Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Dziesięciu

 

 

W dniu, w którym dorwałem siódmego z drużyny, padało tak samo, jak wtedy, gdy Svatodej Wielki pokonał fałszywego księcia. W przeciwieństwie do mędrca, ja nie zmusiłem przeciwnika do złożenia wieczystej przysięgi wierności. Dzięki temu nie dopuściłem, by mnie zdradził, gdy tylko odwrócę się do niego plecami.

Na lewy policzek bandyty cicho padał deszcz. Cienkie źdźbła jesiennej trawy gładziły jego pomarszczoną, pokrytą wągrami skórę. Zabarwione na różowo krople spływały również po prawej stronie twarzy, pozbawionej policzka.

Martwi nie łamią przysiąg.

Wytarłem miecz o zielone źdźbła i z powrotem wsunąłem do pochwy. Zagwizdałem. Szelest deszczu towarzyszył krokom mojego konia. Na szyi poczułem jego oddech.

– Jeszcze trzech – wychrypiałem.

Wgramoliłem się na konia, choć noga piekielnie mnie bolała. Zwierzę stąpało wolno i miękko, jakby zważało na moje stare i nowe zranienia. Nie prosiłem o to. Wędrowaliśmy, nie zatrzymując się. Głód, pragnienie i ból stanowiły błahe świadectwo tego, że jeszcze żyję.

Nim zaszło słońce, woda zmyła z ubrania krew, włosy zmieniła w mokre kołtuny i zacząłem wyglądać jak zwykły, przemoczony wędrowiec. Nie licząc miecza, który hardo wystawał spod płaszcza.

Wieczorem dotarliśmy do wioski. Karczmarz był pulchny, jedzenie ciepłe, a dziewka posłuszna. Spodobałem się jej. Robiła, co mogła, by mnie rozweselić. Nie pytała o pochodzenie moich blizn, czym zasłużyła na kilka miedziaków napiwku. Wystarczyło, że mnie dotykała, zaciskała palce na mych plecach i cicho pomrukiwała do ucha starą piosenkę, przerywaną szybkim oddechem.

Kobiety są niesamowite. Rozumieją bez słów.

– Przyniosę ci czyste bandaże – zaproponowała o świcie, gdy robiłem opatrunek spuchniętego kolana.

– Nie.

Zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Pewnie myślała, że czymś mnie uraziła. W świetle dnia nie wyglądała tak pięknie jak nocą, ale to właściwie nie miało znaczenia.

Po śniadaniu kupiłem trochę jedzenia i miodu pitnego na drogę.

– Wrócisz, prawda? – dziewka zawołała za mną od progu.

„Gdy nie wrócę, zastąpi mnie ktoś inny, Piosenko” – mogła wyczytać w moich oczach. Obydwoje o tym wiedzieliśmy, ale żadne z nas nie powiedziało tego głośno.

Nie miałem powodu, by tam zostać. Koń niósł mnie przez cały dzień z krótkimi przerwami na odpoczynek. Było deszczowo i szaro. Człowiek mógłby zapomnieć, że za nieprzejrzystymi obłokami koloru wilczej sierści kiedykolwiek istniało błękitne niebo. Wieczorem dotarłem do ruin brezniańskiego zamku. Oporządziłem konia, po czym położyłem się w zaciszu między samotnymi skałami, gdzie najmniej padało. Niewyraźne, przesiąknięte wilgocią słońce znikało za lasem. Pomalowane dymem mury coraz bardziej ciemniały, aż całkowicie zlały się z nocą. Jeszcze przez chwilę wsłuchiwałem się w szmer deszczu padającego na to, co niegdyś nazywano dachem.

Myślałem o dziewczynie. Nawet nie zapytałem ją o imię. Nie miałem powodu, by to zrobić. Potem zmusiłem się, by zasnąć.

Rano noga bolała mnie jeszcze bardziej i długo trwało, zanim udało mi się normalnie poruszać kolanem. Tuż przed świtem przestało padać, lecz droga pozostała błotnista i śliska. Ucieszyłem się, taka pogoda odstrasza kupców i wędrowców. Dzięki temu prawie nikogo nie spotkałem na trakcie. Gdy niewyraźna, świetliście mleczna smuga wygramoliła się na szczyt nieba, a potem przesunęła na zachód, dojechałem pod bramę Slovenskej Lupczy.

– Dwa miedziaki! – krzyknął mytnik, choć o nic nie pytałem.

Bez słowa sięgnąłem do mieszka i rzuciłem mężczyźnie w twarz monety. Zamiast je złapać, uchylił się, a pieniądze wpadły do błota.

Nie słuchałem jego przekleństw. Przejeżdżając przez bramę, zastanawiałem się, czy dopisze mi szczęście i okaże się, że straż w Slovenskej Lupczy to same osły.

Tak się jednak nie stało. Zrozumiałem to dosyć szybko, a jednocześnie zbyt późno. Spotykałem ich między ludźmi, jadąc w kierunku zamku. Widziałem ich oczy. Patrzyli na mnie z ukosa, uciekali wzrokiem na boki, zbyt głośno rozmawiali między sobą, śmiali się, choć nie było z czego. Musieli wiedzieć, jak wyglądam. Pewnie słyszeli o moich bliznach i wzroście. Czekali na mnie. Już nie mogłem zawrócić.

Wyczuwałem ich za plecami, dlatego wybrałem mały gościniec między rzędami domów. O tej porze na pewno nie przebywa tam wielu ludzi. Konia zaprowadziłem na tyły i zostawiłem, nie przywiązując. Kamienne ściany miały na oko ponad dwie stopy grubości, dębowe drzwi były okute żelazem, a okna małe jak główki maku.

– Chcę mięsa i coś do picia – powiedziałem, zamknąwszy za sobą drzwi pustej jadalni.

Karczmarz spojrzał na mnie spode łba. Nie wiem, co dostrzegł w mych oczach, ale zniknął w kuchni. Tylne drzwi po cichu się zamknęły, lecz tylko raz.

Przyskoczyłem do okna. Przechodniów, roznoszące pieczywo służki, dzieci poganiające koźlątka i samotnych wędrowców zastąpiły postacie majaczące w półmroku.

Gdzieniegdzie błysnęła wypolerowana miedź, czasem i stal.

Robiąc jak najwięcej hałasu, przysunąłem do drzwi stół.

– Wyłaź, Herald! – krzyknął głos, którego nie znałem.

Nie marnowałem czasu na odpowiedź. Pobiegłem do kuchni, to była moja jedyna szansa. O dębowe drzwi zabębniły pięści odziane w gotowaną skórę.

– Wyłaź albo cię wykurzymy! – Niosło się za mną, gdy biorąc przykład z karczmarza, skorzystałem z tylnego wyjścia.

Muszę przyznać, że dobrze to wymyślili. Pozwolili, bym zrobił parę kroków w stronę konia, żeby odciąć mi drogę do wnętrza gościńca. Dopiero po chwili zostałem otoczony. Posypali się z każdej strony, wyleźli ze wszystkich sąsiednich domów i stajni. Taka determinacja naprawdę zasługuje na podziw. Tak, strach również zmusza człowieka do refleksji.

– Poddaj się, Herald. Nie masz szans – powiedział ten sam głos, co przedtem. Nie znałem tego człowieka, ale to jeszcze nie powód, by go nie zabić.

Nim dokończył, już byłem przy nim. Jednym machnięciem miecza wymalowałem krwawą smugę na jego twarzy oraz gardle stojącego obok mężczyzny. Musiałem. Nie boję się śmierci, ale miałem jeszcze coś do załatwienia.

Na dworze zawrzało. Rzucili się na mnie ze wszystkich stron, niczym przyprószone popiołem wrony. Mieli miecze i śmieszne krótkie sztylety kupione u Franków. Zabrzęczała stal, poleciały iskry. Błysnął mosiądz, ale mój miecz był z przodu, z tyłu, wszędzie. Ciężkie płaszcze plątały im się między nogami, ułatwiając mi pracę.

Tylko że było ich zbyt wielu. Człowiek władający na tutejszym zamku musiał być bogaty, skoro pozwolił sobie na taką ochronę. Z litością pomyślałem, że zamiast ładować pieniądze w liczebność straży, mógł pomyśleć o jej wyszkoleniu.

Padali jak muchy, aż żal było patrzeć. Wciąż ich przybywało. Biedacy, jeszcze rok temu będący rybakami, tkaczami i stolarzami, przyciągani albo obietnicą nagrody, albo poczuciem obowiązku.

Choć ziemia pod moimi stopami była już śliska od ich krwi, wciąż się pojawiali. Wiedziałem, że w końcu mnie dorwą, wiedziałem to od chwili, gdy pod koniec lata zabiłem pierwszego z mojej byłej drużyny. Nie chciałem, naprawdę nie chciałem, żeby stało się to tak wcześnie.

Ale Srecza miała widać inne plany.

To nie kolano zawiodło jako pierwsze. Zdradziły mnie plecy, osłabione dawnym zranieniem. Nie zdołałem się uchylić, przynajmniej nie dość szybko. Cios w brzuch zaparł mi dech w piersiach, choć ostrze siekiery trafiło w skórę z woła i ześlizgnęło się na bok. Uderzyłem, trysnęła krew. Poczułem ból w prawej ręce. Przełożyłem miecz do lewej i jeszcze przez chwilę mogłem stać i odbijać uderzenia. Potem jakiś młodziak, którego twarzy nawet nie widziałem, podciął mi nogi. Ktoś przydepnął nadgarstek, słyszałem, jak chrupnęły w nim kości. Poczułem mrowienie w palcach, z których wytrącono mi broń. Wciąż jednak mogłem kopać we wszystkie strony. W końcu dwóch lub trzech napastników usiadło mi na kolanach.

Najwyraźniej ktoś im powiedział, co mają robić, gdyż mimo padających ciosów wciąż słyszałem ich głosy, czułem smród spoconych ciał i byłem zdolny do obserwacji.

Ale nie to było najgorsze. A nawet nie to, gdy ktoś obiema rękoma wykręcił mi bolącą nogę i wyobraziłem sobie, że kości już nigdy się nie zrosną. Ani gdy musiałem obracać głowę, by krew nie zalała mi oczu. Mogli robić ze mną, co chcieli, przeżyłem o wiele gorsze rzeczy.

– Jesteś aresztowany, Herald – powiedział ktoś, a ja uświadomiłem sobie, że przestali.

Na chwilę. Po słowach „Będziesz sądzony za zagrażanie namiestnikowi księcia” padł ostatni cios, po czym straciłem przytomność.

 

***

 

Ocknąłem się w ciemności. Ból przekonywał mnie, że żyję, z taką siłą, że gdybym nie miał spuchniętych jak banie warg i wyschniętego z pragnienia gardła, chyba bym wrzeszczał. Kołowrót w głowie nie chciał się zatrzymać, dlatego przywarłem do podłogi, póki nie przestała opadać w dół i kołysać się do tyłu. Oczy przywykły do półmroku, w zimnej ciemności potrafiłem rozpoznać mniej nieprzyjazny prostokąt krat.

Sąd. Powinienem się roześmiać, ale rok temu oduczono mnie tego. Będę czekać. Piekielnie chciało mi się pić, chciałem zmyć krew i wyczyścić rany. Nawet jeśli znów zaczęło padać i deszcz rozmył czerwone kałuże, które zostawiłem na drodze, znajdowałem się co najmniej jedno piętro pod ziemią.

Tam przynajmniej jest spokój. Człowiek może rozmyślać, jeżeli nie przeszkadzają mu dochodzące co jakiś czas z sąsiednich cel krzyki ani niewidzialne szczurze ząbki, podgryzające żebra i kolano, które na pierwszy rzut oka dawało się zgiąć pod dowolnym kątem. Spróbowałem go dotknąć, ale poczułem kłucie w ręce, jakby wbito w nią tysiąc igieł. Ból eksplodował w głowie. Zemdliło mnie. Skuliłem się. To, co wyleciało z mojego żołądka, nie miało nic wspólnego ze śniadaniem u niezbyt pięknej, nieśmiałej dziewczyny.

Nie przeszkadzało mi to. Ból to starsza siostra nienawiści, a tylko ona gnała mnie do przodu. Kucałem na łysej skale, nabierałem sił i przeliczałem możliwości.

Nie muszę wygrać, wystarczy, że tylko spróbuję.

Położyłem się na plecach. Chłód bijący od kamieni studził rozpalone mięśnie. Krew wciąż leniwiej kołowała w żyłach, ostygła i zgęstniała. Pozwoliłem na to, pozwoliłem, by dosięgał mnie oddech mroźnego powietrza, by ścisnął gardło i zgniótł moje serce w wychudzonych, bezmięsnych dłoniach.

Pod powiekami pozostała tylko ciemność. W takich chwilach czas przestaje mieć znaczenie, tak jak wilgotna kamienna podłoga celi, w której się leży. Świat traci sens, kolory, kształty i dźwięki.

I głosy.

– Aha, zobaczymy. Udaje martwego, gnida. – Niesie się w zatęchłym korytarzu.

Możliwe.

Chyba skrzypią zawiasy w zardzewiałej kracie.

Być może w ciemności unosi się pochodnia.

Pewnie podłoga skrzypi pod czyimiś krokami.

Czyżby ktoś mnie kopnął?

Wszystko mi jedno. Jestem już zbyt daleko.

– Ludzie, on naprawdę jest martwy. Do diabła, stary będzie wściekły – odezwał się zachrypły męski głos.

– Albo zwariuje ze szczęścia. – Prawdopodobnie zastanawiał się ktoś inny.

Prawdę powiedziawszy, nie wiem, bo nie udaję martwego. Ja jestem prawie martwy. Ludzie nigdy nie zajdą tak daleko, boją się śmierci. Ale ja sięgnąłem po nią, patrzę w jej przyjazne białe oczy, prawie dotykam szklanych, szeleszczących palców.

Jeszcze muszę żyć.

Tych dwóch chyba mnie podnosi i gdzieś mnie zabierają. Nie wiem, nie słyszę, nie czuję. Prawdziwe kościste ręce, obejmujące moje przydeptane nadgarstki, są łaskawe. Słyszę pocieszające słowa, bije z nich uwalniający chłód. Chyba naprawdę zaszedłem zbyt daleko, ale nie mam siły, by się bronić. Moje ciało jest skatowane, osłabione, rozum zatopiony w smutku, a ja już nie chcę, nie chcę...

– To straszne, że już nigdy nie wrócisz – szepcze mi do ucha głos, którego dawno nie słyszałem. Gdybym mógł coś jeszcze poczuć, wiedziałbym, że na plecach wyskoczyła mi gęsia skórka.

– Już cię nie dotknę, nie będę nocą wsłuchiwać się w twój oddech. Już nigdy nie zobaczę, jak naciągasz cięciwę, jak czeszesz swojego konia. Nigdy nie będę mogła się z tobą kłócić...

Głos owija się wokół mnie niczym bluszcz. Czuję na twarzy jej oddech, tak samo mroźny jak dłonie tej drugiej. Białe płatki słów padają na mnie i pokrywają moją skórę. Czuję, że zaczynam drętwieć.

– Ale, co gorsza, bledną wspomnienia o tobie. Nikną jedno po drugim, niczym wydziobane przez ptaki ziarno, które wysypało się z dziurawego cebra... Zostają tylko kamienie, te najcięższe, których nie chcę zachować w pamięci.

Nie chcę.

Wtem w głowie świta mi nagła myśl. Znów całkowicie chce zapaść w niepamięć. Ale ja jej nie puszczę. Jest jedynym punktem zaczepienia.

– Zaczekaj... – Przychodzi mi to z trudem, lecz biała zaspa na mym ciele zmienia się w pierwsze kropelki rosy. – Zaczekaj. Coś jest nie w porządku. Nie ja, to ty, to ja...

Czuję powiew ciepłego wiatru, gdzieś w oddali słyszę strużki topiącego się śniegu. Gdy moje ciało rozgrzewa się, jednocześnie wzrasta smutek w duszy, ale im większy smutek, tym większa determinacja.

I nienawiść.

Długo trwało, nim się ocknąłem, ale i tak wiedziałem, że większa część mojego „ja” została z nią i  drugą. Wraz z ciepłem powrócił ból, namiętny piewca życia. Trudno. Powoli wstałem. Nie musiałem się rozglądać, by wiedzieć, gdzie jestem.

W oddali zaszczekał pies. Było ciemno. Gwiazdy ze wstydem migotały nade mną, łagodny wietrzyk wplótł mi się we włosy. Rozejrzałem się, by nie nadepnąć na gliniane naczynia gotowe na przyjęcie prochów zmarłych. Na tle ciemnoniebieskiego nieba rysował się zużyty stos. Jego resztki śmierdziały dymem i spalonym mięsem. Pięknie by było, gdyby i dla mnie rozpalili ogień, ale tych, którzy zagrażają władcom, nie chowa się jak innych ludzi.

Lecz w owej chwili ani przez sekundę nie chciałem, by mnie pochowano.

Łopata, którą znalazłem, była długa i ostra. Zamachnąłem się o mogiłę jakiegoś bogacza. Nasada złamała się na pół. Z bólu omal nie upuściłem łopaty, ale po chwili byłem zdolny iść dalej. Kuśtykałem w dół kopca, dopóki nie wymyśliłem sposobu chodzenia najmniej bolesnego dla mojego kolana. Potem zacząłem biec.

Mostek nad Lupczicą ugiął się pod moim ciężarem. Stare drewno cicho zaskrzypiało, ale nikt nie zauważył, gdy uciekałem wzdłuż rzeki Hron. Nocą gród był pusty. Strażnicy, przeświadczeni, że na cmentarzysku muchy i inne robactwo powoli obsiadają moje ciało, udali się do karczmy lub wrócili do żon. Ustąpiłem z drogi pijakowi, który zataczał się środkiem ulicy, i plecami przycisnąłem do ściany drewnianego domu. I tak mnie nie słyszał, wyśpiewywał jakąś piosenkę. Szedł szlakiem węża, ale wciąż nieprzerwanie brnął do przodu, pokonując mgłę utkaną z pitnego miodu.

– Znikaj stąd, ty pijaczyno! – wrzasnął czyjś głos, a przez drzwi tuż obok chlusnęło coś ciemnego i śmierdzącego.

– Zamknij się babsztylu. – Słusznie rozzłoszczona gospodyni zasłużyła sobie na uwagę pijaka.

Podczas gdy nawzajem mieszali się z błotem, zakradałem się pod górę do zamku. Znałem tę drogę, tygodniami, miesiącami o niej rozmyślałem. Zbierałem informacje, gdy leżałem odziany w lipowe tkaniny, słuchając śpiewu kapłanek i próbując zasnąć. Znałem słabe strony lupczianskego zamku i jego mieszkańców.

Nad spływem obydwu rzek unosiła się mgła. Śmierdziało, biedna Lupczica służyła obywatelom za ściek, a obłoki pełzającej pary broniły Hron przed jego atakiem. Węsząc, znalazłem kanał dość szeroki, by się nim przecisnąć. Nie przeszkadzało mi, że nie będę pięknie pachnieć, gdy z niego wyjdę. Ostrze łopaty zaskrzypiało o kamień – znalazłem się w odpływowym korycie piwnicy.

Zaczęły mnie piec pokryte brudem rany. Po omacku znalazłem beczkę i otworzyłem. Miód pitny był zbyt młody i słodki, by przeciwdziałać zakażeniu, dlatego szukałem dalej, póki nie znalazłem czystej wody.

A potem, zaciskając zęby, wszedłem po schodach.

Letni zamek księcia był trochę lepszy od wiejskiego domu, lecz miał podwójne ściany i przestronne pokoje. Dobrze je pamiętałem. Wszedłem na samą górę. Rozespanych strażników przed sypialnią namiestnika walnąłem łopatą w głowę i od razu wzbogaciłem się o stalowy miecz i frankoński sztylet. Grzecznie zapukałem i wszedłem, zamykając za sobą drzwi.

Obok łóżka paliła się świeca, jakby namiestnik bał się zasnąć po ciemku. Wcale mu się nie dziwię. Bezgłośnie sięgnąłem ręką pod jego głowę.

– Wstawaj! – powiedziałem, prostując się.

Jeszcze nie zdążył się obudzić, a już siedział. Patrzył na mnie niebieskimi oczami, pod którymi widniały głębokie cienie. Nie wiem dlaczego, ale ucieszyło mnie to.

– Powiedzieli mi... Powiedzieli, że jesteś martwy. Już po raz drugi – wycharczał.

Przytaknąłem.

– Ludzie dużo mówią.

– Ja...

– Przestań szukać tego, co miałeś pod poduszką. Wstawaj. Nie chcę cię zabić w łóżku.

Znałem kiedyś prawdziwe imię mężczyzny, który stał przede mną i trząsł się ze strachu. Teraz nazywano go Paluch. Nie mówiono, który dokładnie, ale każdy wiedział, co to oznacza.

Uzurpator we wszystkim maczał palce.

– Nie rób tego – prosił, choć wiedział, że właśnie po to przyszedłem.

I zrobiłem to. Jego własnym sztyletem. Przez chwilę patrzyłem, jak gasną oczy namiestnika, jak zanurza się w czerwonej kałuży, rosnącej na podłodze. Potem przekroczyłem bezwładne ciało strażnika i tą samą drogą, którą przyszedłem, wymknąłem się z zamku. W kuchni ukradłem szary płaszcz z kapturem, jaki noszą stare baby, i coś na dokładkę.

Opatulony, zgarbiony i śmierdzący kuśtykałem przez grodzisko i tak długo obchodziłem stajnie koło zamku, póki nie znalazłem tej właściwej. Po cichu wyprowadziłem konia aż nad rzekę i popędziłem do wody. Leniwy nurt zaniósł nas pod skałę wieży strażniczej. Jeszcze przez chwilę pozwoliliśmy, by nas unosił, dopóki nie minęliśmy zakrętu, za którym czyhał wodospad. Tam wygramoliliśmy się na pokryty krzakami brzeg. Rozebrałem się i otrzepałem nas z pijawek, zwabionych krwią z moich otwartych ran. Potem najadłem się skradzionym mięsem i chlebem, a wszystko zapiłem miodem pitnym namiestnika. Smakował mi.

– Jeszcze dwóch – powiedziałem do konia, zagarnąłem pod siebie liście i położyłem się spać.

 

***

 

Wędrując na południe, zatrzymałem się w świętym gaju, we wsi Kovaczova. Od zarania dziejów tamtejsze kapłanki słynęły z wyjątkowych zdolności w przygotowywaniu leków i maści. Na mój widok srebrnowłosa kobieta o bladej twarzy zmarszczyła czoło. Leżałem na posłaniu, połamany i skatowany. Kobieta nie wyrzekła ani słowa, gdy rękoma dotykała mojego ciała. Były stare i pełne czułości.

W lasku odpoczywałem przez dwa dni, większość czasu spędzając w gorącej wodzie ze źródła o uzdrawiających właściwościach. Przed słońcem osłaniały mnie korony olbrzymich drzew, starszych niż postawiona tu przed wiekami pierwsza świątynia. Samotnie zażywałem kąpieli, gdyż w owych czasach do gaju nie przybywało wielu gości. Woda była przyjemna, powietrze przesycone parą, która unosiła się pomiędzy czerwonawe liście dębów. W oddali rozbrzmiewał uspokajający śpiew kapłanek. Chciałem zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić.

Z drzemki wyrwał mnie płacz, pełen cierpienia i bólu. Gdy nasłuchiwałem, bo tylko to mi zostało, rozpoznałem cichy kojący głos. Wiatr przyniósł słowa, by zabrać je z powrotem. Nie chciałem tego słuchać, lecz marzyłem, by zanurzyć się w ciepłej wodzie i być z nią po drugiej stronie.

Chociaż w ten sposób, na chwilę.

– Ale ona umrze! – załkał kobiecy głos obok świątyni.

– Może coś się wydarzy – powiedziała miękko jedna z kapłanek.

Płacz przeszedł w rozpaczliwy jęk.

– Na-pra-wdę nie możecie jej pomóc?

– My nie.

– Ale on potrafi! Pomógł pierwszej dwójce – chłopcu i dziewczynce. On tak! Gdy dzieci zaczęły się pocić i dostały ataku, poszliśmy na jego zamek, a on je wyleczył, już na zawsze. Nawet ta z początku wyglądała na zdrową, ale po roku zaczęła chudnąć i pocić się jak jej starszy brat i siostra. Ale do kogo mamy się teraz udać? Dlaczego mu to zrobili, dlaczego?!

– Nie do nas należy osąd tego, kobieto.

– Chcę, żeby wrócił! – zaczęła krzyczeć, a w jej płacz wmieszał się cichy dziecięcy szloch. – Niech pomaga naszym dzieciom, niech tak jak kiedyś chodzi po łąkach, a lilie kwitną w jego śladach! Niech woda staje się czysta, gdy w nią spojrzy, niech na jego słowa skłóceni podają sobie ręce! Taki powinien być książę!

– Nie krzycz i chodź ze mną. Twoja córka znów zemdlała.

– Ach, matko, zrób coś!

– Coś zrobimy, nie bój się.

Głosy słabły, może dlatego, że już ich nie słuchałem. Powoli wstałem i wytarłem się. Nadszedł czas, by wyruszyć w drogę.

Gdy wychodziłem ze świątyni, stara kapłanka wcisnęła mi do ręki maść na kolano i jeszcze jakiś wywar. Podziękowałem i zapłaciłem srebrem. Uśmiechnęła się do mnie, jak ktoś, kto przywraca ludziom życie lub przynajmniej nadzieję.

Uśmiechnęła się, jakby wiedziała, dokąd zmierzam.

 

***

 

Trzy dni w źródłach pomogły, ale wciąż nie wyglądałem najlepiej.

– Wiele w życiu przeszedłeś – powiedziała dziewka, z którą byłem parę nocy później.

Nic więcej. Dzięki temu zasłużyła na jakąś odpowiedź.

– Tak. Ale niedługo będę miał spokój.

Jej dłonie ze zrozumieniem muskały moje blizny. Oczy były pełne oddania, a ciało gorące. Na chwilę wszystko odeszło w niepamięć.

– Masz dokąd wrócić? – zapytała.

– W pewnym sensie.

O nic więcej już nie pytała.

Zostałem u niej do rana. Gdy promienie słońca zmyły z jej twarzy rysy innej kobiety, z cichym jękiem wstałem, ubrałem się i zostawiłem dziewczynie garść miedziaków. Gdy wychodziłem, twardo spała. Gniotła okrycie, przyciskając je do piersi. Dziecko i dorosła kobieta zarazem.

– Żevraj chce go zabić – powiedział dziadek, który mył podłogę ubabraną po wczorajszej pijatyce.

– No tak, no tak – stwierdził gruby karczmarz.

– Publicznie. Ku przestrodze – podkreślił dziadek odsunąwszy miotłę, bym mógł przejść.

Karczmarz spojrzał na mnie spode łba, zdecydowany nie ufać nikomu i niczemu. Usiadłem za stołem, zamówiłem chleb, ser i gorące mleko.

– Zaraz podam! – krzyknął przez ramię.

– I tak myślę, że to Svatodej jest prawdziwy. Nikt nie wie, skąd przyszedł ten cały Vitikind, no nie? Pamiętam...

– Zamknij się, stary pierniku – syknął chudzielec i postawił przede mną miskę z jedzeniem.

– No co? – dziadek wzruszył ramionami i szurając, odsunął się gdzieś do tyłu.

Ser był miękki, słony i słodki zarazem. Rozkoszowałem się jego smakiem, gdy rozpuszczał mi się na języku, tak jak wszystkim, co dobrego spotkało mnie ostatnimi czasy.

Chleb trochę się kruszył. Nic nie szkodzi.

Zapiłem jedzenie mlekiem, wytarłem wąsy, gdy nagle otworzyły się drzwi. Pochyliłem się nad miską. Nie byłem zainteresowany trzema przybyszami, którzy weszli.

Lecz im zależało, by zwrócić na siebie uwagę, choć w karczmie nikogo nie było, nie licząc mnie, właściciela i staruszka. Ich podeszwy stukały o podłogę w rytmie my-tu-rządzimy, broń brzęczała przy każdym kroku, a płaszcze zostawiały za sobą smród potu i utwardzonej skóry.

Dalej zajmowałem się posiłkiem, mimowolnie spoglądając na miecz, który leżał obok na ławie. Ser był łagodny, wraz z chlebem i mlekiem wypełniał me usta wspaniałym smakiem.

– Nie... nie mam, panowie, prze...przepraszam. – Doleciał do mnie czyjś bełkot.

Rozległ się odgłos uderzenia. Odłamałem następny kawałek sera.

– Gdybyście zechcieli poczekać jeszcze kilka dni, to uzbieram. Podczas ostatniego nowiu oddałem wam wszystkie oszczędności.

Rozległo się ochrypłe warkniecie, coś tępo uderzyło o drewno.

Podniosłem wzrok.

– Nie cenisz sobie naszej ochrony – syknął jeden z przybyłej trójki, który trzymał chuderlaka za włosy. Szarpnął jego głowę i ponownie walnął nią o stół.

Nie powiem, żebym był tym zachwycony, ale to nie moja sprawa. Ostatnimi czasy po całym kraju rozprzestrzeniły się haracze. Nikt nie miał wątpliwości, w czym maczał swe palce Vitikind.

Napiłem się mleka.

– Zostaw go! – krzyknął staruszek i uniósł miotłę w obronie karczmarza.

Trzonek mignął w powietrzu, kępka wierzbowych gałązek roztrzaskała się o ścianę tuż obok mojego lewego ramienia. Dziadek skulił się na podłodze, jak małe dziecko przyciskając do brzucha złamaną rękę. Nie lamentował, ale z bladych oczu płynęły mu łzy i ciekły po pomarszczonej twarzy.

– Wynoście się stąd! – powiedziałem, wstając, choć nie zamierzałem tego zrobić.

– Nie mieszaj się do tego, tylko żryj dalej, ośle – powiedział ten, który wciąż trzymał karczmarza za włosy, i dla potwierdzenia swojej pozycji znów uderzył głową mężczyzny o stół.

Powoli zbliżyłem się do nich.

– Nie rób tyle hałasu, bo jeszcze kogoś obudzisz.

Spojrzeli na mnie jednakowo szarymi oczami, odgarnęli poły płaszczy, by odsłonić pięknie okutą broń.

– Powtarzam, zajmij się własnymi sprawami! Myślisz, że jesteś równie zręczny, co wielki?

– Puść go i wynocha stąd.

Najmłodszy zaatakował jako pierwszy.

Nie wyciągnąłem ostrza, nie chciałem robić hałasu. Po prostu uchyliłem się i pozwoliłem, by siekiera trafiła w pustkę tuż obok mojego nosa. Dopiero wtedy ciąłem śmiałka w niechronione miejsce pod lewym łokciem. Nie wierzył, że to prawda, nawet gdy osuwał się na podłogę, kurczowo ściskając płaszcz swojego towarzysza.

Ten w końcu puścił karczmarza, lecz zdążył tylko otworzyć usta w niemym krzyku. Mój miecz prześlizgnął się obok jego klingi i bezbłędnie wiedziony, wbił się w ciemną czeluść otoczoną zepsutymi zębami i wyszedł z potylicy śmiałka.

Gdy wierzgnąłem w tył, chrupnęło mi w kolanie. W ten sposób chciałem pozbyć się trzeciego mężczyznę, nim wyciągnie broń.

W prawej łopatce poczułem ból, jakby dotknięto mnie gorącym żelazem. Zakląłem w duchu i obróciłem się, by napastnik nie zdążył ciąć po raz drugi. Ostrze miecza przeszło na skos przez jego brzuch, malując szybko powiększającą się czerwoną smugę.

Wytarłem klingę w jego płaszcz i zapytałem karczmarza, gdzie mógłbym się umyć.

– Przyniosę gorącej wody, panie – zawahał się i przycisnął dłoń do złamanego nosa. Po nadgarstku ciekła mu krew, spływając do jeszcze przed chwilą białego rękawa.

– Nie, sam to zrobię. Ty zajmij się starym.

Umyłem się, a w wypolerowanej cynie obejrzałem ranę. Nie była głęboka, ale okropnie szczypała. Od uderzenia bolało mnie ramię. Posmarowałem je lekiem od kapłanek i opatrzyłem kawałkiem płótna.

– Co się tak trzęsiesz? – zwróciłem się do karczmarza, który bliski płaczu obwiązywał staruszkowi ranę szmatą.

– Spieszę się, żeby zdążyć spakować wszystko, co cenne, zanim przyjdą pozostali. Pięknie się ten dzień zaczął.

W jego spojrzeniu nie było pretensji, jakby już dawno chciał uciec, a teraz nadarzyła się okazja.

– Masz dokąd pójść?

Pokręcił głową. Nos już mu zaczynał puchnąć, prawe oko miał podbite. Jak na karczmarza był niewiarygodnie chudy.

– Ilu ich jest? – sam nie wiem, czemu o to zapytałem.

– Pięciu braci Skalovcich... Właściwie już dwóch, ich ojciec z bratem, którzy im dowodzą, oraz trzech kuzynów – wymamrotał.

– Nie umiecie sobie z nimi poradzić?

– Ale jak, panie? Nawet gdyby udało nam się ich pozbyć, w ciągu tygodnia pojawiliby się następni. Porządny człowiek wciąż musi płacić. I to za co?

Zdrętwiałem.

– Gdzie ich znajdę?

– O tej porze zazwyczaj chleją w Rzecznym Kamieniu. Nikt nie śmie tam przychodzić, tylko oni i kilku przyjaciół. Ale... panie, chyba nie chcesz tam iść?

– Nie chcę. Posprzątajcie tu. I zajmij się moim koniem, póki nie wrócę.

Przyszedłem z powrotem, zanim ulice wypełniły się dziećmi pędzącymi kozy i gęsi na pastwisko. Wzbogaciłem się o kilka siniaków i garść złota, które zabrałem z tylnej izby. Chudzielec miał rację; wszyscy byli zbyt pijani i zbyt polegali na trzech osiłkach stojących na warcie. To nie była walka, tylko rzeź, ale nie miałem się czego wstydzić.

Karczmarz był już spakowany, wszystko posprzątane. Patrzył na mnie z rozdziawioną gębą. Dziewczyna stała obok. Na mój widok uśmiechnęła się i chciała coś powiedzieć, ale pracodawca ją wyprzedził.

– Załatwiłeś to, panie?

– Tak.

Uśmiechnął się z trudem. Lewy policzek miał spuchnięty jak bania.

– A nie chciałbyś, panie, zostać u nas? Znalazłoby się pięciu lub sześciu zręcznych młodzieńców, którymi byś dowodził. Zapłaciłbym ci, panie, patrz!

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej mieszek. W środku coś zabrzęczało.

– Twierdziłeś, że nie masz.

Pokazał tych parę zębów, które mu zostały po rannej pogawędce z braćmi Skalovci.

– Dla nich nie, ale jeśli będziesz pracować dla mnie...

Udałem, że nie widzę rozpromienionej twarzy dziewczyny, i odwróciłem się do nich plecami.

– Dziękuję, że oporządziłeś mojego konia.

Rzuciłem na stół złotą monetę i odszedłem.

Opuszczając karczmę, czułem na sobie wzrok dziewczyny. Przewiercał mnie na wylot, zmuszał, bym szedł wyprostowany, raźnym krokiem. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, oparłem się o ścianę. Z powodu bólu w nodze i zmiażdżonej ręce musiałem odetchnąć.

Na szczęście to już nie potrwa długo.

 

***

 

Do wieczora dotarłem do Reviszte. Konia zostawiłem w stajni, a sam poszedłem na zamek. Początkowo nie chcieli mnie wpuścić, ale jak mogli nie zlitować się nad biedną, starą babą? Potrafiłem się doskonale garbić, zwłaszcza że miałem zaognione plecy, jak zawsze po długiej jeździe. Pod płaszczem ukrywałem długi miecz, należący do strażnika namiestnika, i mnóstwo opatrzonych, lecz wciąż niezagojonych ran.

– Dokąd idziesz, babciu? – zapytał pachołek z oskubaną gęsią w koszyku.

Po cichu zaczerpnąłem powietrza, by uspokoić bicie serca. Ale młodzik nie mógł zobaczyć przez grubą tkaninę, jak moje palce zbielały na rękojeści miecza.

– Szukam ciepłego kąta i czegoś na ząb – powiedziałem zachrypniętym głosem i zakaszlałem, żeby nie wydało się podejrzane, czemu brudnym strzępem zakrywam sobie usta i pół twarzy.

– Idź w dół po tamtych schodach do jadalni dla służby. Tam jest przyjemnie, śpiewak gra dla ludu. Dadzą ci jeść, a może nawet i się napić.

W szczerych oczach chłopca błysnęły iskierki. Oprócz dwóch jedynek z przodu miał jeszcze mleczne zęby, które w świetle pochodni świeciły jak szlachetne kamienie, a w policzkach dziewczęce dołeczki. Musiałem odwrócić twarz przed taką niewinnością. Skinąłem w podzięce i, szurając, udałem się schodami na dół, wsłuchując się w jego przyśpiewkę, która powoli cichła w korytarzu.

Przede mną rozległa się inna pieśń. Mężczyzna, który śpiewał, miał wyćwiczony głos. Jego palce nie po raz pierwszy muskały struny lutni, choć momentami śpiewak gubił słowa, a instrument melodię.

Powoli schodziłem w dół. Przecisnąłem się wzdłuż ściany rozległej jadalni i usadowiłem na ławie w kącie. Pomieszczenie wypełniali ludzie. Niektórzy siedzieli, inni krzątali się, gdyż wzywały ich obowiązki. Na dębowych stołach znajdowało się dużo jedzenia i napitków, ale daleko było temu do przepychu.

Czekałem dłuższą chwilę, nim ktoś mnie zauważył i przyniósł miskę z gorącą zupą. Podziękowałem. Zanurzyłem łyżkę w wywarze, ale nie jadłem. Nie byłem głodny. Od czasu do czasu mieszałem zupę, by pokazać, że jest zbyt gorąca, i obserwowałem okoliczny gwar.

Ale przede wszystkim słuchałem. Fragmenty opowieści o nowym księciu mieszały się z proponowanymi cenami za owies. Historie o Svatodeju i jego przysiędze opowiadano jednocześnie z przypowiastką o pewnej rudowłosej dziewczynie, która niegdyś była wiłą.

O mnie nie wspominano.

Słuchałem barda. Siedział pośrodku tego zgiełku, skupiony na lutni, jakby nic oprócz niej nie istniało. Miał zatroskaną twarz, rozczochrane, przedwcześnie siwe włosy, podkrążone oczy, a wokół ust głębokie zmarszczki. Niegdyś piękne odzienie, teraz było poplamione winem, może i wymiocinami. Sposób, w jaki chował głowę między ramionami, sprawił, że kojarzył mi się z ptakiem, który najchętniej wróciłby do skorupki jajka.

Ale nic już nie powróci.

– Dali ci się najeść, babciu? – Rozległ się tuż obok mnie głosik, a ja omal nie wylałem zupy na kolana.

Kiwnąłem głową, dałem znać, że mi smakuje i zmusiłem się do przełknięcia dwóch lub trzech łyżek.

– Wyglądasz, jakby coś cię bolało – powiedział troskliwie młodzieniec.

Wymamrotałem coś o starości i odesłałem go między dzieci. Pobiegł, ponieważ w tym wieku nic nie trwa długo, nawet litość.

Mieszałem zupę i czekałem.

– Kiedyś to były czasy!

– Nie były! Teraz jest nam lepiej!

Dwóch koniuszych, którzy kłócili się nieopodal, miało już naprawdę dosyć.

– Popatrz na pozostałych! Zwykli ludzie głodują, umierają na różne choroby, bo nasz stary książę...

– Zamknij się i ciesz, że tobie jest dobrze.

Ten wyższy pociągnął ostatni łyk, walnął kuflem o stół i wyszedł, klnąc na siebie, władcę, jego matkę i wszystkich, których znał.

Znowu zamieszałem łyżką w misce.

Tymczasem śpiewak rozpoczął nową pieśń. Zapomniane słowa zastępował niewyraźnym bełkotem. Był z każdą chwilą coraz bardziej pijany. Na jego stole przybywało kufli z miodem pitnym, bez względu na to, ile sobie zażyczył...

Kolacja zmierzała ku końcowi. Ludzie rozchodzili się do swoich domów, stajni i przybudówek. Nawet mnie kazano odejść, bo trzeba było posprzątać.

A więc zebrałem się do wyjścia. W korytarzu znalazłem wąską wnękę, w którą się wcisnąłem. Czekałem, nadsłuchując. Nie trwało długo, gdy w sieni rozległy się nierówne kroki. Co jakiś czas o ścianę uderzała lutnia. Niczym cień poszedłem za bardem – bezszelestnie, niepostrzeżenie. Snułem się za nim, także gdy wyszedł z zamku i zataczając się, brnął przez rynek w stronę mniej okazałych domów pod lasem.

Zatrzymał się obok drewnianej modły bogini Mokosz, ledwie oświetlonej blaskiem gwiazd.

Jeszcze bardziej się skulił i powoli odwrócił w moją stronę.

– Kim jesteś?

– To ja.

Bardzo powoli podniósł głowę i wyciągnął szyję, usiłując w ciemności wyostrzyć wzrok zmącony miodem pitnym. Otaczający nas mrok trochę łagodziło światło gwiazd.

– Herald? – zapytał ochrypłym głosem.

– Tak. To ja.

Nagle wyglądał jak człowiek, który pozbył się wielkiego ciężaru.

– Wiedziałem, że mnie znajdziesz – westchnął. – Cały rok na ciebie czekałem. Nawet gdy powiedzieli, że nie żyjesz.

– Żyję.

– Na Morenę, kulejesz. Wyglądasz jak jedna blizna.

– Nie do wszystkich przyczyniła się wasza dziewiątka.

Przetarł dłonią twarz i zamrugał.

– Ja ... ja tylko patrzyłem, Herald. Tylko patrzyłem, ale masz rację. Nie potrafiłem nic zrobić.

– Wiem.

Z tyłu między domami miauknął kot. Śpiewak zadrżał, w tej chwili był zupełnie trzeźwy.

– Dorwałeś ich wszystkich, prawda? Nawet Palucha, namiestnika w Lupczy. Ten kretyn wysoko zaszedł. – Wydało mu się to zabawne, lecz zamiast śmiechu wydał z siebie co najwyżej przerywane syczenie. – A Byk? Nasz Vitikind, nasz książę? Dlaczego nie zostałeś, Herald? Byłeś z nas najlepszy, naprawdę, o wiele lepszy niż on... Kto wie, co by się mogło stać, gdybyś został. Daj boże wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. A może, gdybyś wtedy był z nami, Svatodej nie pokonałby Byka, a ten nie musiałby go potem zdradzić? A ty byś... Gadam głupoty, nie?

– Tak.

– Wiesz, czekałem, żeby cię o to zapytać. Teraz przynajmniej powiedz, dlaczego odszedłeś? Naprawdę z jej powodu?

– Tak.

– A może nie umiałeś znieść rozkazów człowieka, który nie był godzien, by je wydawać?

– O to już się nie kłopocz, Śpiewaku.

Pokręcił głową.

– Ja tylko chcę, żebyś wiedział, że jest mi przykro. Z powodu jej, twojego domu i ... ciebie.

– Wiem.

Podniósł na mnie wzrok, krwawy i opuchnięty, ale przyjazny, tak jak kiedyś, jak przedtem.

– Zrób to szybko, proszę. Żebym nie cierpiał. I... przebacz.

Spełniłem jego prośbę. Nie trwało to dłużej niż sekundę.

Ale nie potrafię mu przebaczyć.

– Jeszcze jeden – powiedziałem do konia, wyprowadzając go ze stajni.

 

***

 

W nocy znów o niej śniłem. Pięknej jak zawsze. Za każdym razem, gdy na mnie spojrzała, w jej oczach pojawiała się szczera radość. Byłem szczęśliwy. Pędziliśmy konie po naszych łąkach. Płoszyliśmy pasterzom owce, a oni nie złorzeczyli, bo i tak wszystkie należały do nas. Jedliśmy ser, świeże mleko ściekało nam po brodach, a myśmy z tego żartowali, rozśmieszając kosiarzy i grabiarki na polach. Dotarliśmy do lasu, omijając pnące gałęzie jeżyn. Gdy unosiła się w siodle, jej długie włosy tańczyły na wietrze, a ja nie mogłem doczekać się zachodu słońca.

W skrytości naszej sypialni te włosy otulą moją twarz. Ręce, które mocno trzymają lejce, wrosną w plecy, a białe uda przyciśnięte do żeber konia obejmą lędźwie.

– Zaczekaj, moja piękna! – zawołałem, gdy wiatr przyniósł do mych uszu słowa pieśni porwane z jej ust.

Bałem się o nią – wtedy i teraz. Bałem się jak człowiek, który nie chce stracić skarbu, dla którego poświęcił całe dotychczasowe życie. To tak jakby wyciągnąć szczęśliwą kartę. Jedyną, która przyniesie zwycięstwo.

Obejrzała się i zatrzymała. Roześmiała się, gdy wyciągałem liście z jej włosów. Pochyliła się i szepnęła mi coś ważnego do ucha.

Zaczerpnąłem powietrza. Jej oczy wciąż były roześmiane, ale powoli bladły. Jakby oddalała się, jednocześnie będąc bliżej, znikała, stając się wyraźniejszą.

Wtedy zobaczyłem.

– Pani moja.

Jej uśmiech był łaskawy, choć biło od niego chłodem. A ja czułem, że również kocham, moją odwieczną towarzyszkę, jedyną, na której mogę polegać. Wyciągnęła do mnie rękę, widziałem jej palce, delikatne, długie, białe jak śnieg, który przed chwilą opadł.

– Pani...

Może znów posunąłem się za daleko, chyba zapatrzyłem się w te oczy bez wyrazu. Pewnie zmroził mnie chłód bijący z jej rąk. Jedno jest pewne – byłem na skraju wyczerpania, nie usłyszałem, jak przyszli.

Gdy się ocknąłem, zobaczyłem świat oczami sieci. Nie był to radosny widok. Było ich dwóch, pozostali wciąż się zbierali, uzbrojeni w oręż domowej roboty.

Spróbowałem się poruszyć, przez co jeszcze bardziej się zaplątałem. Uwolniłem prawą rękę, powoli zbliżając ją do paska. Wystarczyłoby dosięgnąć rękojeści, delikatnie ją obrócić, żeby ostrze mogło otrzeć się o sznur z konopi. Nie dali mi na to czasu.

– Uważaj na niego, szuka kozika!

Od ciężkiego uderzenia kijem zdrętwiała mi ręka. W pierwszej chwili myślałem, że już nigdy samodzielnie nie sięgnę do rozporka. Obróciłem się, żeby stanąć na czworaka, ale kolejny cios w nerki powalił mnie na ziemię. Podparłem się ramieniem i przewróciłem na plecy, gotowy kolejny atak odeprzeć nogami.

Nie byłem pierwszym, którego złapali w ten sposób.

Wiedzieli o tym.

Tylko nie w głowę, krzyczałem w myślach, gdy zbliżał się do mnie jasnowłosy dryblas z siekierą.

Ale on miał inne zdanie na ten temat, a ja po chwili pogrążyłem się w ciemności.

 

***

 

– Wujaszku?

Na czole poczułem dotyk lodowatych palców, silniejszy niż zwykle, bardziej wyraźny.

– Wujaszku, obudź się.

– Zostań ze mną – przymilnie szepnął mi do ucha zimny głos.

Chciałem, naprawdę tego chciałem, ale wciąż czułem, że jeszcze coś muszę zrobić.

– Wujaszku, ja się boję.

Otwarłem oczy. Przez chwilę wątpiłem, że naprawdę się ocknąłem. Dookoła było ciemno, że oko wykol. Dopiero po kilku uderzeniach serca zacząłem rozróżniać niewyraźne kontury chropowatych, surowych kształtów. Gdzieś w dali zobaczyłem jaśniejszą smugę.

Z bólu pękała mi głowa.

– Obudziłeś się, wujaszku? Boję się, obudź się, proszę.

– Gdzie... – wydusiłem z siebie ochrypłym głosem, ale szybko zamilkłem. Nie chciałem jeszcze bardziej wystraszyć tej istotki.

Zaczęło mi dudnić w głowie.

– Chcesz się napić? Dałabym ci wody, ale nie mogę. Też mam związane ręce.

Dziecko. Dziewczynka. Siedmio-, najwyżej dziesięcioletnia. Odkaszlnąłem, żeby wyczyścić gardło.

– Co tu robisz? Gdzie jesteśmy?

Cichutko pociągnęła nosem. Widocznie wcześniej płakała, ale wówczas się wstydziła. A może wypłakała już wszystkie łzy?...

– Razem z ojcem wracaliśmy do domu. Ale za wielką osadą napadli nas ci mężczyźni, uwięzili. Potem tatkę wypuścili, kazali mu biec do przyjaciół i zbierać pieniądze. Grozili, że jeżeli nie uzbiera – już nie wiem ile tego złota miał uzbierać – to.. to....

– Twój tatko na pewno ma wielu przyjaciół i przywiezie złoto.

– Tak.

Westchnęła, a jej melancholia kojąco podziałała na moją obolałą głowę. Zaczerpnąłem wilgotne powietrze i wsłuchałem się w kapanie wody. Jaskinia nie była duża, dźwięk szybko odbijał się od ścian. Może to skaliste wnętrze Tríbecza. Niedaleko stąd do Nitry.

– Czy twój ojciec wie, gdzie nas trzymają?

– Nie wie – chlipnęła. – Przyprowadzili mnie tu dopiero po odesłaniu tatka. W czasie drogi miałam zawiązane oczy. Zanim przywieźli tu ciebie, byłam długo sama. Może całą noc, a potem i cały dzień.

Cały dzień. Podejrzanie długo byłem nieprzytomny.

– Nie płacz. Skoro zakryli ci oczy, to nic ci nie zrobią. Ilu ich jest?

Pociągnęła nosem.

– Widziałam ośmiu, ale może ich być więcej. Chyba z tuzin.

– Umiesz liczyć?

– Nie mam brata, który pomógłby ojcu w handlu. Uczę się wszystkiego.

– Grzeczna dziewczynka.

Kamień chłodził mi biodro, żebra miałem obtłuczone od ostrych krawędzi. Przewróciłem się, żeby dosięgnąć skały, o którą mógłbym rozedrzeć więzy. Nagle szara smuga na końcu jaskini rozbłysła światłem. Rozpoznałem majaczące postacie mężczyzn. Garbili się, by nie uderzyć głowami o niski strop. Płomienie pochodni zatańczyły na wilgotnych ścianach, oświetliły strużki wody ściekające po soplach.

Przełknąłem ślinę.

Pod ciężkim obuwiem zaskrzypiał żwir. Czterej mężczyźni mnie otoczyli, piąty oświetlał drogę do wyjścia. Z pochodni kapał olej. Kilka kropel spadło mi na nogi, ale im najwyraźniej to nie przeszkadzało.

– A więc mamy go – powiedział rosły czarnowłosy mężczyzna z blizną ciągnącą się przez lewe oko.

– Młody panicz się obudził.

– A więc co? Myślałeś już o kimś, komu na tobie zależy? – czarnowłosy zapytał prawie przyjaźnie.

Zamknąłem oczy, żeby uciszyć ból głowy. Gdy ponownie na niego spojrzałem, uśmiechał się.

– Nie znam nikogo, kto zapłaciłby za moją wolność.

Mina mu zrzedła. Blizna na jego twarzy wydała mi się wyraźniejsza.

– Ależ nie gadaj. Nosisz piękne ubranko, a w kieszeni miałeś sporo pieniędzy. Takiego jak ty na pewno będzie komuś brakować.

– Nie daj boże mamy tu jakieś książątko, za którym już w domu płacze mamusia.

– Albo żoneczka.

– Albo braciszek – uśmiechnął się wrednie dryblas, który wcześniej uderzył mnie tępą stroną siekiery.

– Nie mam nikogo.

– Danko, chyba wybiłeś mu z głowy wspomnienia – rzucił mężczyzna odziany w kożuch, choć jeszcze nie było aż tak zimno.

– No tak. Powinniśmy wbić je z powrotem – odparł Danko, a na potwierdzenie słów kopnął mnie z żebra.

W jaskini rozległ się dziecięcy płacz i wyglądało na to, że się nigdy nie skończy.

– Nie przed tą małą żabą – warknął ten z blizną. – Wyciągnijcie go na zewnątrz.

I wyciągnęli mnie.

Przed jaskinią rozciągał się tabor, jeśli tak można nazwać skupisko kilku namiotów. Za bardzo się między sobą różniły, by mogli w nich mieszkać ludzie z tej samej osady. Jeden pozszywano z kożuchów, inny tworzyło jedynie zadaszenie z gałęzi pokrytych słomą i liśćmi. Za ogromnym dębem wznosił się najprawdziwszy namiot, jaki cudzoziemcy zazwyczaj biorą na wojenne wyprawy. Pachniało jedzeniem i mięsem, a pośrodku taboru dymiło się ognisko. Sądząc po ustawionej obok beczce, nie brakowało im też napitku. Z tyłu było słychać parskanie koni.

Córka kupca miała rację. Naprawdę było ich dwunastu, choć nie wszyscy brali udział w odświeżaniu mi pamięci. Nosili przeróżne ubrania. Ich kolorowa odzież mieniła się w blasku wieczornego słońca – od długich płóciennych chłopskich koszul, przez ziemiańskie płaszcze, po skórzane pasy ochronne, zwisające wokół bioder legionistów. Może było między nimi kilku uciekinierów z Rzymu, ale nie miałem okazji tego sprawdzić. Moją uwagę w znacznej mierze przyciągały łańcuchy, rękojeści kopii i zwykłe kije, które dzierżyli w rękach.

Gdy mnie bili, zacisnąłem zęby, żeby nie jęczeć. Bardzo długo to trwało. Dokończyli dzieło strażników namiestnika – nie czułem już lewej ręki. Miałem wrażenie, że wybili mi nogę w kolanie, a każde moje żebro doświadczyło brutalności ich podeszew.

W końcu mój żołądek musiał się zbuntować przeciwko takiemu traktowaniu. Na tyle, na ile pozwoliły mi na to więzy, zgiąłem się i zwymiotowałem na najbliżej stojącego zbira.

– Dosyć, bo zabijecie go, nim się czegoś dowiemy – mogłem tylko domyślać się, że powiedział to mężczyzna z blizną. Krew z rozbitego czoła zalała mi oczy i nic nie widziałem. Otrząsnąłem się, gdy chlusnęli mi w twarz wodą.

Trawa pode mną była mokra po części od wody, a po części od mojej krwi.

– Udaje twardego. – Ten z blizną pochylił się nade mną. – W końcu zmiękniesz. A jak nie, rano zrobimy powtórkę.

Zawlekli mnie z powrotem do jaskini. Nie certolili się ze mną. Chwilami miałem nadzieję, że oszaleję z bólu. Może to bogowie mnie karzą. Mieliby na to wystarczająco dużo powodów. Tyle że nie wiedziałem, za co ponoszę karę. Za to, co robiłem przedtem czy potem?

A może bogowie nie mają z tym nic wspólnego?

Rzucili mnie na usianą żwirem ziemię i zostawili tam, gdzie upadłem. Gdy zabrali się za dziewczynkę, a ona z całych sił zaczęła krzyczeć, ogarnęła mnie wściekłość i nienawiść, jaką czułem do byłych towarzyszy. Lecz po chwili przyprowadzili ją z powrotem. Pociągała nosem, a ja zrozumiałem, że pozwolili jej iść za potrzebą, zjeść coś i się napić.

– Mówiłem, że nic ci nie zrobią – powiedziałem zachrypłym głosem, gdy zostaliśmy sami.

Znów zaczęła płakać.

– Wujaszku, co oni z tobą zrobili?!

– Trochę mnie zbili.

– Pomogę ci, dobrze? Jakoś się obrócę, żebym mogła cię umyć. Nie bój się, umiem to robić. Pomagałam mamie, gdy leżała z braciszkiem w brzuchu. Tylko że potem i tak umarła.

Serce zaczęło walić mi jak młotem. Przełknąłem krew, która zebrała mi się w gardle.

– Jak się właściwie nazywasz?

– Borinka.

– Dziękuję ci, Borinko.

Z zewnątrz dochodziły jakieś odgłosy, może bójki albo pijackie okrzyki udające pieśń. Nie zwracałem na nie uwagi. W ciemności pod drobnymi nóżkami i ciałkiem dziewczynki zaskrzypiał żwir. Borinka próbowała dostać się do wody. Musiała kilkakrotnie przechodzić wzdłuż skał w stronę kałuży i z powrotem, ponieważ do moich ran dostał się piasek i glina, a ona myła je po omacku.

Miała związane z tyłu ręce, ale wychodziło jej to nadzwyczaj zręcznie. Zanim skończyła, szpara między drzwiami a skałą pociemniała.

Dokładnie wszystkiego nie pamiętam. Nie byłem w stanie wciąż ją obserwować. Co chwila zasypiałem, pragnąc uciec od bólu. To byłoby takie proste. Czułem lodowate palce tej drugiej, słyszałem jej uspokajające słowa.

Delikatne, silne, kuszące.

– Zostaw to – śpiewała tylko dla mnie. – Chodź, to już niedaleko, zostań z nami na zawsze.

I wtedy sobie uświadomiłem, że się stamtąd nie wydostanę. Nie dlatego, że nie miałem nikogo, kto zapłaciłby za mnie haracz. Jeszcze jedno takie odświeżanie pamięci i ulegnę tej pokusie. Ta droga była krótsza, a ja miałem już wszystkiego dosyć!

Ale nie chciałem. Naprawdę musiałem jeszcze coś zrobić.

Chociażby zaprowadzić Borinkę do domu.

– Jeszcze nie, pani moja. Jeszcze nie.

– Co mówisz, wujaszku?

Na zewnątrz panowała cisza, obok słyszałem tylko oddech wystraszonego dziecka.

– Nic, kochana, nic.

Trząsłem się z zimna, byłem kompletnie przemoknięty. Musiałem w jakiś sposób się stąd wydostać, ale nie mogłem powtórzyć akcji z więzienia w Lupczy. Tym razem to by się nie udało, zaszedłbym za daleko, nie byłoby już odwrotu. Nawet teraz świerzbiła mnie skóra od jej zimnego dotyku. Moja tęsknota była zbyt wielka.

Zdecydowałem się na coś innego. Nie myślałem o tym, co się stanie, jeśli mi się nie uda. Jej nie skrzywdzą, a mnie... I tak muszę w końcu przegrać.

– Borinko? Kiedy chodziłaś po jaskini, nie znalazłaś czasem jakiegoś ostrego kamienia?

– Jest tu kilka. Gdzieś rozcięłam sobie kolano, ale nie bój się, krew już oblizałam.

Usłyszałem szuranie, rozległ się odgłos pełznięcia. Po chwili poczułem, jak mała rączka napiera na mój nadgarstek.

– Tak?

– Dobrze.

Długo tarła kamieniem o skórzany rzemień. Z każdym następnym ruchem miałem wrażenie, że stado wygłodniałych szczurów wgryza mi się w rękę i bark, eksplodując w mózgu przeraźliwym bólem. Na szczęście Borinka w ciemności nie mogła zobaczyć mojej twarzy.

Gdy więzy pękły, wziąłem kamień do zdrowej ręki i przeciąłem również powrozy dziewczynki. Potem po omacku znalazłem następne kawałki; pierwszy już stępiał, drugi podałem Borince. Dosięgnięcie do kostki u stóp wymagało ode mnie o wiele więcej determinacji, niż można by sobie wyobrazić.

Ale nagle byliśmy wolni.

Prawie wolni.

– Jest zbyt gruby – syknąłem, gdy za piątym razem nie udało mi się przecisnąć rzemienia przez szparę między drzwiami a kamienną ścianą.

– Poczekaj, wujaszku. Weź moją wstążkę. Ale najpierw powinnam coś zrobić z twoją ręką. Nie jestem dzieckiem, słyszę, jak zgrzytasz zębami.

Rozległ się odgłos rozdzieranego materiału. Sukienka musiała się porządnie skrócić, ale dziewczynka nic sobie z tego nie robiła. Gdy podartym strzępem obwiązała moje połamane kości, było mi o wiele łatwiej.

Cienka wstążka przeszła przez wąską szparę. Poczekałem, aż przeciągnie się przez rygiel, a potem szczupłe rączki Borinki wciągnęły wolny koniec do środka. Zasuwa zawisła na wstążce i powoli, powolutku wysuwała się do góry.

Ostrożnie naparłem na drzwi.

– Zostań tu – rozkazałem i wymknąłem się na zewnątrz.

Między namiotami żarzył się ogień. Niedaleko walała się zapewne w połowie pusta już beczka. Na tle dogasającego ogniska rysowała się postać wartownika. Siedział odwrócony do mnie plecami, obserwując tlące się płomyki.

Dureń.

Napity i nażarty nie zobaczył mnie i nie usłyszał, nawet gdy zakradłem się bardzo blisko. Gdy wyciągnąłem nóż, który miał za pasem, było już za późno na obronę. Z jego gardła wytrysnęła fontanna krwi. Ochlapała ognisko, ale nie zgasiła płomienia.

W beczce zostało coś więcej oprócz ostrego zapachu śliwek. Wyciągnąłem z ogniska niedopaloną gałąź i kiwnąłem na Borinkę.

– Idź do koni – szepnąłem. – Tym przetniesz rzemienie. Poczekaj tam na mnie.

Z ostrza jeszcze ciekła krew, ale dziewczynka bez słowa wzięła nóż i pobiegła cicho jak myszka.

Też usiłowałem iść po cichu, choć miałem wrażenie, że zgrzytanie mojego kolana słychać w promieniu mili. Zaczerpnąłem powietrza, tłumiąc ból, i polałem szarą skórę pierwszego namiotu. Gdy pokropiłem również zadaszenie z gałęzi, odór śliwek wypełnił powietrze i zmieszał się z zapachem słomy.

Po dłuższym namyśle najwięcej zostawiłem na namiot, który niegdyś najwyraźniej należał do Rzymian. Ostrożnie odgarnąłem płótno i z płonącym konarem w ręce wkroczyłem do środka.

– Kurwa, kto się zeszczał?! – chwilę po tym, jak znalazłem swój tobół i miecz, rozległo się ospałe warknięcie.

Nie zwlekałem z odpowiedzią. Ogień oblizał nasiąknięty woskiem materiał, na którym błysnęły kropelki śliwowicy. Jedna ze ścian zapłonęła niebieskim ogniem. Przede mną wyrosła jednooka twarz.

– Chce uciec! – wrzasnął czarnowłosy mężczyzna.

W pierś uderzono mnie okutym mosiądzem kijem. Coś trzasnęło. Mój miecz szybko wystrzelił do przodu, na czymś się zatrzymał, potem ześliznął i zanurzył głębiej. Gdy go wyciągnąłem, był w połowie ubrudzony krwią. Ogromne cielsko runęło do przodu, chwyciło się płonącej tkaniny i pociągnęło ją ze sobą na ziemię. Kałuża wyciekająca spod legowiska pozostałych zbirów błyskawicznie stanęła w płomieniach.

Ktoś sięgnął po moje buty. Kopnąłem, choć miałem wrażenie, że odleci mi noga. Pokuśtykałem do kolejnych namiotów i ucałowałem je płonącym konarem. Poganiały mnie okrzyki budzących się mężczyzn, byłem jednak pewien, że i tak nie uda mi się dotrzeć do koni. W połowie drogi podtrzymały mnie dziecięce rączki i pomogły biec dalej.

Koń powitał mnie cichym rżeniem. Pozostałe zwierzęta spłoszyłem pochodnią, po czym wyrzuciłem gałąź w kierunku obozu. Odniosłem wrażenie, że w piersi zagnieździła mi się rodzina jeży. Ledwie mogłem oddychać.

– Szybko, Borinko. Zaprowadzę cię do domu.

– Dobrze – pisnęła.

– Niektórzy ludzie nie będą zadowoleni, widząc mnie w Nitrze.

Otuliłem się starym płaszczem, który ukradłem w Lupczy, na głowę naciągnąłem kaptur i stękając, wgramoliłem się na konia.

Spojrzała na mnie, a w jej oczach odbijały się płomienie trawiące namioty.

– Wyglądasz jak... Gdyby ktoś pytał, powiem, że jesteś moją babcią, dobrze?

– Mądra dziewczynka. Usiądź obok mnie, szybko. – Podałem jej rękę.

– Wujaszku, niepotrzebnie przepędziłeś konie, potrafię sama jeździć.

– Ty tak, ale ja za chwilę spadnę.

Ruszyliśmy z kopyta, zostawiając za sobą blask pożaru i krzyk zmagających się z ogniem porywaczy. Tylko księżyc oświetlał nam drogę. Koń biegł jednak pewnie, jakby węchem wyczuwając kamienie i wyboje. Po chwili las stał się rzadszy i nie musiałem już zwracać uwagi na gałęzie, które czyhały, by zrzucić mnie na ziemię.

Czułem, jak jej ręce obejmują mnie w pasie, delikatne policzki dotykają pleców. Przywarła jak rzep. Po pewnym czasie tylko to do mnie docierało. Gdy horyzont poszarzał, a wschodzące słońce zabarwiło go na różowo, przynajmniej umiałem rozpoznać, dokąd jedziemy.

Wydawało mi się, że mijamy ludzi, którzy udawali się na handel, do pracy. Chyba zatrzymaliśmy się przed murami miasta. Do mych uszu falami docierał głos Borinki. Mówiła coś o chorej babci, a ja dziwiłem się, kogo ma na myśli. Chyba zabrzęczała moneta, potem ruszyliśmy dalej, pochłonął nas uliczny gwar. Gdyby nie delikatne dziecięce rączki, obejmujące mnie w pasie, na pewno spadłbym z konia.

Wkrótce harmider ucichł. Kawałek dalej zatrzymaliśmy się, a do mnie dotarł męski krzyk i dziewczęcy śmiech. Czułem, jak wątłe ciałko zsunęło się z konia lub innego zwierzęcia, na którym siedziałem. Ponownie rozległ się śmiech. Chwyciły mnie czyjeś ręce i ściągnęły w dół. Chciałem się bronić, ale Borinka wciąż coś powtarzała.

Nagle ocknąłem się w gorącej kąpieli i uświadomiłem sobie, że upłynęło trochę czasu. Po chwili znów przestałem odczuwać rzeczywistość, o której przypomniał mi dopiero zapach grzanego miodu z ziołami i chłód łóżka.

Ale nie jestem tego pewien. Gdy obudziłem się z głębokiego snu, słońce było już wysoko.

– Gdzie Borinka?

– Śpi.

Nade mną pochylała się szczupła twarz, poorana głębokimi zmarszczkami. Spoglądały z niej błękitne oczy, zapadnięte i czerwone z niewyspania lub płaczu.

– Kim jesteś? – zapytałem ochrypłym głosem.

– Nazywam się Viatek, jestem kupcem. A ty, panie?

Chwilę trwało, nim przypomniałem sobie własne imię.

A potem całą resztę.

– Herald.

– Dziękuję ci, panie Heraldzie, że przyprowadziłeś moją córkę całą i zdrową.

Promienie słońca drażniły mi oczy. Rozejrzałem się dookoła. Komnata była duża, czysta, niezbyt bogata, ale urządzona z gustem. Za oknami w oddali szumiało miasto. Oznaczało to, że dom Viatka nie znajdował się na głównej ulicy.

Choć wszędzie panował spokój, kupiec drżał.

– Czego się boisz, panie? – zapytałem, próbując unieść się na łóżku. Poczułem okropne ukłucie w piersi. Połowa mojego tułowia była obwiązana bandażami.

– Że cię śledzili.

– Niepotrzebnie. Ci bandyci jeszcze długo wszystkich i wszystko zostawią w spokoju.

– Borinka powiedziała, że nie jesteś mile widziany w mieście. Dlatego nie posłałem po znachora. Sam cię opatrzyłem. – Spojrzał na mnie wylęknionym wzrokiem, ale jego uwagę przyciągnęło coś innego.

– Już się obudziłeś, wujaszku?

Odwróciłem głowę w stronę drzwi i po raz pierwszy ją zobaczyłem. Jak na mój gust była bardzo chuda, same kości, cieniutka jak osika. Miała blade policzki, zaróżowione z nieśmiałości lub podniecenia. Wielkie szare oczy zasłaniała fala długich nieuczesanych włosów, opadających dziewczynce na twarz.

Przez chwilę nienawidziłem jej, choć nie była podobna do kobiety, którą niegdyś kochałem.

A może właśnie dlatego.

– Co tu robisz, Borinko? Myślałem, że śpisz. Miałaś ciężki dzień, powinnaś odpocząć.

Założyła sobie kosmyk włosów za ucho.

– Byłam w mieście, tatku. Jest tam wielu ludzi. Wszędzie ogłaszają, że będzie egzekucja.

– Kiedy? – zapytałem ochrypłym głosem, nim Viatek zdążył skarcić córkę za lekkomyślność.

– Jutro. Już przygotowują stos. – Podbiegła do mnie i niczym dorosła poprawiła mi okrycie. – Okropnie wyglądasz, wujaszku. Popatrz, tu ci wciąż cieknie krew. Gdyby Svatodej był wolny, to by ci pomógł. A tak musisz się męczyć. Powiedz, dlaczego mężczyźni to robią?

– Co?

Jej gołębie oczy otwarły się szeroko ze zdziwienia, że od razu nie zrozumiałem pytania.

– Dlaczego zabijają ludzi, którzy chcą pomagać innym?

– Jutro spalą Svatodeja? – wydusiłem z siebie, kaszląc.

– Tak. W południe. Książę Vitikind mówi, że Svatodej jest złym czarodziejem i łajdakiem. Pewnie zapłonie na stosie ku przestrodze innym.

– Córuś! Nie zanudzaj gościa takimi sprawami!

– Zostaw ją, kupcze Viatku. Lepiej powiedz, czym handlujesz?

Zdziwił się, ale na jego zmęczonej twarzy wreszcie zobaczyłem ulgę.

– Przedtem handel za bardzo mi nie szedł, ale teraz, gdy moim winem zainteresował się pan zamku, jest o wiele lepiej. Już uzbierałem połowę sumy, którą żądali za wolność Borinki. Wystarczyłyby mi tylko trzy dni i miałbym całość. Ale...

– Wino – spróbowałem uśmiechnąć się do dziewczynki. Odgarnąłem okrycie.

– Nie wolno ci wstawać, panie! Masz złamanych kilka żeber. W trakcie chodzenia przebiją ci płuca!

– Nie zamierzam chodzić. Zamierzam się bić.

 

***

 

Obok przebiegł pies. Zatrzymał się przy mnie, obwąchał parę razy i pobiegł dalej. Pewnie miał nadzieję, że tam, gdzie powoli gromadzili się mieszkańcy Nitry – dorośli i jak na mój gust za dużo dzieci – ma większą szansę dostać coś na ząb.

Nikt nie wiedział, że moje podarte szmaty nie zmyliły tego kundla. Płaszcz, który ukradłem w Lupczy, był zbyt zakrwawiony, żeby nadawać się do prania. Viatek najpierw porozdzierał nożem kilka swoich starych ubrań, a potem wytarzał je w popiele, żebym wyglądał jak żebrak. Ale pies mnie nie interesował, tak jak ja jego.

Obdarte szmaty potrafią oszukać tylko ludzkie oko, nie miałem się czego bać. Na placu znajdowało się wystarczająco dużo obszarpanych zgarbionych biedaków, podobnych do mnie.

Spod przymkniętych powiek obserwowałem ludzi schodzących się na tę uroczystość. Wiele twarzy rozpalało oburzenie, gdzieniegdzie uroniono kilka łez. Od czasu do czasu między gromadkami zebranych wybuchały gwałtowne kłótnie, które kończyły się równie szybko, jak zaczynały. Nie zwracałem na nie uwagi. Stałem oparty o ścianę piekarni. Pod długim płaszczem ukrywałem naostrzony miecz, za pasem dwa sztylety. Co jakiś czas, nie mogąc oprzeć się pokusie, dotykałem palcami lewego policzka, na którym wciąż czułem pocałunek Borinki. Wycisnęła mi go rano. Był typowo dziecięcy, wilgotny i głośny, wciąż palił mnie na porośniętej skórze.

– Całusek na szczęście – powiedziała.

Na szczęście.

Opuściłem rękę i przez materiał pogładziłem miecz. Starałem się płytko oddychać, opatrunek na nic więcej nie pozwalał. Nadgarstek już mnie zbytnio nie bolał, choć odmówiłem wypicia znieczulającego wywaru. Mógłby spowolnić moje ruchy. Gorzej było z nogą, ale pocieszałem się, że to już nie potrwa długo.

Słońce powoli wznosiło się ku górze. Popatrzyłem na strażników. Dokładnie im się przyjrzałem, ciesząc się z każdej kropli potu, która spływała po nosie, uszach i piersi uzbrojonych mężczyzn. Otoczyli stos. Kilkudziesięciu rycerzy, w grupkach po trzech lub czterech, rozstawiono na całym placu.

Svatodej Wielki był już przygotowany. Dookoła niego wznosił się stos z suchego drewna, sięgający mu do pasa. Skazaniec patrzył przed siebie na zebrany wszędzie tłum. Żegnał się z ludźmi. Był niewinny, może i sprawiedliwy, ale mnie to nie obchodziło.

Nie przyszedłem, by rozwiązywać problemy księstwa.

Przyszedłem, by zabić.

Gdy między tłumem zabłysnęła biała szata władcy, ludzie od razu ucichli. Kilku strażników zatoczyło się, ustępując mu z drogi. Niechętnie zakryłem uśmiech. Vitikind przeszedł wąskim chodnikiem, przy każdym kroku brzęczała jego zbroja. Wszedł na pomost i z rąk drużynnika wziął płonącą pochodnię.

– Dlaczego nic nie zrobi? – westchnęła chuda staruszka, którą tłum popchnął w moją stronę.

– Ponieważ przysięgał, że nigdy nie zrobi nic dla własnej korzyści.

Zrozumiałem, że mają na myśli władcę-uzdrowiciela, ale było mi wszystko jedno. Obserwowałem księcia i jego strażników.

Vitikind, którego niegdyś nazywaliśmy Bykiem, uniósł pochodnię w kierunku słońca. Oderwałem się od ściany i zacząłem powoli przeciskać do przodu. Nie zauważyłem, by wielu ludzi oglądało się za starym kulejącym żebrakiem, dziwiąc się, jakim cudem zebrał w sobie tyle siły. Wszyscy patrzyli na książąt, nie wiedząc, który jest tym prawdziwym.

Ja nie miałem wątpliwości. Było mi wszystko jedno, co się stanie, gdy zabiję Byka. Władcy przychodzą i odchodzą i tylko minstrele w swych pieśniach zadecydują, który książę był lepszy lub gorszy.

W tłumie rozległ się pełen żalu szloch zdławiony silną ręką w ciche pochlipywanie. Usłyszałem kilka nieśmiałych okrzyków, ale nikt otwarcie nie sprzeciwił się decyzji Vitikinda. Ostrożnie utorowałem sobie drogę między dwoma rosłymi mężczyznami, pasterzami, sądząc po wełnianych koszulach.

Byk pochylił się i wyciągnął rękę.

Wciąż czekałem.

Tłum umilkł. Płomienie już prawie liznęły suche drewno, gdy padł pierwszy żołnierz.

Jego broń i błyszczące ochraniacze na przedramionach zabrzęczały w mrożącej krew w żyłach ciszy.

Po chwili, niczym bliźniacy jednojajowi, zwalili się następni dwaj wojacy. Vitikind drgnął, wyprostował się, wodząc oczami po nieszczęśnikach, którzy ośmielili się zakłócić mu przedstawienie.

Potem niczym kostki domina padli pozostali z książęcej straży. Wino z piwnicy Viatka było dobre, a specyfiki kapłanki z gaju we wsi Kowaczowa jeszcze lepsze. Przerażeni ludzie odsuwali się, widząc, jak żołnierze legli w ulicznym pyle. Uzurpator z niedowierzaniem rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył nikogo, kto mógłby mu zagrozić, wzruszył więc ramionami i złośliwie uśmiechnął się skazańcowi w twarz. Ponownie schylił się w stronę drewna.

– Byku.

Wszedłem na podest i ściągnąłem z głowy rozdartą szmatę.

Mężczyzna w bieli cofnął się, trzymając przed sobą pochodnię jak broń. Drugą dłoń zacisnął na rękojeści miecza.

– Gdy zaczęli padać moi rycerze, miałem nadzieję, że Svatodej wreszcie złamał przysięgę! – Uśmiech rozdarł jego twarz jak świeża rana po nożu. – A więc zwiadowcy nie kłamali. To ty, Heraldzie. Myślałem, że jesteś martwy. Widziałem cię, nie mogłeś tego przeżyć.

Na wspomnienie tego, co stało się przed rokiem, po plecach przebiegł mi dreszcz. Otrząsnąłem się szybko.

– Przyznaję, postaraliście się.

Nie licząc związanego starca, zostaliśmy na górze tylko my dwaj. Ludzie gdzieś zniknęli, a może stali tam, czekając, co będzie dalej... Nie zwracałem na nich uwagi. Skoncentrowałem się na księciu. Jasne włosy splecione w warkocze, biała tunika wzmocniona mosiężną zbroją podkreślały potężną sylwetkę. Przystrzyżona ruda broda w blasku południowego słońca świeciła jaśniej niż pochodnia w dłoni mężczyzny.

Vitikind. Byk. Uzurpator. Każdego z mojej byłej drużyny znałem po imieniu, ale ten doszedł najwyżej.

Ostatni.

– Być może gdybyś wtedy nie odszedł, nic by się nie stało. Svatodej by mnie nie pokonał. – Wykrzywił się w uśmiechu. – Ale w końcu i tak go dorwałem. Spójrz na niego, na tego świętoszka!

– Svatodej wierzył ci tak jak ja. Napadłeś na jego dom, tak jak na mój. Tyle że ja nie jestem świątobliwym mężem. Nie przebaczam.

– Chciałem tylko, żebyś do nas wrócił. Razem byliśmy najsilniejsi, najlepsi, pamiętasz? – pochodnia w jego ręce dogasała. Wyrzucił ją jak niepotrzebną rzecz i sięgnął po sztylet za paskiem.

– I dlatego musiałeś zabić moją żonę i spalić mój zamek. Dlatego skatowali mnie prawie na śmierć, gdy jej broniłem, i zostawili leżącego na podłodze, gdy dookoła płonęły ściany i dach. Nie przebaczam, Vitikindzie. Pozostali są już martwi.

Zrzuciłem z siebie pożyczony płaszcz i uniosłem miecz.

Książę cofnął się jeszcze o piędź, jakby chciał się ukryć za palem, do którego przywiązano Svatodeja.

– Łapcie go, na co czekacie? Zróbcie coś!

Zawsze umiał rozkazywać, dlatego doszedł tak wysoko. To z jego rozkazu miałem przymusowo wrócić do drużyny.

Rzuciłem okiem na kilku mężczyzn, statecznych mieszkańców Nitry, którzy ruszyli w moim kierunku.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce się podlizać.

Nim uniosłem miecz w obronie, zatrzymali się i jak kłody runęli na ziemię. Spojrzałem na pal. Usta Svatodeja były zakneblowane i nieme, lecz jego oczy przemawiały czarodziejską mową.

– Jesteś sam przeciwko mnie, wrogu mój.

Nie miałem na co czekać. Ostrze śmignęło w powietrzu, a Vitikind ledwie zdążył poruszyć ramieniem. Stal zgrzytnęła o mosiądz i ześlizgnęła się po nim, zostawiając na okuciu błyszczącą smugę. Byk odskoczył i roześmiał się.

– Kulejesz, ledwie trzymasz się na nogach.

– Wystarczy mi sił, by cię zabić.

– Gadanie! – krzyknął i wymierzył cios w moją pierś.

Obróciłem się, unikając ostrza, jednocześnie wystawiając swoje. Vitikind był szybki, stal zabrzęczała o stal. Przez chwilę nasze miecze splotły się w bitewnym pocałunku, by po chwili szybko się rozstać.

Przez moment patrzyliśmy sobie prosto w oczy. W powietrzu mignął blask odbitego w lustrze światła. Miał mnie zmylić, zdążyłem jednak uprzedzić cios wyprowadzony w szyję. Mój miecz powędrował w górę, ale tym razem to ostrze Byka wyprzedziło swego pana, strącając na bok moją broń. Prawa ręka uzurpatora była dosłownie zrośnięta z mieczem. Poczułem mrowienie w dłoni. Zmieniłem pozycję, a Vitikind zrobił to samo, zaciskając pięści. Celował w mój brzuch. Znów zadzwoniła stal.

– I ty chcesz mnie zabić?! Spójrz na siebie. Krwawisz, choć cię nawet nie drasnąłem.

Miał rację. Czułem, jak przez opatrunek na prawym ramieniu przesiąka krew i ciepłą strużką leje się do rękawa. Co gorsza, nie mogłem złapać tchu. Dusiło mnie w piersi, jakby ktoś ścisnął mi płuca w imadle.

Traciłem siły szybciej, niż przypuszczałem.

Powinienem był się spieszyć.

– I tak cię dostanę – powiedziałem cicho.

Wszystko dookoła przestało się liczyć. Patrzyłem tylko na niego i tylko jego słuchałem. Zlałem się z powietrzem, które zmącił podczas ruchu. Ostrze ruszyło do przodu, niczym skamieniały wąż prześliznęło się obok swojej siostry, przebiło szeroki pas z wołowej skóry i mosiądzu, ryjąc w boku przeciwnika krwawy wzór.

– Tego mnie nie nauczyłeś, łotrze! – krzyknął i zamachnął się.

Odsunąłem się, by uniknąć natarczywego ataku. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zawiodły więzadła w kolanie obciążonym szybkim skokiem. Połowa nogi pozostała na miejscu, podczas gdy reszta ciała obróciła się wokół własnej osi. Upadłem na ziemię. Wciąż unosiłem nad głową miecz i z zaciśniętymi zębami odpierałem atak Byka.

Zacząłem powoli wstawać, wciąż trzymając jego broń na trzy piędzi od swojego ciała.

Podpierałem się okaleczoną ręką. Niebieskie oczy Vitikinda rozbłysły, gdy stal zazgrzytała tuż obok jego nosa. Rozluźniłem się, przygotowując do ostatniego uderzenia.

W tym momencie poczułem ciężar w piersi. Ostre końce złamanych dwóch lub trzech żeber wbiły mi się w płuca. Powoli, powolutku upadałem na ziemię. Zdążyłem jeszcze powiedzieć kilka słów do tej drugiej. Jeszcze nie, jeszcze nie, proszę... Zdrowa noga ześliznęła mi się ze stopnia i plecami uderzyłem o zakurzony grunt.

Widziałem zbliżającego się Byka, celował we mnie mieczem. Ktoś szepnął mi do ucha:

– Chodź.

– Nie! – krzyknąłem, opluwając się różową pianą.

Sięgnąłem za pasek.

W powietrzu błysnęło.

Uśmiech Vitikinda był tak szeroki, tak pełen zadowolenia, że dopiero po kilku uderzeniach serca zamarł mu na ustach. Oczy księcia nagle stały się nieruchome, zapatrzone w dal, której nikt inny nie mógł dojrzeć. Uniósł rękę do góry, złapał się za gardło, z którego wystawała rękojeść mojego sztyletu.

– Tyyyyyy... – usiłował powiedzieć, nim krew uderzyła mu do głowy i na dobre zalała krtań.

Nie wiem, już go nie słyszałem. Z początku oszołomiony tłum zawrzał. Znalazło się kilka chętnych rąk, by uwolnić Svatodeja Wielkiego, ale ja nie zwracałem na nikogo uwagi.

Tylko na lodowate usta, które pocałowały mnie w policzek.

Pokryte szronem palce sięgnęły po moje serce.

– Chodź, zaprowadzę cię do niej i twojego dziecka, które nigdy się nie urodziło.

– Już idę, moja pani.

I poszedłem. Pozwoliłem, by prowadziła mnie łaskawa zimna dłoń. Wiodły mnie ślady, które zostawiały za sobą przezroczyste stopy tej drugiej. Im byłem dalej, tym ból stawał się mniejszy. Skórę łaskotały pierwsze płatki śniegu. Potem biała peleryna rozpłynęła się, a ja ujrzałem ją w oddali. Pędziła do mnie na koniu, jej włosy tańczyły na wietrze, na twarzy rozkwitał uśmiech.

Pierwszy raz od roku byłem szczęśliwy.

Tętent kopyt niósł się na wszystkie strony. Nagle wybuchnął w fali nowego bólu. Moje martwe szczęście porwała nawałnica, lodowata ręka sięgnęła po mnie, ale chybiła. Coś we mnie krzyczało, buntowało się, pragnęło rozbić niewidzialną barierę, która nas rozdzielała, ale poczułem ciepło i wilgoć.

– Ocknij się, panie – rzekł ktoś z zewnątrz.

Pokręciłem głową, lecz wciśnięto mi między wargi ustnik miecha. Zamoczyłem język w zimnej wodzie. Zacząłem kaszleć, wymachując w powietrzu rękami. Po chwili usiadłem.

Nade mną pochylał się stary mężczyzna. Oczy, przed którym nie sposób się ukryć, promieniały szczęściem.

Svatodej Wielki. Książę-uzdrowiciel.

Zaczerpnąłem powietrza, nie kłuło mnie w płucach. Uświadomiłem sobie, że ból stał się wspomnieniem z innego życia. Skoczyłem niczym sarna – wszystkie kości w kolanie siedziały na swoim miejscu.

Zacząłem macać w poszukiwaniu miecza. Podano mi go, a ja poczułem ciężar broni w ręce silnej niczym ze stali.

– Dziękuję ci, panie, że wybawiłeś nas od tego człowieka. Choć nie powinienem tak mówić, bo każde ludzkie życie ma wartość w oczach bogów, a Vitikind nie jest winien, że zbłądził – paplał staruszek z błyskiem w oku. – Chętnie bym ci się jakoś odwdzięczył, więc na początek wyleczyłem cię z ran.

Gdy spojrzałem na nadgarstek, zobaczyłem, że nie tylko zagoiły się nowe rany, lecz zniknęły również stare blizny. Miałem skórę delikatną, jakbym się dopiero narodził.

Nie, moja pani, tego nie chciałem.

Zagryzłem wargi.

Kropla krwi była słodka, krótko czułem jej smak. Gdy po raz drugi oblizałem usta, po rance nie było ani śladu. Zaczerpnąłem powietrza w niemym przerażeniu.

– Co... coś ty ze mną zrobił?

Nie słyszał mnie, zajęty radosną wrzawą mieszkańców Nitry. Svätodej Wielki... Wciąż tak życzliwie i serdecznie się uśmiechał, że nie mogłem na niego patrzeć.

Nie zabiłem go. Obróciłem się na pięcie, zostawiając starca z przeciętymi więzami i jego radością.

– Svatodej na zamek!- zaszumiał tłum za moimi plecami.

Gdy się obejrzałem, właśnie wznosili na barkach nowego księcia.

Niech się tym nacieszy.

Z jego winy czeka mnie teraz nowa praca. Muszę odebrać konia i iść dalej. Słyszałem, że w Wilczym Dole mają kłopoty ze smokiem. Smoki to legendarne, pradawne stworzenia, pewnie władają czarami.

Może potrafiłyby mnie zabić.

A jeśli nie, wyruszę gdzie indziej. Na świecie żyje wiele istot, które panują nad ciemnymi mocami, a ja najwyraźniej mam sporo czasu.

– Idę cię szukać, Moreno, moja pani – wymamrotałem, nim zapukałem do drzwi w domu Viatka.

Może dopisze mi szczęście.

 

Ze słowackiego przełożyła Alina Czapik

 


< 21 >