i nieustannie zmieniającymi kształty. Zaraz obcy wyleją się na ziemię, obejmą wszystko, zaduszą trującymi oparami. Wnusio patrzy w niebo i jest zły, bo musi stać cały czas koło matki, chociaż wolałby nie. Robi tak tylko dlatego, że nie wie, jak się zachować. Czuje się niczym planeta, która nagle wypadła z orbity, jak satelita, który nie ma już wokół czego krążyć. Nie chce mu się nawet grać na komputerze, nie poszedł na siłownię i nie wyprowadza Maxa na spacer. W ogóle wszystko jest do dupy.

Msza, a potem procesja i obrzędy pogrzebowe przechodzą gdzieś obok, jakby Wnusio nie brał w nich w ogóle udziału. Nie otrząsa się nawet, kiedy przychodzi pora rzucić garść piachu na trumnę. Robi to zupełnie machinalnie. Babcia leży zamknięta w drewnianym pudełku, a grabarze zwalają na nią sterty ziemi. Wszystko bez sensu, wszystko bez sensu, myśli Wnusio. Zostawia matkę i księdza, i całą resztę; idzie alejką w stronę wyjścia. Nie czuje nic, nawet własnych kroków, nawet wiatru uderzającego w twarz; ma pojęcia, co będzie dalej. Może nic nie będzie. W sumie mało go to interesuje.

Przy bramie spotyka panią Pszczelarzową, sąsiadkę.

– Dziecko, jak ty wyglądasz? – dziwi się pani Pszczelarzowa.

– Co?

Ale pani Pszczelarzowa już ociera mu smarki z nosa brązową chusteczką. Patrzy uważnie na Wnusia, a on czuje się bardzo, ale to bardzo głupio. Jakby dostał pałę z matematyki albo matka przyłapała go na podkradaniu pieniędzy z jej torebki.

– Zapnij kurteczkę – mówi sąsiadka. – Babcia nigdy by nie dopuściła, żeby jej kochany Wnusio chodził jak jakiś łachmyta.

– Ale... – Wnusio próbuje protestować. Daremnie.

Kurteczka zostaje zapięta, a wystający z niej kaptur bluzy równo ułożony.

– No nic, no nic. – Pani Pszczelarzowa klepie delikatnie Wnusia po ramieniu. – Nie można tak zostawić dziecka, prawda? No nie.

Wnusio patrzy zdumiony, niczego jeszcze nie rozumiejąc, a ona mówi:

– Chodź, mam w domku ciepłą ogórkową. Dziecko lubi ogórkową?

Na chwilę przestaje padać, a oni ruszają ulicą. Wnusio myśli, że może być ogórkowa. Lubi ogórkową.

 


< 23 >