Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Postapokaliptycznie o społeczeństwie postnaukowym

 

 

W GW z 22 marca 2009 ukazał się artykuł pod wielce obiecującym tytułem „Inżynier czy kulturoznawca? Na co powinna postawić Polska”. Napisał go Jan Szomburg Jr, kulturoznawca. Autor pracuje w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową.

Opisuje bardzo ciekawe zagadnienie oparte na koncepcji społeczeństwa postnaukowego. Pochodzi (wg tego tekstu) ona od Christophera T. Hilla, który opublikował swoją tezę w amerykańskim miesięczniku Narodowej Akademii Nauk w 2007 r. Data poniekąd może okazać się ważna, co najmniej jak to, że omawiana jest niewątpliwie bardzo poważna naukowa koncepcja. Jej autor najwyraźniej sformułował ją, obserwując zmiany, jakie dokonują się we współczesnym świecie.

Oto za dokonującym się już od dziesięcioleci „eksportem prostej produkcji” do rozwijających się państw takich jak Chiny czy Indie (Polska?), czyli budowaniem w tych krajach „prostych fabryk” (np. mikroprocesorów), w końcu ruszył „eksport działalności badawczej”. Jest tu pewien niuans językowy. Ten „eksport produkcji” z pewnością oznacza import produktów przez kraje rozwinięte. Podobnie z eksportem działalności badawczej. Tak się nam w tej dziedzinie żargon rozwinął. Jednak nie da się do końca wyjaśnić, czy chodzi o to, że oba eksporty są celową i zorganizowaną przez inwestorów z zachodu działalnością, czy raczej, co poniekąd jest istotne, samodzielną inicjatywą polityków i przedsiębiorców z dalekich zamorskich krajów. Jak się zdaje, chyba jednak kraje te zaczęły rozwijać własne instytuty badawcze i dawać własny znaczący wkład w rozwój nauki. Jak pisze autor (nasz Szomburg): „Pomiędzy 1996 a 2005 r. udział Chin w całkowitych wydatkach na badania i rozwój (B+R) wzrósł z nieco ponad 2% do ponad 7,5% wydatków globalnych, a relacja wydatków biznesu na B+R do PKB osiągnęła już prawie taki sam udział jak w Unii Europejskiej, wynosząc 1,02% w 2006 r.”

Od siebie mogę dodać, że wyczytałem w którymś z artykułów publikowanych w GW jeszcze przed dojściem Obamy do władzy, że w deficycie handlowym USA z Chinami 75 mld USD stanowi import technologii. Jak więc widać, rozwój tej dziedziny gospodarczej działalności w dawnych krajach trzeciego świata jest poważny i znaczący.

Obserwując to wszystko, Hill, jak rozumiem, doszedł do wniosku, że w przyszłości: „Badania podstawowe w zakresie nauk ścisłych i przyrodniczych stracą na znaczeniu na rzecz badań z zakresu nauk społecznych. Skoro światowej klasy innowacje technologiczne będzie można kupić w wielu miejscach na świecie i będą one relatywnie tanie, to kluczowa stanie się umiejętność rozpoznania odpowiednich z nich i dopasowania do potrzeb konkretnych jednostek, grup, społeczeństw i kultur.”

Powiem szczerze: podoba mi się. Autor dalej dość precyzyjnie i używając specjalistycznej terminologii z zakresu zapewne uprawianych przez siebie dziedzin nauki (kulturoznawstwa?), uzasadnia swą tezę, ilustrując ją sukcesami takich firm jak YouTube czy eBay, co świadczy o dużej jego znajomości świata nowych technologii.

Ta wiedza każe się poważnie zastanowić nad koncepcjami dalszego rozwoju Polski. Jan Szomburg przedstawia trzy koncepcje. Pierwsza: pójdziemy drogą Chin i Indii rozwijając badania podstawowe i wielkim nakładem pracy tworząc nowe technologie. Druga: korzystając z wyników badań podstawowych, staniemy się podwykonawcą nowych technologii.

Trzecia koncepcja, jak się zdaje najbliższa autorowi, to przeskoczenie etapu społeczeństwa naukowego i przejście od razu do fazy postnaukowej. Jak pisze: „W przyszłości wartość dodana, a co za tym idzie generowanie bogactwa, będzie przesuwać się w kierunku odpowiedniego wykorzystania wynalezionych już technologii, filtrując je przez pryzmat rozumienia zagadnień z zakresu psychologii, socjologii i kulturoznawstwa.”

Pozostaje tylko wierzyć. Ze swej strony mogę dodać już tylko proste wiejskie argumenty: faktycznie, lepsze deko handlu niż kilo roboty. Może autor nie zauważył, ale w gruncie rzeczy o to mu chodzi: tartak rżnie deski, a my nimi handlujemy. Ot co! Niewątpliwie, na handlu znacznie lepsze interesa(y), niż na rżnięciu. Dobre!

W sferze kulturalnej też jestem za tym, żeby jacyś „oni” robili nam zabawki, a my już się nimi pobawimy. Też dobre!

Niepokoi mnie tylko jedno: że o tym niewątpliwie znakomitym planie zdobycia przewagi nad resztą świata mówi się tak publicznie i na łamach wielkonakładowej gazety, że, co gorzej, pomysł został opublikowany w Internecie i na dobrą sprawę każdy kraj na całej kuli ziemskiej może nas podpatrzeć, że my właśnie chcemy się tak urządzić. Jak słusznie autor zauważa, dwie pierwsze koncepcje rozwoju wymagają dużo pracy i nakładów pieniężnych. To się może nam nie udać, bośmy za biedni i chyba za głupi. Tymczasem ścieżka trzecia, wykorzystywanie już wynalezionych technologii i filtrowanie poprzez pryzmat rozumienia i tak dalej (zrobią u nas na warsztacie taki pryzmat?) jest dostępna dla chyba każdego kraju o zasobach Polski. A nawet istnieje podejrzenie, że im kraj biedniejszy, tym w naturalny sposób bardziej zajmuje się zabawą zabawkami dostarczonymi przez rozwiniętą technologię.

Kiedyś w pudełku z chrupkami, takimi, co się dodaje na zimno do mleka, znalazłem coś takiego, co na opakowaniu reklamowano „klik i pstryk”. Faktycznie, założyłem, kliknąłem i pstryknęło, poleciało mi w oko, odbiło się i, niestety, kot złapał. Na tym moje dostosowywanie i filtrowanie się zakończyło, bo to, co mi zostało w rękach z już wynalezionej technologii było jej połową, drugiej kot nie oddał. Aby rzecz kontynuować, musiałbym niestety wrócić do etapu nie tylko społeczeństwa naukowego, ale o zgrozo, zapewne industrialnego. Potrzebna była wtryskarka, frezarka do wykonania formy do tej wtryskarki, mieszalnice, czort wie, co jeszcze. A że żona kręciła kółka po czole znacząco, powtarzając „klik i pstryk”, moje wejście na drogę społeczeństwa postnaukowego ostatecznie spełzło (na niczym).

Tym niemniej mam niejasne przeczucie, że na przykład w takim Gabonie (jak się zdaje odgrywającym coraz większą rolę w polityce międzynawowej) kota by dogonili, zabrali mu brakującą połowę już wynalezionej technologii, po czym przefiltrowali przez rzeczony pryzmat i weszli bez żadnego problemu w etap społeczeństwa postnaukowego. Jeśli więc owa ścieżka rozwoju jest taka prosta w realizacji... Ciii... Wróg podsłuchuje!

Moje wątpliwości w świetle tych doświadczeń i rozważań są jeszcze głębsze: obawiam się, że zasadniczo, gdy jest to proste, każdy na świecie sam sobie kliknie i mu pstryknie. A nawet, co gorzej, pokręci kółka na czole. I że o żadnej wartości dodanej nie będzie mowy.

Tak mi się zdaje, że wspominając (przekręcając?) słowa prezesa klubu Zorza z wiekopomnego filmu „Miś”, koncepcja społeczeństwa postnaukowego jest wynikiem pomieszania nie tylko całkiem różnych systemów walutowych, ale wręcz pojęciowych. Ta wartość dodana w ujęciu teoretycznym jest bardzo podobna do znanych mi z ekonomii socjalizmu wskaźników rozwoju, zaś innowacyjność jako w domyśle podstawowa funkcja nauk ścisłych, pachnie marksizmem i leninizmem.

Niestety, po mojemu podstawową funkcją nauki jest rozwój nauki. Ten zaś przy okazji generuje postęp, w tym ekonomiczny. Jeśli wyeksportujemy do Chin czy Indii Kopernika, to nie tylko stracimy moralne prawo do mówienia o współudziale w tworzeniu cywilizacji śródziemnomorskiej, współczesnej, czy jak tam. Pies trącał prawa moralne: może się zdarzyć, że nie poznamy, że właśnie zachodzi Przewrót Kopernikański. I będziemy mieli ostro w plecy w każdej dziedzinie, także kulturoznawstwie, kulturotwórstwie, bo generalnie człowiek kulturalny Kopernika uważa. A takiego niekulturalnego to wręcz pogonią, i to ze sztachetką w ręce! Ot, co.

Słowo się rzekło, teoria pochodzi z roku 2007. Od tamtego czasu się cokolwiek na świecie stało. Na przykład wartość akcji Citigroup spadła do mniej więcej (wyliczone za GW) 1,76% wartości z czasu powstania teorii społeczeństwa postnaukowego, zaś kapitalizacja (cokolwiek to znaczy) owej firmy do 0,23%. Jak mi się zdaje, to jest właśnie związane z rynkową wyceną wartości dodanej. Coś wspólnego chyba mają te zdarzenia z poradą mojego kolegi zarobkującego pisaniem i tłumaczeniem, by strzelać bez ostrzeżenia, najlepiej w łeb, każdemu, kto zaproponuje usługę tak zwanego „zhumanizowania maszyny”, czyli osobistego komputera. Jak się zdaje, chodzi dokładnie o przefiltrowanie peceta poprzez ów pryzmat rozumienia zagadnień z zakresu psychologii, socjologii i kulturoznawstwa. Mam wrażenie działalność symbolicznie, a nawet kwintesencyjnie (choć w potocznym, a nie arystotelejskim sensie), postnaukowa. No i właśnie, wynik procesu jest taki, że bez ostrzeżenia, a najlepiej w łeb...

Ogarnia mnie niepokój, że cała ta koncepcja społeczeństwa postnaukowego jest próbą takiego przezwania kompletnej klapy, aby okazała się sukcesem. Chyba chodzi o to, abyśmy nie musieli sobie powiedzieć, że skośnoocy i inni z peryferii tego świata zwyczajnie nas przegonili w rozwoju cywilizacyjnym.

Po prostu ręce opadają, gdy człowiek czyta coś takiego w poważnej gazecie napisane jeszcze przez osobę, która pracuje w państwowej instytucji. Nie, to się nie nadaje do dyskusji.

Pozostaje inny problem, nad którym moim zdaniem trzeba się zastanowić. Co robić w sytuacji, gdy ktoś może i całkiem mądry wygeneruje jakąś piramidalną bzdurę, którą inni ze śmiertelną powagą zaczynają powtarzać? Niestety, sytuacja taka zaczyna się coraz częściej zdarzać. Rządy już od dawna mają problem ze zwolennikami UFO, którym trzeba udostępniać dokumenty, zajmować się ich podejrzeniami, w ogóle tracić czas na rozmowy z nimi. Mamy zwolenników kreacjonizmu. No i do tego pasztetu dochodzi „społeczeństwo postnaukowe”. Doprawdy, nie wiem, co zrobić. Kiedyś było prościej, bo w szkole stała beczka z rózgami i delikwenta rozciągniętego na ławie traktowano nimi, dopóki nie zaczynał wrzeszczeć w niebogłosy, że Ziemia jest kulą, albo Słowacki wielkim poetą jest i basta. Jedyna skuteczna metoda, jaką znam.

 


< 14 >