Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje

 

 


Ani święty, ani Wrocław

 

okladka

Właściwie nie pada jednoznaczna odpowiedź na pytanie: czym jest Święty Wrocław? Kto i dlaczego powołał do istnienia zagadkowy twór, który pojawił się na przełomie zimy i wiosny w obrębie jednego z blokowisk stolicy Dolnego Śląska?

Podobnie trudno jednoznacznie zakwalifikować najnowszą powieść Łukasza Orbitowskiego, przesądzić, czy jest to bardziej literatura obyczajowa, czy też grozy. Historia ośmiu cudów jest tym wewnętrznym rozdarciem naznaczona i w mojej opinii tylko na nim traci, co najmocniej daje się odczuć w finale, który, choć spektakularny, zgodnie z moimi najgorszymi przeczuciami sprawia wrażenie pożyczonego z zupełnie innej bajki.

Tajemnicza czerń pulsująca ciepłem, odkryta z nagła pod tapetami pamiętającymi pewnie w większości Gierka, z nieznanych powodów przyciąga rzesze Wrocławian. Jednak, choć wejść w obręb „wybranego” osiedla może każdy, wyjść udaje się – początkowo – nielicznym, a później nie jest to dane już nikomu. Osiedlowemu fenomenowi towarzyszą iście biblijne znaki – nieustanne opady deszczu, niepowodujące jednak, wbrew logice, powodzi. Zniknięcie słońca, ptaków i psów.

Przez zdecydowaną większość powieści zagadka przyciągania Świętego Wrocławia wydaje się być wyłącznie pretekstem do pisania o ludziach – równie różnorodnych jak wachlarz ich reakcji na nieznane i niewyjaśnialne. Święty Wrocław jest jak soczewka z innego świata – naszym nieskażona i dzięki temu bezwzględnie obnażająca wady, grzeszki, małostkowość i – co chyba najzabawniejsze – powierzchowność i bezmyślność masowej narodowej religijności, naszej wielkiej dumy.

Bohaterowie tej historii, choć nieprzypadkowi, pozostają jednak naturalni w swoim zagubieniu, nałogach, uczuciach, pragnieniach (których – mimo świadomości śmiesznie małych szans ich realizacji – nie chcą za nic porzucić). Różnorodność ludzkich typów pozwala autorowi na podzielenie się z czytelnikiem mnóstwem celnych diagnoz i spostrzeżeń, zaserwowanych jednak bez mentorstwa czy pozerstwa, za to z przekonaniem. Nie zaludniają kart tej powieści kandydaci na świętych, ale ludzie do tego stopnia prawdziwi, że po zastanowieniu, ten właśnie element można uznać za jeden z najbardziej przerażających. Bo nie są to sympatyczni osobnicy, choć niektórym pozwolono przelotnie zakosztować szczęścia, a innych można bez wątpienia określić jako „ludzi sukcesu”. Jedynego bezgrzesznego – paradoksalnie noszącego imię Adam (jest i Ewa, której nie udało się go skusić mimo prób) proroka Świętego Wrocławia, nie czeka zasłużona nagroda. Nawet jeśli punktem wyjścia charakterystyki postaci wydaje się najbanalniejszy stereotyp: „funkcjonujący alkoholik”, „zły prawnik”, „ puszczalska licealistka” – zostaje on metodycznie wypatroszony, wywrócony na nice, pokazany z innej strony, dzięki czemu okazuje się, że pozory mylą, a najłatwiejszy i najszybszy osąd jest jednocześnie tym najbardziej błędnym.

Fenomen Świętego Wrocławia wpływa na życie każdego z bohaterów – w rozmaity sposób – i sprawia, że ich ścieżki się przecinają. W tym sensie dziwowisko gnieżdżące się w blokach Polanki jest niezbędne – jako katalizator. Z tego też względu nie jest konieczne ujawnianie jakichkolwiek szczegółów dotyczących tego, co naprawdę dzieje się w odciętych od świata blokach. Więcej nawet – tajemnica jest największą siłą Świętego Wrocławia, pozwala budować nastrój grozy lepiej niż jakiekolwiek dosłowne elementy, hektolitry krwi i góry trupów. I chyba najlepiej byłoby, gdyby Święty Wrocław do końca pozostał taką właśnie groźną niewiadomą, pretekstem i katalizatorem. Tak jak niewyjaśniona pozostaje – mimo pewnej sugestii – tożsamość narratora. Wtedy byłaby to znakomita powieść o ludziach i ich konfrontacji z tajemnicą, kryzysem i samymi sobą.

Dzieje się jednak inaczej, w finale możemy choć częściowo odkryć mroczną tajemnicę tego miejsca, a następnie jesteśmy świadkami wypełnienia proroctwa. Postawienie w zakończeniu na wcześniej konsekwentnie odrzucaną dosłowność i odpalenie fantastyczno-apokaliptycznych fajerwerków gwarantuje co prawda mocny finalny akcent, ale w moim przekonaniu w ostatecznym rozrachunku opowieść jednak zuboża, odwracając uwagę od tego, co w niej najważniejsze – od ludzkich historii. Pozostaje mieć nadzieję, że któraś z kolejnych książek autora będzie już czystą powieścią obyczajową. Może nawet lepszą niż pierwsze osiem cudów objawionych w Świętym Wrocławiu – choć na pewno trudno będzie przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Łukasz Orbitowski

Święty Wrocław

Wydawnictwo Literackie, 2009

Stron : 400

Cena : 29,90

 


Strażniczka pozytywnych zaskoczeń

 

okladka

Jakiś czas temu listonosz dostarczył mi nieoczekiwaną przesyłkę z wydawnictwa parającego się m.in. książką edukacyjną. Zawartość paczki nieco zaskakująca – powieść młodzieżowa. Cóż, z takich książek trochę już wyrosłam... Patrząc na solidnie wydany wolumin, zastanawiałam się, jak bardzo tendencyjną treść znajdę między twardymi okładkami, ponieważ blurb na ich ostatniej stronie nie zapowiadał jakiejś szczególnie oryginalnej zabawy. Otóż czternastoletnia dziewczyna o niecodziennym imieniu Marysia w przeddzień swoich czternastych urodzin otrzymuje dar widzenia fantastycznych stworzeń i możliwość niesienia im pomocy. Na pozór brzmi to niezbyt zachęcająco, zwłaszcza że autor – Adam Węsek – to, jak się okazało, młody, dwudziestotrzyletni człowiek, a tematyka młodzieżowa, wbrew pozorom, do łatwych nie należy.

Owe uprzedzenia jednak rozwiały się prędko. Autor – w dzieciństwie marzący o zostaniu twórcą filmów animowanych, a później komiksów – głowę ma pełną arcyciekawych pomysłów. Nastoletnią Marysię nakreślił jak się patrzy, jej dalsze i bliższe otoczenie wykreowane jest równie umiejętnie. Postaci są generalnie mocną stroną tekstu; dobrze rozwinięte, nie zaś przegadane ani na siłę wymyślone. Fabuła wciąga i choć nastrojem oraz pewnymi analogiami przypomina mi „Abarat” – znakomitą powieść młodzieżową Clive’a Barkera – to jednak daleka jest od konkretnych zapożyczeń czy prostego powielania wytartych schematów. Akcja rozwija się miarowym tempem, ażeby w kulminacyjnych momentach porwać młodego czytelnika i zmusić do pochłonięcia reszty książki na raz. Autor pięknie daje sobie radę z plastycznymi opisami, co tyczy się zarówno bohaterów, jak i samej akcji, tak że książka tworzy spójną całość, nie odstając znacząco w żadnym z jej elementów. Smaczki w rodzaju mordobicia przy śmietniku czy niszczenia zabytków w celu postawienia na ich miejscu parkingu lub marketu dodają jej realizmu i pewnej swojskości. Świetnie sobie również Węsek poradził z przedstawieniem spojrzenia dorastającej dziewczyny na świat nie-fantastyczny; bez emfazy, ale realistycznie, co pewnie możemy zawdzięczać temu, że jako student pedagogiki autor sporo wie o dorastającej młodzieży.

W ogólnym rozrachunku „Strażniczka Królestw” to świetna powieść dla młodego czytelnika, rozpoczynającego podróż w literaturę fantastyczną i gdybym miała ją z czymś porównywać, na myśl przychodzi mi wcześniej już wspomniany „Abarat”. Adam Węsek stworzył rzecz ciekawą, miejscami porywającą, pełną wspaniałych i barwnych postaci rodem ze schizofrenicznych snów. Jedyny minus książki, jaki przychodzi mi na myśl, to nieuważna praca korektorów, którzy zostawili w tekście sporo literówek.

„Strażniczkę Królestw” polecam gorąco młodym czytelnikom, którzy szukają w książce prawdziwie fantastycznej przygody. Starszych wiekiem również zachęcam do lektury – choćby po to, by dla chwili relaksu mogli udać się w podróż do czasów dzieciństwa – ale z zastrzeżeniem, że to jednak nie dzieło Waltera Moersa i powieść dość jednoznacznie skierowana jest do młodzieży.

 

Małgorzata Szymanek-Wojciechowicz

 

Adam Węsek

Strażniczka Królestw

Telbit, 2008

Stron: 397

Cena: 34,90 zł

 


Zabawa w chowanego

 

okladka

Często zdarza się, że recenzent trafia na naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Bywa, że książka porywa od pierwszych stron, zostaje w podświadomości, kusząc podczas wykonywania tzw. społecznie przydatnych czynów. Naszpikowany endorfinami recenzent siada przed klawiaturą i... siedzi. Kursor miga, a on siedzi. Jak ja teraz. Siedzi i czeka, aż przestanie myśleć o książce, którą przeczytał tylko w kategoriach „rewelacja”, „wow” itp. Bo przydałoby się, żeby jednak napisał coś konstruktywnego. A tu klops, bo jedyne, co się chce napisać, to właśnie owo wow!

Współczesna fantastyka rosyjska na polskim rynku wydawniczym ma się całkiem nieźle. Moje skromne w tym zakresie doświadczenie czytelnicze skłania mnie ku postawie totalnie zauroczonej, zwłaszcza jeśli chodzi o książki napisane przez kobiety. I nie jest to bynajmniej solidarność płci. Każda z nich ma w sobie to coś, co trudno zdefiniować, a co jest potrzebne, żeby lektura stała się przyjemnością, a nie obowiązkiem. Tak jak w przypadku „Wyższej magii” Kiry Izmajłowej.

Naina Czernowa jest młodą adeptką sztuki magicznej na życiowym zakręcie. Będąc na czwartym roku magii ogólnej na Państwowym Uniwersytecie Magicznym w Moskwie, odczuwa swego rodzaju kryzys światopoglądowy. Żadna ze specjalizacji oferowanych przez uczelnię jej nie odpowiada, dziewczyna myśli nawet o przeniesieniu się na ekonomię. I wtedy, zupełnym przypadkiem, w wydziałowej bibliotece odkrywa tajemniczy magazyn dostępny tylko za specjalnymi przepustkami osobom z osławionego szóstego piętra. Nocna nielegalna wyprawa do tajnego księgozbioru przynosi nieoczekiwane skutki – Naina zostaje przeniesiona do instytutu magii bojowej, a jej życie zmienia się o 180 stopni.

Oczywiście, od czasów Harry’ego Pottera powstało mnóstwo dzieł i dziełek wykorzystujących jako miejsce akcji szkoły magii i czyniących swymi bohaterami niezaprzeczalne indywidualności o ogromnym talencie. Ale zakręcona Czernowa ze swoim podejściem do życia, antypatyczny, a przez to niesamowicie pociągający Dawletiarow i ich nieustanne kłótnie sprawiają, że od książki nie można się oderwać. Jeśli dodamy do tego szeroko zakrojoną intrygę i barwne postacie drugoplanowe, otrzymamy wybuchową mieszankę skropioną hojnie, acz bez przesady, niewymuszonym humorem.

Na pewno wiele osób chciałoby zarzucić autorce, że wykorzystuje gatunkowe klisze. Zgoda, wykorzystuje. Ale co innego wykorzystywać, a co innego powielać. Izmajłowa nie stroni od cudzych pomysłów, ale skoro coś jest dobre, to dlaczego miałoby odejść w chwale jako unikat? Autorka bawi się schematami i pokazuje, że można być mimo to oryginalnym. Granica między epigonizmem a twórczym wykorzystaniem motywu jest grząska i niejeden pogrążył się w niej na długo, jeśli nie na zawsze. Sądzę, że Izmajłowej to nie grozi. To jak zabawa w chowanego albo oglądanie ulubionego filmu po raz setny – za każdym razem zwraca się uwagę na inne rzeczy, zastanawiając się, jakim cudem nie widziało się tego wcześniej. „Wyższa magia” jest w tym subtelna, kokieteryjna, nienachalna. A nawet jeśli czytelnik nie jest wybitnym znawcą tematu, tym lepiej. Zabawę ma zagwarantowaną.

I to jest to, co lubię. Wow.

 

Ewa Hartman

 

Kira Izmajłowa

Wyższa magia

tłum. Agnieszka Chodkowska-Gyurics

Fabryka Słów, 2008

Stron: 414

Cena: 28,99

 


Problem śmierci

 

okladka

Rafał Kosik przyzwyczaił mnie, że jego „dzieciowe” książki, nieodmiennie dedykowane małoletniemu Jasiowi, są z gruntu pozytywne, optymistyczne i gloryfikują życie.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy nagle w kolejnej, czwartej już, powieści o przygodach rezolutnych gimnazjalistów zetknęłam się z problemem śmierci, zaprezentowanym tak wprost i na tacy. Żeby była jasność: Kosik nie unikał tego tematu wcześniej – wystarczy wspomnieć, że Nika jest pełną sierotą, ojciec musiał umrzeć stosunkowo niedawno (licząc lata fabularne), ponieważ dziewczyna nadal przechowuje jego ubrania. Jednak to, o czym traktuje „Felix, Net i Nika oraz Pułapka Nieśmiertelności”, moim zdaniem, wykracza daleko poza ramy klasyfikujące powieść na półkę „dla dzieci”.

Oczywiście, nie cała książka jest w nastroju minorowym. Kosik jak zwykle zachwycił mnie bogactwem przygód, jakie przeżywają jego bohaterowie w szkole i poza nią. Felix ma problem z bliźniaczkami, ponieważ w obecności jednej z nich przyspiesza mu tętno – tylko której? Net zostaje wystawiony jako głównodowodzący ekipy stającej do konkursu pomiędzy dwiema rywalizującymi klasami. Nika boryka się ze swoją tajemnicą, bo znowu jakiś dorosły jest bliski odkrycia, że mieszka sama. Poza perypetiami szkolnymi gimnazjaliści uwikłani zostają w przedziwną grę, zainicjowaną przez Ponurego Żniwiarza – zdałoby się, że jednego z kolegów przebranego z okazji Haloween, a w rzeczywistości przez postać nader zagadkową. Angażują się również w poszukiwania stwora nazywanego przez media Bazyliszkiem, potem skarbu, a jeszcze potem trafiają do podmiasta – fantastycznie opisanej podziemnej Warszawy.

Słowem – przygód i zdarzeń bez liku. Podane, jak tygrysy lubią najbardziej – w potoczystej, pięknej polszczyźnie, lekkostrawnie i żartobliwie tam, gdzie trzeba, a poważnie tam, gdzie należy. Bo poważnie należy wtedy, gdy wraz z przyjaciółmi dowiadujemy się o ciężkiej chorobie babci, gdy odwiedzamy dom dziecka – potworną, wynaturzoną karykaturę gniazda rodzinnego, gdy trafiamy do opuszczonego domu zapomnianego wynalazcy.

Te elementy sprawiają, że powieść przeczyta z przyjemnością nie tylko czytelnik nastoletni, ale pochyli się nad nią i dorosły – pochyli się i pomyśli pewnie chwilę dłużej niż smarkacz, z powodu bagażu większych doświadczeń życiowych.

I zwyczajowo już – peany nad szatą graficzną. Twarda obwoluta, na wklejce autorskie rysunki, które udowadniają, że Kosikowi nie zbywa talentów. Szkoda tylko, że rysunki pojawiają się tak skąpo. No cóż, taki autorski zamysł, z którym muszę się pogodzić.

Recenzja czwartej części pojawia się w Fahrenheicie stosunkowo późno. Jest już na rynku tom piąty przygód FNN, a w zapowiedziach nawet tom szósty. Nie omieszkam się z nimi zapoznać.

 

Karolina Kacprzak

 

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Pułapka Nieśmiertelności

Powergraph, 2007

Stron: 538

Cena: 34,90

 


< 09 >