Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 03>|>

Bookiet

 

 

Polskie piekiełko

Przypuszczam, że większość z nas niejednokrotnie zastanawiała się, czy istnieje coś „tam, po drugiej stronie”. Czy śmierć faktycznie jest ostatecznym końcem naszej egzystencji, czy też może rację mają przedstawiciele tych religii, które lansują pogląd, iż nasze ziemskie życie to tylko uwertura do dalszych przygód?

Pytania tego nie zadawali sobie młodzi bohaterowie książki Jerzego Nowosada. Zakochany człowiek, którego tylko kilkanaście godzin oddziela od ślubu z wymarzoną osobą raczej nie ma skłonności do rozważań natury eschatologicznej. Ciągu dalszego powieści można się z tego wprowadzenia domyśleć – w wyniku niesprzyjającego ciągu wydarzeń młodzi trafiają do innego świata. Czy lepszego, trudno orzec. W świecie tym funkcjonariusze posiadają charakterystyczne czerwone oczy, a diablo przystojny wicegubernator kraju, w jakim przyszło im mieszkać, nosi swojskie imię Boruta. Reguły obowiązujące na Poziomie Minus Jeden w zasadzie pokrywają się z tymi znanymi nam z obecnej rzeczywistości: trzeba pracować, oddelegowanie nawet przez ważnego urzędnika państwowego wiąże się z koniecznością pobrania urlopu bezpłatnego, są zasiłki dla bezrobotnych, a Urząd Stanu Cywilnego nie zamierza udzielić ślubu, o ile nie odczekało się przepisowych tygodni. Wprawdzie miejscowości nazywają się w tym świecie nieco inaczej, ale na tle ogólnie harmonijnego bytowania jest to doprawdy drobiazg.

Istotną rolę pełni w powieści mickiewiczowska liczba czterdzieści i cztery. Dół ma dokładnie 44 poziomy, przy czym najniższe piętra zarezerwowano dla jednostek wybitnie aspołecznych i nierokujących dobrze na przyszłość. Co 44 lata odbywa się też losowanie gigantycznego toto-lotka, przypominającego w pewnym sensie sławetne „Koło fortuny”. Ta druga nazwa jest nad wyraz adekwatna, bowiem nagrodą główną nie są miliony złotych (miliony denarów w tym przypadku), a prawo powrotu do dawnego życia. Jak w ziemskim toto-lotku, ilość głównych wygranych jest ograniczona, los bowiem spojrzy okiem łaskawym zaledwie na 44 szczęśliwców.

To, że nasi młodzi bohaterowie wezmą udział w losowaniu jest rzeczą oczywistą. W zasadzie po trzystu stronach lektury można z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jak to losowanie się potoczy. Wcześniej jednak Kamil i Ania mają do zaliczenia tajemnicze zadania. Przyznaję, że nie do końca rozgryzłam zamysł autora – oprócz oczywiście pretekstu do opowiedzenia zgrabnej historii (a nawet dwóch) zadanie jest enigmatyczne nad wyraz, podobnie jak zagadkowe jest zainteresowanie, jakie nasi młodzi przyjaciele budzą w warszawiecznej wierchuszce. Potwierdzenie szlachetności charakterów? Upewnienie się co do stałości uczuć? Przetestowanie, jak działają w warunkach stresowych? Być może wszystkiego po trochu, może jednak być i tak, że idea przewodnia najzwyczajniej w świecie mi umknęła.

Kolejne pytanie, jakie zadaje sobie czytelnik brzmi: a co z przedstawicielami drugiej strony? Czerwonookich czortów – generalnie przesympatycznych – mamy w powieści w ilościach niemal hurtowych, z kolei anioły pojawiają się w ilościach śladowych. Dlaczego Poziom Plus Jeden jest w permanentnym remoncie? Dlaczego na Poziomie Minus Jeden spotyka się wyłącznie ludzi sobie współczesnych? Co dzieje się z tymi, którzy żyli kilkaset lat temu? – bytują na poziomach niższych, czy awansowali w hierarchii, zaliczając się obecnie do funkcjonariuszy?

Tak zarysowane tło posłużyło Nowosadowi do napisania powieści zgrabnej, lekkiej i przyjemnej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mimochodem w powieść wkomponowany został wątek polityczno-społeczny. Polacy nawet na drugim świecie mają tendencję do zakładania partyzantki, organizowania się w partie (i naturalnie tworzenia w tychże partiach licznych frakcji), plotkowania, zawiści, organizowania pikiet, masowego grania w toto-lotka. Nawiasem mówiąc, tenże toto-lotek to taka nasza specjalna kara. Tylko Polakom uprzykrza się nim dodatkowo życie, naturalnie na „tamtym” świecie.

Spośród wszystkich przywar naszego narodu najbardziej rzuca się w oczy jednak bezinteresowna zawiść. Mogę mieć jak najgorzej, pod warunkiem, że sąsiadowi przypadkiem nie przytrafi się jakieś szczęście. Bo jeśli los się do niego uśmiechnie, to nie będzie miał już wśród nas życia.

 

Asiek

 

Jerzy Nowosad

Czerwone oczy

Fabryka Słów, 2006

Stron: 432

Cena: 29,99

 

 

 

 



Na wąskiej granicy między snem a jawą

Jest taki typ książek i takie pisanie, które, podejrzewam, przeciętny miłośnik literatury rozrywkowej w tym sensacyjnej nie tylko od razu odrzuca, ale gotów jest zwalczać jako coś gorszącego. Autorzy, który takie rzeczy produkują, są określani jako twórcy kiczu, złego spaczonego gustu, wyklęte stają się nawet wydawnictwa, które poważą się coś takiego wydać.

Paradoksalnie, ta jak najbardziej głównonurciana literatura znajduje się pod ostrzałem także z drugiej strony, tak zwanych Prawdziwych Polaków, Prawdziwych Czytelników i im podobnych. Bo nie niesie wartości dydaktycznych, gorszy maluczkich i nie daje gotowych odpowiedzi. Zapewne czasami nawet niepokoi. Pozostawia czytelnika z pytaniami, bez szansy na rozwikłanie zagadek.

Nie, to chyba nie jest najwyższy lot, nie są to szczyty tego, co ludzie w słowie pisanym potrafią osiągnąć. Lecz pewnie bardzo, bardzo wysoko. Swego rodzaju Orla Perć, ścieżka prowadząca samymi szczytami Tatr, wąska, a zwalić się można skutecznie na obie strony. Zapewne nazywa się to „realizm magiczny”, czort znajet jak to sensownie zaszufladkować, tak, aby ktoś szukający się nie zdziwił, gdzie znalazł.

Typ literatury, który moim zdaniem leży bardzo blisko fantastyki wszelkiej maści. Chyba to jest literatura rozrywkowa, a może po prostu literatura piękna, lecz na przykład nie takie coś, jak powiedzmy „Faraon”, który napisany został poprzez Głowackiego Aleksandra herbu Prus vel Prusa Bolesława, który miał czegoś tam uczyć, nie jak „Potop”, który miał serca krzepić. To książka zwyczajnie do czytania.

Zasada jej konstrukcji jest chyba taka, że czytacz zna autora, autor spodziewa się pewnego typu odbiorcy. No i sobie siadają w gdzieś w kącie kawiarni, a może na ławce w parku i jeden gada. Ta książka po mojemu jest o wiele bliższa źródłom literatury niż, być może, rymy Homera. To realizacja najbardziej pierwotnej sytuacji, w której dochodzi do snucia opowieści: coś takiego, wynik nastroju, jaki nachodzi ludzi przy darciu pierza. Autorka opowiada coś tam o sobie, o swoim widzeniu świata. Części refleksji trudno nie traktować z przymrużeniem oka, że nauka nie jest w stanie nic opowiedzieć o świecie, że lepiej by zabrała się za to teologia. No... właśnie, to takie tam gadania, łącznie z zachwytami nad Wikipedią i jej fenomenem. Ale te „takie tam” są potrzebne, bo przypisują odpowiednie wagi, nadają proporcje.

I co dalej? Seria opowieści, w których z pozoru nie jest ważne, co się dzieje, zdaje się, że trzeba o wiele bardzie zwracać uwagę na to, jak to opisano. Nie... dzieje się, choć dla miłośnika literatury akcji pewnie to jest dokładnie nic. Zero napięcia, nie ma żadnych służb, nawet zupełnie nietajnych, nie ma nawet zdrad małżeńskich, sprawy z pozoru banalne i błahe. Chyba poza tym, że stałym elementem scenografii są ludzkie preparaty, wszystko szare i do bólu codzienne. Czy można uznać za sensacyjne zdarzenie, że ktoś przybywa do starego znajomego, aby go zabić? Można by, gdyby nie to, że ofiara sama o to prosi, bo jest śmiertelnie chora.

Uważniejszy czytelnik chyba doskonale to wyczuje: żadna z tych opowieści nie jest tak naprawdę realistyczna. Wszystkie są swego rodzaju baśniami, dzieją się w konwencji snu. Wszystkie są na granicy pomiędzy szarością i codziennością a zupełnym nieprawdopodobieństwem. Bardzo chciałbym umieć tak opowiadać. Kiedyś zdawało mi się, że właśnie w tym kierunku powinna się rozwinąć fantastyka.

Czy mogę książkę polecić? I tu mam zgryz. Zacząłem od tego, że część ludzi zwyczajnie nie cierpi tego rodzaju literatury. Dla części będzie ona zupełnie nieczytelna. Tak więc mógłbym powiedzieć, „jeśli lubisz...”. Ale jeśli lubisz, to znasz. Chodzi bowiem o jedną z najbardziej znanych i uznanych polskich pisarek, Olgę Tokurczuk. A książka to „Bieguni”. A więc może tak: „sprawdź, czy lubisz?”. Jakoś tak.

 

Baron

Ocena: 5

 

Olga Tokarczuk

Bieguni

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 451

Cena: 36

 

Zagadki z oblężonego miasta

Pamiętacie szczyt G8 w Szkocji w 2005 i słynny rowerowy wypadek byłego już prezydenta Busha? Bo ja, przyznaję, już dość mgliście. W przeciwieństwie do Iana Rankina, który odtwarza tamte dni z drobiazgową dokładnością, wplatając w nie intrygę kolejnego kryminału. Do tego stopnia, że czytając, naprawdę zapomina się o cienkiej granicy, jaka dzieli w tej powieści prawdziwe wydarzenia i fikcję.

Nie przypadkiem wspomniałam o oblężonym mieście – Edynburg, miasto inspektora Johna Rebusa, w tej książce zmienia się niemal w twierdzę. Tyle że nie za sprawą oblegających go wrogów, ale dwóch sił – antyglobalistów, zarówno tych pokojowo, jak i agresywniej nastawionych, i policji, zdecydowanej, by w razie konieczności z nimi walczyć i zapewnić spokój na ulicach, na których pozamykano sklepy, a okna pozabijano deskami. Mało tego – zwykłe zbrodnie „codzienne” przestają być priorytetem, są wręcz zamiatane pod dywan, byle nie zakłócić szczytu.

W takich wyjątkowo niesprzyjających warunkach John Rebus i Siobhan Clarke prowadzą kolejne śledztwo – a nawet dwa. Jedno dotyczy morderstwa człowieka, po którym nikt nie będzie płakał, drugie – samobójstwa jednego z polityków biorącego udział w szczycie. Samobójstwa, co do którego Rebus ma bardzo duże wątpliwości. W obu przypadkach śledztwa na niekorzyść detektywów działa nie tylko panujący w mieście „kontrolowany chaos”, ale też ich zwierzchnicy – i ten ze szkockiej policji, i ten przybyły z Londynu specjalnie, by strzec spokoju wielkich tego świata.

Interesujące jest nie tylko tło i intryga, ale też postaci stworzone przez autora – ciekawe, bardzo ludzkie i przede wszystkim rozwijające się z książki na książkę, co widać zwłaszcza w przypadku Siobhan Clarke – która, ku swojemu zaskoczeniu odkrywa, że coraz bardziej zaczyna upodabniać się do zgorzkniałego, balansującego na cienkiej granicy pomiędzy tym co właściwe, a co nie, Rebusa. Samego Rebusa nie trzeba chyba przedstawiać? Jeśli ktoś go jeszcze nie poznał, to warto. Ten samotny miłośnik alkoholu i dobrej muzyki jest jedną z najbardziej pełnokrwistych postaci wędrujących po kartach współczesnych kryminałów.

Mamy więc doskonałe zakorzenienie w realiach, świetnie poprowadzoną fabułę i bardzo ludzkie postaci – wszystko połączone razem tworzy wyśmienitą całość i, moim zdaniem, najlepszą z dotąd wydanych w Polsce książek tego autora. Dla miłośnika kryminałów i Rankina – pozycja obowiązkowa. I godna polecenia lektura dla kogoś, kto chciałby przekonać się jak wyglądał słynny szczyt z pozycji maluczkich.

 

Millenium Falcon

Ocena: 5

 

Ian Rankin

Memento mori

Tłum. Zygmunt Halka, Andrzej Szulc

Wydawnictwo Albatros, 2008

Stron: 504

Cena: 44,00

 




Trzech ludzi w Skandynawii, nie licząc łasicy

Klasyk kina zwykł mawiać, że dobry obraz powinien rozpoczynać się od trzęsienia ziemi, a później napięcie winno narastać. Andrzej Pilipiuk, rozpoczynając cykl „Oko jelenia”, zastosował się do pierwszej części sławetnego bon motu.

Pierwszy rozdział „Drogi do Nidaros” przynosi bowiem zagładę naszej cywilizacji. Nie jest to apokalipsa znana doskonale z licznych filmów katastroficznych bądź SF, która – co by się nie działo – pozwala przetrwać nielicznym osobnikom. Nic z tych rzeczy. Pilipiuk funduje mieszkańcom Ziemi rój meteorytów, antymaterię, gigantyczne „bum!” i tysiące lat cywilizacji białego człowieka, kolokwialnie mówiąc, idzie w diabły.

Teoretycznie.

Bowiem ni z tego, ni z owego na scenę wkracza klasyczny ufok, który ma dla naszych bohaterów propozycję nie do odrzucenia: wy zostajecie moimi niewolnikami, w zamian za to ja ratuję wasze nędzne życia. Naturalnie ufok decyduje się wyciągnąć pomocną dłoń nie z uwagi na szczególną sympatię do dwóch konkretnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, ale ponieważ realizuje Misję. A dla wspomnianych wyżej bohaterów ma Zadanie. W celu realizacji tego zadania przenosimy się jakieś czterysta lat w przeszłość.

Niestety, jako się już rzekło, po mocnym wstępie akcja nieco siada. Autor postanawia zapoznać czytelnika z realiami życia w XVI-wiecznej Skandynawii, a wbrew temu, co wynikać może z doświadczeń nabytych podczas sesji RPG, życie w owych czasach nie było usłane różami. Bohaterowie powoli oswajają rzeczywistość, ucząc się, jak przetrwać w tej życiowej dżungli. Równolegle czytelnik ma okazję poznać bohaterów bliżej, ale przez pierwsze sto stron dzieje się niewiele. Pierwszy zatem zarzut względem „Oka Jelenia” to ślamazarność akcji. Jeśli książka jest adresowana raczej do czytelnika młodszego niż starszego, należy brać poprawkę na to, iż czytelnik taki przyzwyczajony jest do szybkiej akcji, montażu rodem z teledysków i klasyczna powieść może go nieco znużyć.

Skoro już się znęcam nad autorem, potraktujmy rzecz hurtowo i od razu przejdźmy do zarzutu numer dwa. Nijak nie jestem w stanie utożsamić się z bohaterem, żaden z trójki głównych bohaterów nie potrafił mnie też sobą bardziej zainteresować. Informatyk Marek, chociaż się stara, irytuje swą nieporadnością. Stanisław – miły chłopiec, ale Tomek Wilmowski to nie jest. Helena? W zasadzie ma największe szanse, choć nad wyraz trudno się utożsamić z osobą gwałconą przez połowę książki. I tu przechodzimy do kolejnej niespodzianki. Pilipiuk wprowadza na karty swej powieści seks i to w formie nie rubasznej (znanej skądinąd z opowiadań o Jakubie W.), ale jak najbardziej poważnej. Gwałt, który ma złamać bohaterkę książki, retrospekcje z poprzedniego życia i epizod z carskimi żołnierzami, nadto tortury – doprawdy, jestem pod wrażeniem.

Po minusach przejdźmy do omawiania plusów. Pilipiuk, mam wrażenie, usiłuje wkomponować w powieść nieco dydaktyki (Wańkowicz rzekłby – „smrodku dydaktycznego”), a co za tym idzie, podjąć próbę „wychowania” czytelnika. Dość jasno przedstawione granice między dobrem a złem, bohaterowie szlachetni i na wskroś pozytywni stanowią ciekawą odmianę po życiowych do bólu powieściach, w których w zasadzie wszystko jest szare. Dydaktyka nie ogranicza się na szczęście do zawoalowanych sugestii na temat pożądanych cech charakteru młodego człowieka. Mamy przy okazji podaną na tacy wiedzę na temat Europy północnej wieku XVI, Hanzy, a przede wszystkim życia ubogich ludzi. Zaskakujące, jak niepotrzebne okazują się w tym świecie wiadomości wyniesione ze szkoły XXI wieku. Jak bezradny staje się człowiek współczesny w zetknięciu z surową przyrodą. Ile wysiłku trzeba włożyć w pracę, która pozwoli na kupno żywności umożliwiającej przeżycie kolejnego dnia (umówmy się: dziś godzina pracy „na ulotkach” pozwala na kupno ok. 2-3 bochenków chleba), jak relatywnie tanie są dziś towary. Do tego po pierwszych stu stronach akcja rusza z kopyta, mamy konflikty na tle religijnym, wątek Hanzy prowadzony jest równolegle do wątku poświęconego naszym bohaterom, pojawia się więcej informacji na temat tajemniczego demona objawiającego się pod postacią łasicy, ale nadal nie za bardzo wiadomo, na czym polegać ma zadanie naszych bohaterów.

„Oko Jelenia. Droga do Nidaros” napisane jest sprawnie, czyta się szybko, problem w tym, że wszystkie istotne wątki urywają się w połowie. Czytelnik zatem, chcąc nie chcąc, sięgnie po „Srebrną Łanię z Visby”, będącą tomem drugim cyklu. „Droga do Nidaros” jest raczej przykładem dobrej rzemieślniczej roboty niż dzieła kultowego, ale powiedzmy sobie szczerze, w tym urok dzieł kultowych, że trafiają się raz na tysiąc tytułów.

Osobne słowa uznania pod adresem wydawnictwa za dodanie powieści klimatu w postaci odpowiedniej szaty graficznej.

 

Asiek

Ocena: 4

 

Andrzej Pilipiuk

Oko Jelenia. Droga do Nidaros

Fabryka Słów, 2008

Stron: 400

Cena: 29,99

 


< 03 >