Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje

 

 


Opętańcy

 

okladka

Fani literackiej twórczości Szczepana Twardocha ostatnio nie mogą raczej narzekać na głód tekstów – w ciągu dwóch lat otrzymali trzy powieści, zapowiedź czwartej, jak też pokaźną liczbę opowiadań. Jesienią do księgarń trafił też drugi już w jego dorobku autorski zbiór, „Prawem wilka”, z tym że należy od razu odnotować, iż na cztery pomieszczone w nim utwory tylko jeden (fakt, że najdłuższy – „Maniera Tenebrosa”) jest premierowy. Pozostałe znane są już z łamów „Nowej Fantastyki” („Żywot i śmierć św. Felicjana”) oraz „Science Fiction, Fantasy i Horroru” („Bodhisattwa”, „Rondo na maszynę do pisania, papier i ołówek”). To żaden zarzut, a prosta konstatacja, nikt nie ma wszak obowiązku czytania prasy „branżowej”.

Pewne zastrzeżenia można by jednak mieć do owego doboru tekstów pod innym względem – wariacje na temat losów pana R. stanowią na tyle znaczną część zestawu, że trudno nie zastanawiać się, co tu robią opowieści o powojennym partyzancie i dziarskim esbeku. Podobnie zastanawiającym posunięciem było umieszczenie w „Obłędzie rotmistrza von Egern”, pierwszym zbiorku opowiadań Twardocha, „Cudu domu brandenburskiego”. Jeśli celem miało być danie przeglądu najnowszych krótszych form autora, „Prawem wilka” tylko zyskałoby na uzupełnieniu choćby o „Exodus”, bo nie każdemu chciałoby się dla tego jednego opowiadania kupić numer „FA-Artu”.

Przejdźmy jednak za pozwoleniem PT Czytelników do omówienia poszczególnych utworów. „Bodhisattwa” to historia jednego z tych, którzy nie złożyli broni po uformowaniu się w Polsce nowych władz i oficjalnym zakończeniu II wojny światowej. Wachmistrz Ignacy Pyra-Rzeszotarski samotnie kryje się w puszczańskich ostępach, skąd wymyka się na kolejne akcje – nieodmiennie uwieńczone sukcesem, odkąd zawarł pakt z nieludzkimi mocami... Dobry to tekst, zarazem nowocześnie mocny, nieźle stylizowany (np. miejscami na prozę Ossendowskiego), jak i świadomie odwołujący się w szukaniu pomocy przeciwko nieprzyjacielowi „mimo Boga” do pytań, które zadawali sobie już romantycy. Bo zawsze pozostaje kwestia ceny, jaką za tę pomoc przyjdzie zapłacić.

Drugie opowiadanie, „Żywot i śmierć św. Felicjana”, przenosi nas o trzydzieści parę lat później, do schyłkowego PRL-u (rok 1985, może później), gdzie kapitan Bartul ze Służby Bezpieczeństwa ma do wykonania delikatne zadanie operacyjne, dotyczące relikwii tytułowego świętego. Cel zleconych mu działań jest tak absurdalny, że paradoksalnie wręcz prawdopodobny – Polska Rzeczpospolita Ludowa nie zasadzała się wszak na zanadto racjonalnym fundamencie, mimo zaklęć o naukowym socjalizmie i materializmie dialektycznym. Bartul, złote dziecko systemu, pupil możnych protektorów, staje jednak w obliczu sytuacji, która go przerasta. Twardoch po raz kolejny pokazuje tu, że o esbeckich intrygach umie pisać z niekłamaną pasją, ale jednak wartko, bez osuwania się w felieton. Kłuje tylko to, co ujawniał też gdzie indziej w czasie, gdy powstawało to opowiadanie – przemożna chęć przyłożenia „Tygodnikowi Powszechnemu”. Cokolwiek niskie.

Ostatnie dwa utwory ze zbioru, „Maniera Tenebrosa” i „Rondo...”, można właściwie potraktować łącznie, tak bardzo są sobie bliskie. Przedstawiają dwie wizje alternatywnej Europy, znów, jak w „Sternbergu”, traktowanej raczej jako stan ducha niż kontynent, a w nich warianty losów bohatera i narratora kryjącego się pod inicjałem R. Typa, Bogiem a prawdą, raczej antypatycznego, mniej lub bardziej uzasadnionymi pretensjami do wybitności maskującego sobkostwo i tchórzliwość czy przynajmniej niezdolność do podjęcia poważniejszej, stanowczej decyzji. Sub utraquis specie należy R. do światka literatów, wręcz – tfu! – intelektualistów, czy to jako dość popularny polityczny felietonista z pisarskimi ambicjami, czy nieudały prozaik, zarabiający na życie jako selekcjoner w dużym wydawnictwie. Za każdym razem aspiruje do salonów, ale mimo godnego rodowodu nie jest w stanie osiągnąć pozycji, jaką miałby za godną siebie, bo po prostu dutków nie staje... Cóż, skoro pan R. nie może mieć tego, co lubi, stara się przynajmniej na pokaz polubić to, na co go stać – co oczywiście kończy się tym, że nigdzie nie czuje się swojsko i tak naprawdę nie ma przyjaciół. Kiedy więc pod tą czy inną postacią pojawi się najpierw pokusa, a potem konieczność, by wreszcie trzeźwo przyjrzeć się samemu sobie, upadek jest bardzo bolesny.

Osobiście przy czytaniu tych dwóch nowel największą przyjemność miałem z wgryzania się w drugi plan, rozsupływania światów, w które autor wrzucił protagonistę (protagonistów?), by widowiskowo utonął. Dewiacja historyka, zapewne. Z drugiej strony jednak doprawdy wolałem zaprzątać uwagę tym, a nie losami R., widzianymi z jego własnej perspektywy, bo narracja jest tu podporządkowana kreacji postaci; bohater więc zachowuje się pretensjonalnie („subtelne” wtręty o salonowych obyczajach zaiste przywodzą na myśl kursy savoir-vivre w TV Trwam), kiedy pisze, to jakby z drewna zdania strugał, a że ludzkością – ze szczególnym uwzględnieniem płci pięknej – gardzi, to trudno nie odpowiedzieć mu pięknym za nadobne. Dlatego też zdziwiło mnie przyznanie nagrody Nautilusa dla „Ronda...” – nie jest to najlepsze opowiadanie Twardocha, nie nazwałbym go też bynajmniej szczytowym osiągnięciem polskiej fantastyki za tamten rok. Owszem, odstawało od średniej krajowej, ale gdyby wręczać po dyplomie wszystkim odstającym, rychło zabrakłoby kartonu.

I tak oto czytelnik dostaje niejednolitą kompilację, prezentującą możliwości pisarskie Szczepana Twardocha na krótszych dystansach (niebagatelne, ale to od paru lat nie nowina), w dość arbitralnym wycinku. Może kluczem do wyboru tekstów było to, że każdego bohatera spotyka coś na kształt opętania – dalibóg, nie wiem. Nie wiem też, czemu SuperNOWA oszczędza na redakcji i korekcie, dzięki czemu lekturę uprzykrzają co jakiś czas literówki i inne artefakty pracy z edytorem tekstu. A czy warto tę książkę kupić? Twardzi fani nie zadają takich pytań, nowicjuszom jednak radziłbym zacząć znajomość z pisarstwem Twardocha od „Przemienienia” na przykład. A ci pośrodku – cóż, mogą rzucić pieniążkiem.

 

Tomasz S. Gałązka

 

Szczepan Twardoch

Prawem wilka

SuperNOWA, 2008

Stron: 292

Cena: 28,00

 


O szlachetnej równowadze

 

okladka

Tak to już wyszło, że na świecie są ci dobrzy i ci źli. Dobrzy zostali tak nazwani, bo mają swoją wizję szczęścia i zgodnie z nią pragną zbawić świat – choćby i na siłę. Źli zasłużyli na swoje miano dzięki zapobiegliwości w interesie własnym, a nie cudzym. No i...

Inni, wymyśleni przez Siergieja Łukjanienkę przy współudziale Władimira Wasiliewa, są Ciemni i Jaśni. Na pozór może się wydawać, że to nieco inne nazwy dla Złych i Dobrych. Tylko że nic nie jest tak proste, jakim się wydaje. Bo Inni, wbrew temu, co sami twierdzą, pozostają tacy sami, jak ich niewładający magią pobratymcy. Nie wspinają się na postludzki poziom, gdzie światłości nie zakłóca ani jedno pasemko cienia, a mrok zawsze pozostaje czarny i groźny. Mieszają się w nich czysto ludzkie dążenia – chęć zabłyśnięcia, żądza władzy, wielkie ambicje. A także zwykłe ludzkie uczucia w całym swoim spektrum, od uwielbienia do pogardy.

Wiedźma Alicja z Dziennego Patrolu pozwoliła sobie na słabość: zafundowała sobie wakacyjną przygodę. Bardziej nieodpowiedniego obiektu uczuć wybrać nie mogła. Nie, jej wybranek nie okazał się damskim bokserem, seryjnym mordercą ani katechetą na urlopie. Nie zakochała się bez wzajemności, a okazja, by lawinowo narastającą miłość skonsumować, zdarzyła się dość szybko. W czym zatem problem? Ano, we właściwych proporcjach między światłem a ciemnością, zdradą i zaufaniem, wiarą i potępieniem. My, zwyczajni ludzie, jesteśmy w lepszej sytuacji od Innych. Nasz związek może zostać zniszczony najwyżej przez zazdrosnego rywala albo straszliwą teściową. Uczucie szarego człowieka, jednego z milionów, jest dla biegu historii czymś tak nic nieznaczącym, że nie posłuży się nim polityk pragnący uszczęśliwić świat – na ciemną lub jasną modłę. Innych jest mało i wszyscy są pionkami w grze o władzę. Pionki poświęca się bez żalu i żaden z wielkich nie przykłada do nich wagi. Z ugruntowania swojej dominacji satysfakcję mają decydenci i Jaśni, i Ciemni. Kto płaci? Mali szaraczkowie, tacy jak czarownica na urlopie.

Obie strony odwiecznego konfliktu doskonale potrafią piętnować nawzajem swoje wady. Jasny zarzuca Ciemnemu instrumentalny stosunek do ludzi, Ciemny Jasnemu – zbyt kryształowy idealizm. Przeciwnicy ścierają się od setek, a może tysięcy lat. Lecz czy światowa równowaga nie reguluje się przypadkiem sama? W Moskwie pojawia się Ciemny Inny, Witalij Rogoza. Zadziwiający z niego jegomość: potrafi odeprzeć dowolnie silny atak przeciwnika, a na dodatek cierpi na klasyczny powieściowy zanik pamięci. Interesują się nim najwyżsi Jaśni i Ciemni, a każdy z nich pragnie wmanewrować go w swoje plany. Rogoza okaże się kimś innym, niż wszyscy przypuszczali – i owszem, zostanie wykorzystany. Przez kogo? A czy to nie wszystko jedno? Jego myśli, odczucia i prywatne życie dla wielkich inżynierów lepszego jutra nie mają najmniejszego znaczenia. Jeszcze jeden pionek, poświęcony dla zwycięstwa Słusznej Sprawy. Rzecz jasna słuszność każdy ma swoją i za nic od niej nie odstąpi...

Aby pozory równowagi zostały zachowane, istnieje organ nadrzędny, kontrolujący, czy aby Ciemni i Jaśni nie zapędzili się zanadto w kształtowaniu świata na swoją modłę. Przed sprawiedliwy trybunał trafia kilka spraw – między innymi wiedźmy Alicji. A także kliki Innych nienależących ani do Ciemnych, ani do Jasnych, za to odpowiedzialnych za popełnienie poważnego wykroczenia. Obserwatorzy obu stron śledzą proces... i czegóż się dowiadują? Ano że można do tego stopnia nabrać obrzydzenia do samego siebie, by dobrowolnie odejść z tego świata i pogrążyć się w niebycie. Można również zmienić przeznaczenie, narzucając ludzkości to, co uważa się dla niej za korzystne. Postępowanie Innych nie odstaje za bardzo od tego, co w podobnych przypadkach mógłby uczynić jeden ze zwykłych ludzi, jest jedynie bardziej spektakularne. Rozgoryczony życiem i krachem swoich ideałów człowiek nie ma możliwości odejścia w niebyt, więc po prostu wyskakuje z okna. Nie potrafi zajrzeć w przyszłość i dostrzec tam najpiękniejszej (dla siebie) rzeczywistości, więc zadowala się manipulowaniem bliźnimi na skalę wewnątrzbiurową.

Przeświadczenie o słuszności swojej racji jest czynnikiem, który spaja obie strony – Ciemnych i Jasnych. Członkowie Patrolu robią to, co nakazali im przywódcy: z mniejszym lub większym zaangażowaniem, mniejszymi bądź większymi wątpliwościami, szepcząc sobie głośniej albo ciszej, że tak trzeba. Są wrogami na śmierć i życie. Tylko czasem, gdy sytuacja staje się anormalna, przedstawiciele przeciwnych obozów potrafią usiąść przy stoliku w knajpie i wspólnie napić się piwa. Porozmawiać. Podzielić się wątpliwościami. I – cóż za niespodzianka! – mimo uprzedzeń i obowiązkowego stroszenia piór, doskonale się zrozumieć.

Może dlatego, że ani totalna Ciemność, ani absolutna Jasność nie mają racji bytu? I każdy, obojętnie po jakiej stronie stojący Inny, w istocie jest Szary?

 

Hanna Fronczak

 

Siergiej Łukjanienko, Władimir Wasiliew

Dzienny Patrol

Tłum. Ewa Skórska

MAG, 2008

Stron: 419

Cena: 29,99

 


Granie do kotleta

 

okladka

„Rock’n’roll, bejbi!” to już druga książka Piotra Rogoży, autora nie tylko pisarsko nieopierzonego, ale również wyjątkowo młodego. Wspominam o tym na wstępie nie bez kozery – podczas lektury niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy młody wiek Rogoży usprawiedliwia pewne, nazwijmy to eufemistycznie, niedociągnięcia, jakich tej książce nie brakuje. Nie, wręcz odwrotnie, ma ich w nadmiarze, bo jeśli czasem autor pewne niedoróbki potrafi sprawnie zatuszować, tak w tej sytuacji nie ma o tym mowy. W ten oto sposób zaczęliśmy tę recenzję od końca i właściwie moglibyśmy postawić tutaj kropkę, gdyby nie jeden szczegół wyróżniający się na plus. Ale po kolei.

Akcja zbioru opowiadań „Rock’n’roll, bejbi!” rozgrywa się w swojskiej mieścinie czy raczej zabitej dechami wsi o niewiele obiecującej nazwie Cielęcin. Fabuła pierwszej książki Rogoży, „Po spirali”, również jest osadzona w tej urokliwej okolicy, która stanowi, jak się wydaje, centrum wszechświata, kondensator wszelkich kosmicznych mocy o nadnaturalnym rodowodzie. O tak, drodzy Czytelnicy, na nadmiar normalności narzekać tu nie można. A to najazd zombie, a to odwiedziny kosmitów, a to znów, hmmm, niemiecki faszysta. Cielęcin to takie panoptikum wszelkich znanych ludzkości dziwadeł, w skład których wchodzą przede wszystkim – niestety – wytarte symbole horrorów i SF. Plus jeden niemiecki faszysta.

Jeśli mowa o zaletach, należy wymienić fakt, że Rogoża próbuje te wytarte symbole odświeżyć, podając je w wybitnie prześmiewczej i lekkiej formie. Na duży minus, że robi to w sposób niezbyt sprawny, tak językowo, jak i fabularnie. Jeśli chodzi o język – cóż, spotkałem się tu i tam z opiniami, że Rogoża ma „lekkie” pióro. Co miałoby to znaczyć, tego powiedzieć naprawdę nie potrafię. Być może chodzi o budowanie akapitów za pomocą zdań niezłożonych? Pod tym względem Rogoża z pewnością bryluje. Nie nazwałbym go jednak autorem o lekkim piórze, raczej autorem o piórze ubogim. Bądźmy na pewne sprawy uczuleni, drodzy Państwo, bo niedługo wyznacznikiem przyjemnego, łatwego w odbiorze języka stanie się umiejętność łączenia podmiotu z orzeczeniem. „Ja być Kali” – azaliż, jakże lekkie mam pióro!

Na poziomie fabularnym rzecz nie prezentuje się wcale lepiej. W tekstach Rogoży próżno się doszukiwać jakiejkolwiek myśli (choć to akurat dzisiaj nic nowego), a także sensu bądź chociaż jego popłuczyn. Akcja każdego tekstu jest mocno życzeniowa, a każde kolejne wydarzenia poziomem absurdalności przewyższają poprzednie. Można co prawda początkowo sądzić, że nieoczekiwane (i nieuzasadnione) zwroty akcji mają służyć rozrywce czytelnika (czytaj: budzić śmiech), jednak w pewnym momencie zaczynają wzbudzać jedynie uśmiech politowania. Moja cierpliwość skończyła się w momencie, kiedy nasza waleczna drużyna (złożona, tak na marginesie, z nastolatków w gruncie rzeczy do bólu typowych – jabol, blancik, te sprawy) zgubiła się w labiryncie kanałów, po czym wybrała wyjście na chybił-trafił i – a to niespodzianka! – trafiła prosto na miejsce! Takich wpadek jest oczywiście znacznie, znacznie więcej.

Zastanawia również zakończenie tomu, przedostatnie opowiadanie pt. „Święty Anzelm-od-śmierci”. Następuje nieoczekiwana zmiana klimatu i z pozbawionych sensu historyjek o niczym Rogoża wprowadza nas w świat człowieka, który – i to jest najbardziej zaskakujące – ma coś do powiedzenia. Nagle jest nostalgicznie, nagle jest melancholijnie i z tego tylko względu – nagle jest zaskakująco. Umieszczenie tego tekstu w takim miejscu budzi jednak pewne wątpliwości. Schemat całości zostaje złamany bez wyraźnego powodu, dlatego ciśnie się na usta pytanie – po co? Czyżby Rogoża chciał nam pokazać, że potrafi inaczej, poważniej? Że potrafi się w tekst zaangażować, a nie tylko pisać, co mu atrament na papier przyniesie?

Tak czy inaczej, jednak opowiadanie „Święty Anzelm-od-śmierci” stanowi coś w rodzaju światełka w tunelu, zapowiedzi, że być może kiedyś Piotr Rogoża uraczy nas czymś ciekawszym, czymś bardziej przemyślanym i spoistym. Czy jest to zapowiedź nieco na wyrost i należałoby potraktować ten tekst jako swego rodzaju kuglarską sztuczkę, czy może jednak projekt całkiem poważny – o tym dopiero przyjdzie się nam przekonać. Dość powiedzieć, że „Święty Anzelm” w kontekście całości stanowił bardzo miłą odmianę, co z pewnością wpłynęło pozytywnie na moje uzębienie, ponieważ lektura wcześniejszych tekstów odbiła się negatywnie na stanie mojego szkliwa.

Udało mi się gdzieś wyczytać, że – o ile to nie żadna miejska legenda – Piotr Rogoża pisał te teksty w szkole podczas zajęć. Nie jestem pewien, czy należy się tym chwalić, bo, o zgrozo, „Rock’n’roll, bejbi!” właśnie tak wygląda – jak kilka zdań skreślonych na kolanie w pośpiechu i z nudy, kiedy ludziom wpadają do głowy różne dziwaczne i nie zawsze mądre (a nawet – przeważnie niemądre) pomysły. Ja nigdy nie pisałem, na nudnych wykładach wolałem rysować, chociaż, chyba na moje szczęście, nigdy tych dzieł nie odważyłem się upublicznić.

 

Tomasz Przechodny

 

Piotr Rogoża

Rock’n’roll, bejbi!

Fabryka Słów, 2008

Stron: 208

Cena: 23,99

 


Krucjata - podejście drugie

 

okladka

Trudno napisać recenzję z drugiej części „Krucjaty” Eugeniusza Dębskiego, tak by nie powtarzać tego, co się powiedziało przy okazji części pierwszej. Dlatego chciałbym z góry zastrzec, że pewne informacje będę musiał powtórzyć. Ostatecznie, moim zadaniem jest ocenić całą książkę, a nie tylko jej część. Tym bardziej, że nie jest to sequel, tylko druga połowa jednej historii, co może wybijać z rytmu opowieści. Dlatego komuś, kto nie czytał pierwszego tomu, a chciałby się z tytułem zapoznać, proponuję dla jego własnej wygody kupić oba tomy od razu.

W ramach przypomnienia – „Krucjata” Dębskiego dotyczy losów załogi statku kosmicznego „Gwiezdny Szaman”, której zadaniem jest pobudzenie do życia mocno zdegenerowanej ludzkości; mają tego dokonać poprzez odbycie załogowego lotu w kosmos. Inicjatorzy przedsięwzięcia wierzą, że kolonizacja jakieś planety czy wręcz spotkanie obcej rasy będzie bodźcem, który rozrusza ludzi. Już podczas lektury pierwszych scen tłumaczących tę sytuację można było to odebrać (ja tak to odebrałem) jako alegorię, a pierwszym sygnałem ku temu byłaby właśnie tęsknota za programem kosmicznym. Wydaje mi się, że skojarzenie tego wątku ze wspomnianą już tęsknotą, wyrażaną przez wielu starszych pisarzy science fiction, także przez Dębskiego, może być jedyną trudnością przy zrozumieniu koncepcji książki. Trudnością bardziej dla czytelników spoza fantastyki, fantaści, jak sądzę, podobnych problemów nie będą mieli.

„Krucjata” jest więc próbą stworzenia alegorii dla naszego świata i stanu, w jakim znalazła się ludzkość. Wielokrotnie, czytając na temat współczesnego człowieka, dowiaduję się, że jest on nijaki, wygasły, a czasem nawet pozbawiony pasji, w przeciwieństwie do, na przykład, ludzi żyjących w okresie dwudziestolecia międzywojennego, którzy pasjami wręcz kipieli, a osobowości mieli znacznie barwniejsze.

Nie jest to książka trudna w zrozumieniu, do interpretacji nie potrzeba jakiejś specjalnej wiedzy ani udziału w piętrowych zabawach językowych, formalnych zapętleniach i snobistyczno-akademickich zgadywankach. Specyfikę tej powieści widzę w czym innym – zamiast brać udział w zimnej wojnie fantastycznych pomysłów, Dębski próbuje napisać powieść skupioną głównie na nastroju.

Spora część książki to historia obyczajowa, skupiająca się na relacjach między bohaterami. Czytelnikom spragnionym częstych zwrotów akcji wyda się po prostu przegadana i nudna. Motyw fantastyczno-naukowy jest tym bardziej „życiowym”, rytm opowieści jest wolniejszy, bliższy codziennemu rytmowi życia. Fabuła tworzonego przez załogę serialu fantasy bliższa jest klasyce gatunku – dużo tu bitew, wątki nie są tak rozmyte, ponieważ, jak to często bywa w literaturze gatunkowej, wszystko jest podporządkowane jednej idei.

Samą obecność serialu fantasy w powieści postrzegam jako pewnego rodzaju „alegorię alegorii”. Ta równoległa fabuła staje się nicią porozumienia z czytelnikiem, a jej zasadniczym celem jest nadanie kosmicznej wyprawie znamion questu. Dzięki temu fabuła staje się uporządkowana. Sam wątek SF to w gruncie rzeczy zbiór świetnie napisanych, ale losowych scen z życia, czasem nudnych, czasem przypominających dygresje, bardziej koncentrujących się na bohaterach niż na głównym wątku. Przez podobieństwo fabuł, wielokrotnie podkreślane w samej książce (bohaterowie są aktorami, akcja serialu jest komentowana, czasem porównywana z „życiem”), czytelnik będzie pamiętać o celu wyprawy, doda to też odrobinę intrygi. Struktura książki nie jest może misterna, ale muszę przyznać, że jest przemyślana.

W tej strukturze są oczywiście bohaterowie. Ważniejsi wydają mi się, rzecz jasna, ci „prawdziwi”, czyli załoga „Gwiezdnego Szamana”. Gdyby porównać Dębskiego piszącego książki fantasy z Dębskim piszącym fantastykę naukową (a w „Krucjacie” można to zrobić bez problemu), wychodzi to zdecydowanie na korzyść science fiction. Bohaterowie fantasy są zbyt konwencjonalni, typowi. Bohaterowie SF są przede wszystkim bogatsi, bardziej ludzcy. Zdolni do dialogu, choć tylko wobec innych ludzi. Potrafią się wzajemnie tolerować mimo odmiennych: rasy, poglądów czy wieku.

Pozostają jednak bezsilni wobec czynników zewnętrznych czy też Zła, jeśli tak określić sztuczną inteligencję Nemo. Na drodze wyprawy nie stoją jakieś olbrzymie przeszkody, tylko najzwyczajniejsza w świecie złośliwość, przedkładanie własnych interesów nad dobro ogółu. Czy gdyby wszyscy byli równie silni charakterem i zdecydowani jak głównodowodząca wyprawą, wygraliby z Nemo? Czy też autor w ten sposób sugeruje, że proces degradacji zaczął się znacznie wcześniej, niż przypuszczano – w naszych czasach? Czy może obie opcje są zbyt optymistyczne w starciu z zarządzającą statkiem wszechpotężną SI, w dodatku złośliwą i egotyczną?

Zakończenie jest bardziej konstatacją faktu niż receptą na postępujący marazm ludzkości. I właśnie tego mi zabrakło. Nie wyjaśnienia intrygi, ale wskazówki, drogi, którą zagubiona ludzkość chciałaby iść. Choć nie wierzę w to, by książka ta mogła, patetycznie rzecz ujmując, „zbawić”, to jednak fatalizm tej historii niespecjalnie do mnie przemawia. Wydaje mi się, że Dębski wolał uniknąć naiwności i nie mówić czegoś bezpośrednio od siebie. Wolał, by krucjata skończyła się klęską przez ludzkie wady. A tych smutnych konstatacji było już za dużo.

 

Mariusz Klimek

 

Eugeniusz Dębski

Krucjata, księga 2

Fabryka Słów, 2008

Stron: 464

Cena: 29,99

 


< 08 >