Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje

 

 


Młode wilki pióra

 

okladka

Mamy obecnie w fantastycznej literaturze krajowej komfortową sytuację. Debiutanci mogą startować na łamach czasopism lub licznych periodyków internetowych, dysponują sporymi możliwościami dotarcia do swoich czytelników. A najlepszą formą promocji nazwisk stały się również całkiem liczne antologie. Autorzy mogą zmierzyć się z narzuconą z góry tematyką i wymogiem napisania opowiadania zarówno treściwego, jak i ciekawego stylistycznie. Wydawnictwo Powergraph postawiło na jedenastu autorów, którzy debiuty mają już dawno za sobą, lecz wciąż są świeżymi nazwiskami na polskiej scenie fantastycznej. Mieli napisać coś nowego, ale nie tylko w sensie tekstów premierowych. Założeniem było bowiem, że autorzy zmierzą się z tym, czego dotąd nie próbowali – jak pisze we wstępie Michał Cetnarowski, chodziło o nowe dla nich założenia strukturalne, tematy, może nowe zabiegi stylistyczne. A my mamy możliwość ocenić, jak autorzy sobie poradzili.

Pośród wszystkich opowiadań widoczne są pewne podobieństwa w wyborze scenografii i gatunku. Większość utworów prezentuje postapokaliptyczną wizję świata, dwóch autorów pokusiło się o napisanie twardej SF. Najwyraźniej nowe może nadejść jedynie po anihilacji dotychczasowego ładu i świata. W porządku chronologicznym, antologię otwiera tekst Jewgienija T. Olejniczaka „Noc szarańczy”. Od razu zostajemy przeniesieni do Paryża w świecie po tajemniczej katastrofie. Autor mnoży wątki, postaci i ślepe tropy, tworzy atmosferę grozy, prowadząc czytelnika na manowce, a na końcu podchodzi do rozwiązania z zupełnie innej strony. Zapewne mógł się zdecydować na ograniczenie ilości wątków, gdyż obecnymi w opowiadaniu dałoby się obdarować o wiele dłuższy tekst. W każdym razie początek jest bardzo obiecujący, ale zakończenie przychodzi dość nagle i z niezbyt oczekiwanej strony, co może powodować wrażenie, że zamknięcie akcji nie wynika z utworu.

Opowiadanie Tomka Kiliana „Przenicowanie” było dla mnie najtrudniejsze w odbiorze. Przede wszystkim w warstwie tematyki – oto bowiem mamy do czynienia z mężczyzną, który psychicznie jest kobietą. Tak zwana pomyłka natury. Bohater cierpi wyjątkowo boleśnie, szuka też rozwiązania swojej sytuacji. Głównym motorem napędowym jego działań jest pragnienie posiadania dziecka. Nie będę ukrywać, że nie trafił w mój gust ani styl autora, ani zaproponowane rozwiązanie. Pośród bardzo ludzkich problemów bohatera ni stąd, ni zowąd pojawia się sztuka, a może nawet Sztuka, epatująca przedziwnym sado-masochizmem i dość bełkotliwie relacjonowana ustami protagonistów. Fantastyki zaś tu jak na lekarstwo.

Tekst Andrzeja Miszczaka „Harpunnicy” może się z całą pewnością spodobać wielbicielom twardej SF. W świecie przyszłości, w dalekim kosmosie pewna korporacja odkrywa obcą formę życia. Kontakt powoduje powstanie dziwnego odłamu powszechnie obowiązującej religii monoteistycznej wśród pracowników firmy przebywających na stacjach w kosmosie. Nowinka dociera na Ziemię, wywołując reakcję władz Kościoła – w region wydarzeń zostaje wysłany ksiądz, mający na celu zbadanie kiełkujących wierzeń. Zgrabnie i interesująco opisana jest tu zarówno tajemnica skrywana skrzętnie przez pracowników korporacji, co stosunki panujące między nimi a księdzem wysłanym „na przeszpiegi”. Niestety, zakończenie rozmywa się nieco i psuje dobre wrażenie po lekturze całości. Jak dla mnie opowiadanie mogło zostać zamknięte silniejszym akcentem, dobitniej. Nie zmienia to mojej pozytywnej oceny dla autora.

W „Więcej niż słowa” Piotra Rogoży wracamy do apokalipsy i gruzów cywilizacji. Ludzie znajdują się w stanie przejściowym, najwyraźniej czekając, aż Bóg lub inna istota wyższa zakończy zabawę w życie i zgasi światło. Autor koncentruje się na grupie chłopaków tworzących formację muzyczną, grającą ostro, rockowo, oraz na ich niezwykłym wokaliście. Niestety, emocjonalnie opowiadanie spłynęło po mnie jak woda po kaczce, podczas gdy odwoływało się właśnie do emocji. Wadami opowiadania były: przydługi opis koncertu, dialogi, z których niewiele wynika, postać wokalisty, która jest ważna, ale zabrakło przekonujących mnie jako czytelnika powodów, dzięki którym uznałabym go za faktycznie ważnego. Stąd też emocjonalnie tekst wypadł słabo i niezbyt przekonująco.

W kategorii opowiadanie rozrywkowe antologii wygrywa z całą pewnością Adam Przechrzta i jego „Smak apokalipsy”. Znów jesteśmy w klimatach postapokaliptycznych, lecz z zupełnie innej strony. Po wielkiej wojnie świat jest zdemolowany, panuje chaos i bezprawie. Główny bohater stoi na czele grupki niezwykłych kobiet, zwanych Słodkimi, walcząc o pewną wizję świata, którą chciałby urzeczywistnić. Robi to z fantazją i humorem. Opowiadanie napisane lekkim piórem spełnia wszystkie funkcje rozrywki bawiącej się stereotypami postrzegania płci w fantastyce. Jest też zgrabnie zamknięte. Zdecydowany plus dla autora.

W tekście Joanny Skalskiej „Wyspa” katastrofa, jaka spotkała planetę, to potop. I została wyspa, na której mieszkają dość dziwni ludzie. Jedni mieszkają na brzegu morza i zajmują się wydobywaniem kokli z piachu podczas odpływów. Drudzy mieszkają w głębi Wyspy i cechuje ich sztuczny ujednolicony wygląd. O co właściwie chodzi w opowiadaniu? Odniosłam wrażenie, że głownie chodzi o wyobcowanie jednego społeczeństwa w stosunku do drugiego, o walkę o niezależność jednych od drugich. Tymczasem w miarę zagłębiania się w opowiadanie coraz ważniejszy jest romans między głównymi bohaterami. Zaczyna dominować nad innymi wątkami, aż wreszcie jako motyw główny doprowadza do zakończenia. Zabrakło mi w tym tekście więzi emocjonalnej z bohaterem, którego poczynania śledzimy, zabrakło też czytelniczego zaangażowania w losy wszystkich protagonistów. W efekcie było mi gruntownie obojętne, co się stanie, a lektura odrobinę nużyła.

Opowiadanie Pawła Majki „Oko Cyklonu” jest najdłuższym tekstem w całej antologii. Znów jesteśmy w gatunku SF. Zaczyna się dobrze, mamy ludzi, istoty zwane mgławicami i Innych funkcjonujących w świecie Oka Cyklonu. Ludzie korzystają z dobrodziejstw zaawansowanej technologii, wszczepiając sobie strzępojaźnie, czyli odpowiednio spreparowane fragmenty umysłów innych ludzi. Celem jest oczywiście możliwość korzystania z doświadczeń i umiejętności poprzednich pokoleń. Główni bohaterowie planują misję, podczas której chcą prowadzić badania zapomnianych światów, uznanych za nieistniejące. Oczywiście w trakcie opowiadania okazuje się, że nie wszystko jest takie proste, badania mają tak naprawdę inny, ukryty cel, postacie odkrywają swoje prawdziwe oblicze, poznajemy prawdę o strzępojaźniach i całej cywilizacji Oka Cyklonu. I jest tego wszystkiego za dużo. Pomysł ciekawy, ale zdecydowanie zbyt obszerny jak na opowiadanie. Mamy tu więc chaos, koncepcje lejące się ze stron, materiał i rozmach, którego starczyłoby na powieść. Mogło być ciekawie, ale jest zwyczajnie za dużo wszystkiego.

Opowiadanie Dawida Juraszka „Rzyg” zaskakuje pomysłem. Tym razem autor przerzuca nas w przeszłość. Głównym problemem ludzi zamieszkujących Gród jest rzyg, pojawiająca się nieoczekiwanie przypadłość, która według oficjalnej wykładni jest karą boską za straszne zbrodnie i przewiny. Niestety, jest to kara bez udowodnienia winy. Każdy cierpiący na rzyg zostaje niejako automatycznie wyrzucony do dzikiego Podgrodzia. Śledczy niższego stopnia, Spytek, zajmował się skazywaniem na wygnanie winnych aż do momentu, gdy musiał skazać własną żonę. Opowiadanie mogło z całą pewnością bardziej trzymać w napięciu. Niestety, dość rozlazły i kompletnie nierozumiejący, co się wokół niego dzieje, Spytek nie wywołuje w czytelniku chęci do kibicowania mu. Naprawdę chciałam, żeby go już wyrzucili do Podgrodzia, mając nadzieję, że akcja obsadzona tam byłaby ciekawsza.

Robert M. Wegner napisał „Najpiękniejszą historię wszystkich czasów” dziejącą się na gruzach Warszawy. Nasz kraj staje się areną wojny dwóch mocarstw, stolica – pasem ziemi niczyjej między dwoma frontami, a w kompletnie zdemolowanym mieście przetrwali jedynie mieszkańcy domu dziecka i poprawczaka. Udaje im się zorganizować i przejąć kontrolę nad sytuacją w mieście. Wewnętrzny ład ich życia zmieni jednak pojawienie się rosyjskiego żołnierza. Opowieść prowadzona jest dwojako – jako opis bieżących wydarzeń oraz bajka, którą niejaki Marian, mechanik, opowiada dzieciom z oddziału. Okazuje się, że na los naszych bohaterów ma wpływ nie tyle wojna, co przedwieczna opowieść. Opowiadanie jest miłe, optymistyczne, bardzo sentymentalne, ale odrobinę nudzi. Pozytywne jest, że autor oparł je na postaciach, z którymi postarał się nas jak najlepiej zapoznać i które wypadają całkiem przekonująco.

Opowiadanie Cezarego Zbierzchowskiego „Płonąc od środka” jest o tyle wyjątkowe, że nie dzieje się na gruzach ani po apokalipsie. Wręcz przeciwnie, umiejscowione jest w przeciętnym świecie, z pozoru kompletnie niefantastycznym. Bohaterami są tutaj lekarz terapeuta i jego potencjalny pacjent. Jednak, jak to zwykle u Cezarego Zbierzchowskiego bywa, ani terapeuta, ani pacjent nie są takimi, jakimi się z pozoru wydają. Panuje aura tajemniczości, aczkolwiek opowiadanie jest znacznie bardziej dopowiedziane niż inne teksty autora. Mniej pozostawiono domysłom czytelnika. Nie zmienia to mojej pozytywnej oceny tekstu, który unika błędów poprzedników – nie jest przegadany, nie jest próbą opowiedzenia zbyt wiele w zbyt ciasnych ramach. A jednocześnie wciąga skutecznie czytelnika w świat autora.

Ostatnie opowiadanie to „Każdy umiera za siebie” Jakuba Małeckiego. Autor próbuje zmierzyć się katastrofą Kurska widzianą oczami ofiar – marynarzy, którzy zatonęli razem z  okrętem. Temat trudny, kusi wyciskaniem łez z niczego niespodziewającego się czytelnika. Mamy więc dramat czekających na śmierć marynarzy, dramat opowieści o ich życiu, ich straszliwą huśtawkę emocjonalną, drobne elementy fantastyki i dominujący nastrój katastrofy i głębokiego smutku nad losem ofiar. Aczkolwiek jak tu dla mnie zbyt wiele łatwego wyciskania łez.

Podsumowując, w antologii „Nowe idzie” zaprezentowano szerokie spektrum możliwości polskich autorów fantastyki. Nie brakuje tu powagi i zadumy nad kondycją naszego świata i cywilizacji. Brakuje za to z całą pewnością przymrużenia oka – jedno opowiadanie napisane z większym dystansem aż nadto wyraźnie rzuca się w oczy. Autorzy potraktowali sprawę bardzo poważnie, przejęli się opisywanymi problemami, postarali się zaangażować czytelników w swoje światy. Nie wszystkim się to udało, ale to nie oznacza klęski – każdy ma przecież inną wrażliwość. Mam nadzieję, że autorzy zainspirowani antologią „Nowe idzie” będą wciąż chętni do eksperymentów z własnym stylem i własnymi koncepcjami. A antologię polecam każdemu czytelnikowi ciekawemu tego, co nas jeszcze czeka w polskiej fantastyce.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Antologia

Nowe idzie

Powergraph, 2008

Stron: 526

Cena: 29,99

 


O rzeczach, o których się nie mówi

 

okladka

Istnieją tematy, których po prostu się nie porusza. I to wcale nie za sprawą hipokryzji czy tabu, tylko dlatego, że wydają się nieistotne. Nie mało ważne same w sobie, tylko pozbawione znaczenia w zestawieniu z innymi. Takimi sprawami są na przykład dzieciństwo mesjasza albo wyjątkowość cudu. Wczesne lata życia zbawiciela się pomija, kogo obchodzi, z jaką częstotliwością sikał w pieluchy albo z kim w wieku nastoletnim miętosił się w krzakach. Takoż i w wyjątkowość cudu rzadko się wnika, cud to cud, z samej swej definicji jest wyjątkowy. Kiedy czytałam „Endymiona” Dana Simmonsa, miałam dziwne wrażenie, że jest to książka o rzeczach, o których się nie mówi.

Pasjami lubię dzieła literackie, w których wartka akcja jest tylko częścią przekazu. Niejako pretekstem do ukazania rzeczy innych, takich, które budzą refleksje. Wielbiciele „przygodowości” będą usatysfakcjonowani – znajdą w „Endymionie” i gadający statek kosmiczny, i portale transmisyjne wiodące na ekstremalnie zimną planetę zamieszkaną przez sympatycznych dzikusów, a także glob pokryty bezkresnym morzem oraz arabski raj, pozbawiony jednak nie tylko gibkich hurys, lecz także żywego ducha. Ale nie w wielości przygód i światów tkwi piękno tej powieści.

Od upadku Hyperiona minęły trzy wieki. Enea, córka Brawne Lamii, ma lat dwanaście. Wie, że pisane jest jej zostać mesjaszem... I to mniej więcej wszystko, czego możemy się na temat jej przyszłej misji dowiedzieć. Autor skupia się na dzieciństwie przyszłej zbawczyni, a raczej na wysiłkach przyszłościowego Kościoła, który stara się nie dopuścić do tego, by stała się odkupicielką. Jak próbuje to osiągnąć? Ano, za pomocą starej, wypróbowanej metody. „Chodź do mnie, dziecko, nie zrobię ci nic złego” – jak powiedział bandyta, chowając pistolet za plecami.

Towarzyszem i stróżem Enei jest Raul Endymion, silny facet, który podejmuje się tego zadania, ponieważ nie pozostawiono mu wyboru. Nieco prostoduszny myśliwy szybko odnajduje się w swojej roli i – na ile jest to możliwe – zaprzyjaźnia się z podopieczną. I tu zaczyna się robić ciekawie, gdyż ludzkimi oczyma ogląda dzieciństwo mesjasza. Jego rozum próbuje ogarnąć rzeczy, które go przerastają. Dlaczego nieczynne portale transmisyjne aktywują się w obecności dziewczynki? Skąd mała wie, jaki świat czeka na podróżników po drugiej stronie wrót? Jakie są powiązania między dziewczynką a Chyżwarem – bo przecież jakieś są? Kto zsyła jej informacje, że nadchodzi kres pewnego etapu wyprawy? I skąd bierze się wrażenie, że Enea przebywa w kilku strumieniach czasu jednocześnie i jak – jeśli to prawda – udaje się jej zachować zdrowe zmysły? Pozostaje przecież ledwo wyrosłą z dzieciństwa nastolatką, która nocami płacze z tęsknoty za mamą, obawia się tego, co nieznane, i nie wyrzeka się przyjemności oblania Endymiona lodowato zimną wodą.

A właściciel chowanego za plecami pistoletu śledzi jej każdy krok. Odgaduje jej posunięcia i za wszelką cenę stara się pojmać dziewczynkę. Tylko chyba... wybrał niezbyt odpowiedniego łowcę. Ojciec de Soya, wysłannik odrodzonego Kościoła, który po upadku Hegemonii zajął miejsce czynnika scalającego rozproszone światy, zostaje poddany działaniu cudu. Innymi słowy – w interesie swojej misji zaczyna umierać i zmartwychwstawać. Wielokrotnie. Cyklicznie. I powstanie z martwych, które jeszcze kilka stuleci wcześniej (licząc od czasów jemu współczesnych) było doznaniem mistycznym, działaniem przynależnym Synowi Bożemu – dla niego staje się procesem technologicznym, w najlepszym razie nadzorowanym przez specjalnie przeszkolonego kapłana, ale i to niekoniecznie. Wielokrotność śmierci i zmartwychwstania, irytująca i mechaniczna powtarzalność cudu, nadwątlają głęboką i szczerą wiarę de Soi. Cud przestaje być cudem, jeśli odbywa się w asyście lampek kontrolnych, bez udziału wyższego bytu. I kiedy księdzu przyjdzie dokonać wyboru między wypełnieniem swej misji a moralną zdradą, podejmie decyzję nie taką, jakiej spodziewali się po nim jego kościelni przełożeni. A potem – zgodnie z nadwątloną, lecz nadal silnie zakorzenioną wiarą – uda się do nowego Watykanu po okrutną pokutę.

Do przyjęcia niespodziewanego rozwiązania przez ojca kapitana przyczynia się też jego osobliwa podkomendna, kapral Nemes. Jedyna osoba w całym „Endymionie”, która spogląda na Eneę oczyma innymi niż ludzkie i dzięki temu dostrzega wszystko, czego nie domyśla się jej opiekun. Widzi, czym dziewczynka różni się od innych, ma również świadomość, że mała, nawet jeśli jest mesjaszem, to mesjaszem w pieluchach, który, nawet jeśli zdaje sobie sprawę ze swoich mocy, to nie potrafi używać ich w sposób kontrolowany.

Warstwę fabularną powieści pozostawiam bez komentarza. Jest bogata – i niech to wystarczy. W książkach bardziej niż akcja interesuje mnie to, co nie zostało powiedziane, czego dostrzega się jedynie zaczątki, sygnały. Co daje do myślenia. Rzeczy, o których się nie mówi. Wypowiedziałam się na temat dwóch... i wystarczy. Czy jest ich więcej? No cóż, nie pozostaje nic innego, jak przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie.

 

Hanna Fronczak

 

Dan Simmons

Endymion

Tłum. Wojciech Szypuła

MAG 2008

Stron: 722

Cena: 55,00

 


Długi apetyzer

 

okladka

Myślałem nad tym, jak napisać tę recenzję, i doszedłem do wniosku, że mówiąc o kolejnym tomie cyklu, mówię już chyba tylko do przekonanych. Nie wydaje mi się, by czytelnik, któremu nie spodobały się poprzednie tomy „Gamedeka”, czytał recenzję trzeciego tomu, by zmienić zdanie. Sięgnie po prostu po książkę. Jeśli sięga po recenzję, to raczej szuka czegoś więcej. Punkt wyjścia jest raczej wszystkim znany, nikt przecież nie czyta od końca. Mogę więc pominąć tłumaczenie, kim jest gamedec (co i tak ma w zasadzie niewielkie znaczenie, skoro sam zawód ma coraz mniej wspólnego z tym, co na co dzień robi główny bohater) i opisywanie, czym różni się świat cyklu od świata w innych książkach. Czasem pozwolę sobie na odwołanie do poprzednich tomów. Czuję się zobowiązany ostrzec, że w tekście mogę wykorzystać informację, która dla czytelników nieznających samego cyklu będzie ewidentnym spoilerem.

Wygodniej było mi w poprzednim akapicie użyć słów „punkt wyjścia” zamiast „koncepcja świata”. Z tomu na tom uniwersum staje się coraz bardziej skomplikowane. Świat się zmienia, nie tylko poszerza. Z każdym tomem pojawiają się rewolucyjne zmiany. W pierwszym był to rozwój światów wirtualnych i możliwość przenoszenia świadomości i sztucznych inteligencji do sztucznych ciał, kolejny przyniósł konsekwencje tych zmian, nie tylko problemy z wirtualną rzeczywistością, ale i ulepszanie tych ciał. Tom kończył się ekspansją ludzkości w kosmos. W trzeciej części kosmos odgrywa już bardzo ważną rolę. Na bok odchodzą wirtualne światy, choć nie kwestia świadomości wspomaganej futurystyczną techniką. Kolejne wątki i pomysły wprowadzane są powoli, i równie wolno zmieniają świat, dzięki czemu autor może nakreślić złożoność zmian, uwzględniając większą ilość punktów widzenia, i nie zalewa czytelnika nadmiarem pomysłów.

Powoli od technologicznych krajobrazów ziemskich w tomie pierwszym, krótkiego epizodu z orbitą okołoziemską w tomie drugim, przechodzimy do czystego kosmosu i space opery o niemałym rozmachu. Nie brakuje tu napędów szybszych od światła, ale też na szczęście nie brakuje kosmosu jako takiego. Klimat kosmosu jest dopracowany. Przestrzeń kosmiczna jest rozległą i pustą przestrzenią, i nie sprowadza się do czarnego tła, a bohaterowie nie skaczą po planetach tylko po to, by odwiedzić jedno miasto i pędzić dalej. Nie da się zaprzeczyć, że autor dokłada starań, by ogrom miejsca akcji, czy to globu, czy kosmosu dawał się odczuć.

Myślę, że teraz idea cyklu staje się dla czytelnika jasna, a sam bohater pomaga ją podkreślić. Cykl, jak sądzę (możliwe, że ulegnie to zmianie, w końcu nie wiadomo co przyniosą kolejne tomy), będzie miał za zadanie kreować przed czytelnikiem wizję ciągle zmieniającej się cywilizacji. Postęp, zjawiska zachodzące wokół niego i zeń wynikające, a zwłaszcza jego wpływ na ludzkość. Widoczne jest to w każdym tomie, przy każdej nowince technologicznej, jaką dostaje w swoje ręce Torkil, a jest takich momentów nie mało. Początkowo te wynalazki były raczej rekwizytami nieobcymi czytelnikom fantastyki. Niektóre zostały przemyślane, inne wręcz wymyślone od nowa, ale pozostały znajome. Z czasem Marcin Przybyłek zaczął dodawać pomysły coraz oryginalniejsze. Na tym etapie jednak czytelnik powinien już być przygotowany, że nie może liczyć na gadżety fantastyki bliskiego zasięgu. Zamiast tego, autor woli dbać o realizm sił ekonomicznych i innych zjawisk rządzących konsumpcyjnym światem przyszłości. Stąd scenografia estetycznie ładna, a nie wizualnie realistyczna.

W pokazywaniu tej rzeczywistości doskonale sprawdza się bohater. Jego rola w książce, nie ogranicza się do udziału w takich czy innych wydarzeniach. To by tylko częściowo pokazywało świat. Torkil Aymore to zapalony technokrata, którego bawią wszelkie nowinki techniczne. Nie zawsze go na nie stać, ale tutaj przychodzą z pomocą przyjaciele, innym razem interesy, czasem zwyczajne szczęście. By mieć dostęp do technologii, gotów jest sprzedać nawet własny dom, tak jak w tomie trzecim. Ten niepoprawny kobieciarz zdecydowanie jest osobą trudną w pożyciu, skoro potrafi wyczyścić konto bankowe przyjaciółce. Można przyjąć to jako jeden z zakamuflowanych dotąd powodów, dla których nie jest w jakimkolwiek trwałym związku. Mając kontakty we wszystkich grupach społecznych, pozostaje cały czas pośrodku, wśród średniozamożnych. I chociaż z tomu na tom zyskuje coraz większy prestiż i coraz większe możliwości finansowe, to i wydatki stają się coraz większe. Nie powinno to dziwić, już dzisiaj ekspansja w kosmos zapowiada, że nie będzie tanio. W tomie trzecim Torkil wiąże jeszcze jakoś koniec z końcem. Zastanawia jednak, czy dalej będzie sprzyjać mu szczęście, czy też autor nie zrobi z niego, na przykład, biednego nieśmiertelnego?

Erotoman-technoholik Torkil Aymore jest bohaterem o silnej psychice, zarówno większe załamania, jak i wielkie euforie długo nie trwają. Jako wyrazisty bohater dobrze wkomponowuje się w zamysł autorski. Przybyłek nie pisze po prostu wielotomowego serialu. Kolejne tomy wykorzystuje do własnych celów. Chcąc przedstawić postęp i zmiany, jakie zachodzą w ludziach, i jednocześnie dokonać tego bez sztucznych skoków akcji, musi rozpisać to w określonym czasie. Czytelnik musi zaś upływ tego czasu odczuć. I odczuwa. Wydarzenia z pierwszego tomu mają swoje konsekwencje w tomie trzecim. Kiedy na początku trzeciego tomu Torkil wspomina starocie technologiczne, czytelnik będzie wspominał razem z nim. Nie tylko dlatego, że kiedyś czytał tom pierwszy, ale dlatego, że w międzyczasie w cyklu sporo się działo. Służą temu wszystkie wydarzenia, także te, które wydawało się, w zasadzie nie służyły niczemu poza prezentacją zachwytów gamedeka nad kolejnymi nowinkami. Wątki poboczne mówiące o wymienianiu kolejnych komunikatorów na nowsze doskonale posłużyły do przedstawienia mijającego czasu.

Rozpisując akcję w ten sposób, autor nie wrzuca czytelnika w skrajnie odmienną rzeczywistość. Zaczynał cykl od bardzo znajomego świata s-f, co często było mu wypominane, ale dopiero na etapie trzeciego tomu widać, jak bardzo było to zamierzone. Nie startował od współczesności, przez co uniknął dodatkowego kryterium oceny, jakim jest wymóg większego realizmu i dokładności w prezentowaniu technologii. Zamiast tego wystartował od wersji przyszłości, która jest znana wszystkim: trochę cyberpunkowej, trochę zanurzonej w grach komputerowych, przyszłości zbudowanej w gruncie rzeczy na znajomości literackich konwencji. Idąc dalej, dodawał powoli kolejne pomysły. Realizuje swój zamysł z niemałym rozmachem; czytelnik, mając w pamięci wcześniejsze wydarzenia, opisy społeczności, aspekty codziennego życia i otrzymując kolejne informacje na kolejnych stronach, tylko rozszerza swoje widzenie gamedeczanego uniwersum. Autor woli w płynny sposób wprowadzać swojego czytelnika, zamiast uciekać się do metody, w której ten od razu jest wrzucony w skrajnie odmienny świat, z nowym językiem, masą neologizmów i przemian społecznych. Woli rozpisać zmiany, które do tego doprowadziły, a nie tylko pokazać ich efekt.

Można o tej metodzie powiedzieć trochę dobrego, ale nie da się ukryć, że ma jedną zasadniczą wadę: wstęp może trwać nawet kilka tomów i nim się rozkręci, odrzuci niejednego czytelnika. W tym właśnie widzę prawdziwy problem cyklu Marcina Przybyłka. Oczywiście, nie mogę z pełną uczciwością powiedzieć, że na tym polega plan autora. Muszę mu zaufać i czytać kolejne tomy. W pełni ten domniemany zamiar Przybyłka doceni tylko osoba, która przeczyta wszystkie tomy. Cykl jest pisany coraz sprawniejszym i coraz płynniejszym językiem, z lepszymi neologizmami, co sprawia, że pierwszy tom wypada przy ostatnim blado. Jest to w gruncie rzeczy banał, ale lepiej dla cyklu, gdyby był utrzymany na jednolitym poziomie. Tylko jak można tego wymagać od pisarza, który, jak każdy człowiek, nieustannie się zmienia, a swoje umiejętności cały czas szlifuje? Cierpliwy czytelnik może obserwować nie tylko zmiany opisywanego świata, ale i rozwój umiejętności autora, jednak ilu czytelników jest na tyle cierpliwych?

„Gamedec. Zabaweczki. Błyski” pozostawia pewien niedosyt i dosyć spore oczekiwania. Przybyłek już wcześniej zdradzał, jakie zmiany nastąpią w uniwersum. Opowiadaniem „Infigen” opublikowanym w SFFH z marca 2008 pokazał czytelnikom świat, gdzie nieśmiertelność jest w zasięgu ręki dla każdego, a nie tylko do wybranych, jak to było w drugim tomie. Z trzeciego tomu wynika, że nieśmiertelność za chwilę stanie się produktem rynkowym. A to tylko jedna zmiana. Nie wiedzieć czemu, odsunięty na bok został wątek zoenetów. W pierwszej części „Zabaweczek” w ogóle przestają mieć znaczenie. Ciężko uwierzyć, by tak spora populacja zaczęła maleć, czy wyjście zoenetów do świata rzeczywistego doprowadziło do kamuflowania ich tożsamości? Tymczasem wszystko wskazuje na to, że Przybyłkowi nie śpieszy się do wyjaśniania. Wręcz przeciwnie – mnoży tylko dodatkowe wątki. Bo co może się zmieniać w tym samym czasie na Ziemi? Co stało się z zaginionym statkiem? Pytań nie brakuje i przybywa. Wszystko robi się coraz bardziej złożone. I żeby było zabawniej, autor wie, jak to poprowadzić, nie rezygnując z narracji pierwszoosobowej. To mi się bardzo podoba w trzecim tomie. Zamiast iść na łatwiznę, Przybyłek stara się znaleźć rozwiązanie w obrębie ograniczeń, jakie sobie narzucił. I jest to rozwiązanie, które bardzo zadowala mnie, czytelnika. Zamiast jednej narracji pierwszoosobowej – trzy narracje pierwszoosobowe. A najlepsze jest to, że te narracje prowadzi ta sama psychika (a przynajmniej – na początku ta sama). Oto Torkil Aymore postanawia wziąć udział w eksperymencie, który krótko mówiąc, polega na współistnieniu trzech kopii własnej świadomości. Ludzie w przyszłości zaiste będą mogli się dwoić i troić, by rozwiązywać swoje problemy. Gorąco liczę, że z tego motywu autor nie zrezygnuje i nie zacznie tak po prostu zamykać tych wątków. Trzy równolegle rozwijające się psychiki o tym samym punkcie wyjścia to bardzo obiecujący eksperyment literacki. Z niecierpliwością oczekuję następnego tomu.

 

Mariusz Klimek

 

Marcin Przybyłek

Gamedec. Zabaweczki. Błyski

SuperNOWA, 2008

Stron: 528

Cena: 33,99

 


Nowy, inny Fix

 

okladka

Przed kolejnym spotkaniem z Felixem Castorem zastanawiałam się głównie nad tym, czy twórca cyklu, Mike Carey, powieli sprawdzoną receptę, jako że niewątpliwie zadziałała, czy też spróbuje czegoś nowego. Okazało się, że wybrał drugą opcję. „Błędny krąg” niewątpliwie różni się od „Mojego własnego diabła”. Czy na korzyść? Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć tę kwestię.

Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest zdecydowane przesunięcie akcentów. W najnowszej odsłonie na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna, maksymalnie zagęszczona akcja. Powolnego, konsekwentnego budowania napięcia i nastroju, stopniowego odsłaniania poszczególnych elementów zagadki, które cechowały pierwszy tom, tu już się nie uświadczy. Mamy raczej do czynienia z realizacją słynnej maksymy „powinno się zacząć od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma tylko rosnąć”. W efekcie jest niewątpliwie bardziej widowiskowo, szybciej, mocniej i różnorodniej. Ale skondensowanego, niesamowitego klimatu jednak żal. Z chęcią przehandlowałabym za odrobinkę tego ostatniego kilka wybuchów i, powiedzmy, jeden spektakularny pościg. Ale nie można mieć wszystkiego, wypada zatem podkreślić, że nawet w tym nowym wydaniu cykl o Castorze nie traci swojej najważniejszej zalety – wciąż jest niesamowicie wciągający.

W trakcie najnowszej, nietypowej sprawy, dotyczącej domniemanego porwania ducha dziewczynki, mamy okazję lepiej poznać branżowy światek egzorcystów. Mają oni nie tylko własną knajpę, ale nawet „hotel” na wodzie (rzeka powstrzymuje duchy, co pozwala wyłączyć profesjonalny „szósty” zmysł), na którego pokładzie może szukać schronienia każdy konfrater w potrzebie. Fix zwykle trzyma się z dala od „swoich”, ale tym razem, by znaleźć niezbędne odpowiedzi, musi się spotkać z jednym z nich. Równolegle udziela swojej niezwykłej podopiecznej z piekła rodem, Julliet, zawodowej konsultacji w sprawie zagadkowego nawiedzenia kościoła. A jakby tego wszystkiego było mało, z jego opętanym od lat przez potężnego demona przyjacielem dzieje się coś bardzo dziwnego. Tak, w porównaniu z opętaniem. Zapowiada się zatem pracowity tydzień, czyli coś, za czym Castor zdecydowanie nie przepada, a jakby nie dość było przeładowanego grafiku, również wilkołaki z nietypowym powołaniem pragną zamienić z nim kilka słów. A przecież najważniejszy jest duch dziewczynki, z którym kontakt, z niewyjaśnionych powodów, ktoś egzorcyście za każdym razem przerywa tuż po jego nawiązaniu. Dotąd Fix nie sądził, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Wygląda na to, że musi się także w ekspresowym tempie dokształcić, jeśli chce odnaleźć porwanego ducha. A chce, bo nade wszystko uwielbia zawodowe wyzwania. Taka już jego natura.

Fabuła obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji, ale na tej, miejscami wręcz groteskowej, efektowności ucierpiała niestety sama zagadka, dużo mniej wyrafinowana od tej z „Mojego własnego diabła” i, w znaczącej części, zbyt szybko odsłonięta przed czytelnikiem (Castor bardzo późno tym razem dodaje dwa do dwóch, dowodząc, że najciemniej pod latarnią), można by użyć określenia „spalona” – jest to jednak prosta konsekwencja wyboru autora, który nad klasyczny kryminał przedłożył tym razem powieść akcji. Stąd też mniej w niej miejsca dla głównego bohatera, jego cynicznych monologów czy ponurych introspekcji. Fakt, tempo wydarzeń, w których uczestniczy, nie sprzyja pogłębionej refleksji. W rezultacie nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele nowego – a szkoda. Za to nasza wiedza o świecie przedstawionym zostaje wzbogacona – choć, znów, nie nadmiernie – autor wyraźnie dawkuje informacje. Poza ciekawostkami z branży egzorcystów poznajemy jednak między innymi tajniki konserwowania cielesnej powłoki przez zombie, efekty wewnętrznych rozłamów w Kościele Katolickim na tle stosunku do powracających umarłych oraz najstarszego ducha, którego udało się przywołać. Bez wątpienia autorowi nie brakuje pomysłów, woli je jednak najwyraźniej oszczędzać na kolejne tomy.

Wciąż jednak Carey kontroluje fabułę i konsekwentnie prowadzi wszystkie wątki tak, by splotły się w ekscytującym finale. Może tym razem nieco mniej zaskakującym, ale bez wątpienia spektakularnym. Nie ulega wątpliwości, że nowy Fix jest inny – lepszy czy gorszy od poprzedniego – to zależy od indywidualnych preferencji czytelnika. Zdecydowanie – ciągle dobry.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Mike Carey

Błędny krąg

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2009

Stron: 460

Cena: 35,00

 


< 06 >