Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje

 

 


Królowie jednego opowiadania?

 

okladka

„Pokój do wynajęcia” to zbiór opowiadań grozy, który ukazał się w roku ubiegłym nakładem wydawnictwa Red Horse. Niniejszą antologię słowem wstępnym opatrzył Łukasz Orbitowski, jeden z nielicznych rodzimych autorów z powodzeniem eksplorujących przestrzeń literackiej grozy. „Opowieści to przecież najzdrowszy, najbardziej ludzki nałóg” – stwierdza autor głośnej powieści „Tracę ciepło”. Trudno się z Orbitowskim nie zgodzić. Czy jednak lektura zamieszczonych w tomie historii wyjdzie czytelnikom na zdrowie, infekując ich „tchnieniem grozy”?

Otwierający zbiór opowiadanie „Tylko ciało” Ewy Mroczek (której próby pisarskie mogli poznać czytelnicy „Nowej Fantastyki” oraz ci, w których ręce trafiła antologia pod jakże nic niemówiącym tytułem „Demony”) to ciekawa opowieść o czarownicy o wdzięcznym imieniu Aliya, która będzie musiała się zmierzyć z pewnym nad wyraz aktywnym nieboszczykiem oraz odkryć okoliczności jego śmierci, które okażą się bardziej zakręcone niż poroże barana. Jednym słowem – dowcipny aperitif przed smakowitymi kąskami, w które przecież pragniemy się wgryźć. Adrian Miśtak, publikujący na łamach miesięcznika „Czachopismo”, przygotował „Worek” – przewrotną nowelkę o seryjnym mordercy, która zjednuje czytelnika swoją lapidarnością oraz czarnym poczuciem humoru. Patronujące antologii opowiadanie „Pokój do wynajęcia” Tomasza Golisa to z kolei stylistyczny miszmasz garściami czerpiący z azjatyckich filmów grozy – warsztatowo sprawny, lecz nie powalający.

Kolejne opowiadania, zarówno pod względem kształtowania rozwiązań fabularnych, jak i warsztatu językowego, dowodzą, że Stephen King w naszym kraju znalazł oddanych fanów oraz kontynuatorów (słowo epigoni nie przechodzi mi przez gardło, bo i nie ma takiej potrzeby). „Kraina” Sebastiana Imielskiego (w wydanej w 2006 roku przez Fabrykę Słów antologii „Tempus Fugit” ukazało się jego opowiadanie pt. „Tunel”) to niezły przerażacz z Oddziału Dziecięcego, który staje się miejscem wielu przerażających zdarzeń, przywołujący ducha wczesnych utworów Wielkiego Stefka. „Testament ciotki Stefanii” autorstwa E.K. Jozpas to dość upiorne ghost story, oscylujące pomiędzy stylistyką Kinga a Poe’ego. Paweł Dałek, który w odautorskim komentarzu nie ukrywa swojej fascynacji prozą piewcy stanu Maine, przekonuje swoją „Królową jednego wieczoru” – groteskową i dowcipną nowelką o morderczych zabawkach. Dreszczowiec „Krawaty Koltaya” Pawła Palińskiego (będącego miłośnikiem literatury amerykańskiej spod znaku Keseya, Steinbecka i Faulknera) to z kolei dowód asymilacji stylu pisarskiego Kinga w całej jego rozciągłości. Do „Kingowszczyzny” nawiązuje także „Potwór” Krzysztofa Gonerskiego, będący nazbyt wyraźnym dowodem fascynacji „Czarnym Ludem”.

Pewna aura świeżości pojawia się za sprawą „Starego lasu” Agnieszki Majchrzak, w którym jasno daje do zrozumienia, jak bardzo pokrętne potrafią być więzy krwi. „Powrót do domu” Marcina Dobrowolskiego to z kolei ukłon dla Samotnika z Providence, Howarda Phillipsa Lovecrafta – i, za co dodatkowy plus, nie jest to kolejna opowiastka z Necronomiconem i kalmarowatymi istotami w rolach głównych.

Bez wątpienia „2:31” Tomasza Fenske to jedna z bardziej smakowitszych historii niniejszego zbioru. Niesamowita opowieść o kasjerce i jej nawiedzonej komórce wiele zawdzięcza horrorom rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni, jednak Fenske w umiejętny sposób oddał aurę sukcesywnie narastającego napięcia oraz wrażenia osaczenia.

Kolejne odpowiadania nie przynoszą autorom wstydu, chociaż trudno mówić tu o prawdziwej grozie. „Uważaj! Nadchodzi burza” Aleksandry Zielińskiej to miły ukłon w stronę fantasy spod znaku Neila Gaimana, zaś „Cena sztuki” Marcina Kryszczuka to rozgrywająca się w holenderskiej scenerii opowiastka o namiętności, zbrodni i duchowo podejrzanych paktach. „Październikowa opowieść” Daniela Grepsa to średnio udana historia spotkania z tajemniczym nieznajomym, przymuszającym protagonistę do wykonania zadań, których niezrealizowanie może zaowocować nad wyraz bolesnymi konsekwencjami. „Zmysły” duetu Kazimierz Kyrcz Jr – Łukasz Radecki to gorzka opowieść, której morał nie pozostawia złudzeń: to człowiek jest najokrutniejszym potworem. Udanym zwieńczeniem tomu jest opowiadanie „Nie oglądaj się za siebie” Marka Sobolewskiego – upiorna opowiastka bazująca na hinduistycznym systemie wierzeń.

„Pokój do wynajęcia” trudno uznać za antologię tekstów wybitnych, które przyprawią czytelników o apopleksję oraz erekcję owłosienia czaszki. Ale nie jest najgorzej. Pomimo nadmiernej fascynacji zachodnimi wzorcami autorzy starają się przeszczepiać na nasze podwórko to, co w nich najlepsze. Póki co – zabieg, z którego część pacjentów wychodzi nieco pokiereszowana. Ale przecież praktyka czyni mistrza.

 

Przemysław Pieniążek

 

Antologia

Pokój do wynajęcia

Red Horse, 2008

Stron: 396

Cena: 24,99

 


A trup gęsto się ściele...

 

okladka

Z antologiami jest jak z marcem. Bierze się jednego autora z tej półki, dwóch z tej, kilku z szuflady, kolejnego jeszcze skądinąd. I wychodzi groch z kapustą. W marcu jak w garncu.

Do tej pory antologie czytałam z własnego wyboru, co kończyło się zwykle na wyborze kilku opowiadań i odstawieniu książki na półkę. Na regale wyrósł mi istny las zakładek sterczących w różnych miejscach różnych antologii. A wśród nich fabryczna polanka – „Zachowuj się jak porządny trup”. Druga w moim życiu antologia przeczytana od początku do końca. Z trzech powodów – recenzenckiego przydziału, grypy i autentycznej przyjemności, która mnie naprawdę zaskoczyła.

Wszyscy wiemy, jaki układ mają antologie. W przypadku zagranicznych, wydawca musi liczyć się z ryzykiem, że większość nazwisk to dla niektórych nieodkryta karta. „Zachowuj się...” to zbiór czeskich i słowackich opowiadań. Nie jestem znawczynią tematu, o uszy obiło mi się tylko nazwisko Miroslava Žambocha, a że nie miałam przyjemności poznać jego książek, w zasadzie podeszłam do „Trupa” z czystym, nieskażonym umysłem.

Opowiadania zebrane w „Trupie” mieszczą się we wszystkich znanych podgatunkach fantastyki i gdzieś pomiędzy nimi. Niesamowitą rzeczą jest to, że każde z nich jest inne, każde zatrzymuje uwagę. Każde jest jakieś, substytutów brak. Znajdziemy więc w „Trupie” teksty przyjemne, jak opowiadanie tytułowe; trudne, jak „Tarzana”; zaskakujące, jak „Zwiastowanie”. Są space-opery, są tzw. klasyki, są teksty futurystyczne. Groch z kapustą. Ale smaczny.

Jak opowiedzieć o tak zróżnicowanym zbiorze, żeby wilk był syty i owca cała? Niełatwo uniknąć pułapki streszczania, nietrudno zostać spojlerystą. Można za to próbować oszukać trochę siebie i czytelnika, skupiając się na tym, co łączy i co dzieli zebrane teksty.

Punkt wspólny – trup. Jak mawiała Agatha Christie, nic tak nie ożywia akcji jak trup w wannie. Trudno się z nią w tym przypadku nie zgodzić. Ile tekstów, tyle trupów, a każdy inny. Pole do popisu szerokie, zaś większość autorów wyszła z tego zadania bez szwanku. Albo przynajmniej z niewielkimi bliznami. Ta różnorodność zachwyca – jak to możliwe, że tyle osób raczej nie kontaktując się ze sobą nie powtórzyło pomysłu na truposza? Da się? Da.

Najlepiej widoczne różnice to oczywiście różnice gatunkowe. Ale te najciekawsze obserwuje się na gruncie poetyki tekstów. Nawet zbliżone do siebie gatunkowo lub fabularnie opowiadania są zupełnie różne. Można się więc zachwycić epickim rozmachem „Kiedy słońce wstanie nad Zoborem”, żołnierską precyzją „Houston, mam problem”, posępnym „Snem o powrocie” czy przewrotnym „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”. Wymieniać można by tak w nieskończoność, ale zdecydowanie polecałabym sprawdzenie tego na własnej skórze.

Ilu autorów, tyle przekazów. Ilu czytelników, tyle odczytań. Więc zgodnie z zaleceniem wydawcy należy zachować się jak porządny czytelnik i zobaczyć, jak to robią nasi sąsiedzi. A o tym, czy warto, niech świadczy brak zakładki w moim egzemplarzu.

 

Ewa Hartman

 

Antologia

Zachowuj się jak porządny trup

Tłum. Konrad Bańkowski, Alina Kalandyk, Robert Kręć

Fabryka Słów, 2008

Stron: 555

Cena: 29,99

 


Szatan znowu w Polsce, tym razem w Poznaniu

 

okladka

Napisać w niebanalny sposób książkę, która porusza problematykę konfliktu Dobra i Zła to wyzwanie dla pisarza. Czytelnik oczywiście domyśla się, że morałem będzie wyraźna aprobata Dobra i nie myli się. Sam nie spotkałem się jeszcze z przypadkiem, by ktoś napisał książkę, która aprobuje wybór Zła. Czasem szkoda, bo ciekawie byłoby taką książkę przeczytać. Jakub Małecki miał jednak nieco inne ambicje. W swoich „Błędach” próbuje podjąć temat z mniej banalnej strony i nawet mu się to udaje.

Motyw przewodni powieści – tytułowe błędy – posłuży autorowi do opowiedzenia historii o trudnej, wielokrotnie opisywanej sztuce dokonywania wyborów. Jego bohaterowie to ludzie młodzi, jeszcze nie do końca odpowiedzialni, często nie zdający sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów. Albo są pogrążeni we własnych obsesjach czy nałogach, albo po prostu te konsekwencje bagatelizują. Ich zachowanie to nie tylko wieczne zgrywanie i dobra zabawa, próbują też zarobić, ale robią to nieodpowiedzialnie właśnie – nie zwracają uwagi na to, czy kogoś przez to krzywdzą, czy ktoś inny może na tym stracić. Przyrównując do nich innego bohatera, autor ujął to w słowa najlepiej: „zwykły szczyl, który z braku pomysłu na życie ucieka w używki i gnój”. Sposób, w jaki postrzegają świat, przybliża czytelnikowi użyty przez autora język. Małecki, pisząc o ludziach, pisze ich językiem. Nie waha się bluzgać albo używać przesadzonych opisów (bo nikt, jak sądzę, nie zna dziewczynki, która nosi stanik i jednocześnie jest poniżej wieku komunijnego). Akcentuje to, co w życiu bohaterów jest nieudane. Często można napotkać opisy brzydoty, złośliwości rzeczy martwych, także pesymizmu, tak często występującego u współczesnych ludzi.

Podobnie jak brzydoty, nie brakuje w książce brutalnych opisów wydarzeń. Pomimo tego, że wiem, że brutalność jest tutaj chwytem typowym dla gatunku, nie powstrzymuje mnie przed zastanawianiem się, dlaczego autor, pisząc książkę o ludziach popełniających błędy, tak bardzo koncentruje się na bólu i cierpieniach doczesnych zamiast na ich konsekwencjach. Dopiero później w trakcie lektury zdałem sobie sprawę, że wszechobecna brutalność jest tutaj jak najbardziej uzasadniona – dla ludzi takich jak bohaterowie książki perspektywa potępienia wydaje się być po prostu niezauważalna, do „ominięcia”. Pewnie zbagatelizowaliby ją tak samo jak wcześniej konsekwencje własnych czynów. Tymczasem perspektywa bólu, kalectwa, odrzucenia przez społeczeństwo, a także nieprzemijających wyrzutów sumienia jest jak najbardziej namacalna, niepomijalna. Dla ludzi, którzy żyją „tu i teraz” perspektywa okaleczenia jest na dobrą sprawę wizją Piekła. Warto dodać, że to wizja piekła bardzo odrębna od tych opisywanych przez różnych myślicieli i intelektualistów, które są raczej poetyckie czy przeintelektualizowane niż przerażające. Ciężko mi się tutaj nie zgodzić z Feliksem W. Kresem, który mówił w wywiadzie, że wszystkie te wizje piekła są niczym w porównaniu z obozem koncentracyjnym. Porównanie nieco przesadzone, ale trzeba przyznać, że coś jest na rzeczy.

Książka niestety ma również słabe strony. Trochę szkoda, że autor woli iść na łatwiznę, np. nazywając Szatana Beliarem. Zmiana jednej litery to akurat szarada, jaka wydaje mi się niezrozumiała w książce raczej dojrzałego autora. Tym bardziej, że nie potrafię dostrzec czemu to miałoby służyć. Prawdziwa tożsamość Beliara jest wielokrotnie sugerowana. Gdyby zamiast „Beliar” po prostu wstawić „Szatan” nic by to tekstowi nie ujmowało. Nawet realizmu. Sądzę, że bohaterowie i tak nie uwierzyliby w tożsamość Szatana, nawet gdyby ją miał wypisaną w dowodzie. Skąd więc ta zbędna szarada? Ciężko powiedzieć.

Z czasem na podobnej zasadzie pojawia się wiele znanych osób ze zmienioną literą w nazwisku. I tak w scenie głosowania za uwolnieniem grzeszników obok celebrytów stanęli nasi politycy. Zostali jednak dobrani tylko jednej strony podziału prawica-lewica i obawiam się, że autor wbił w tym momencie sobie szpilę. Chcąc przekazać coś wartościowego, raczej nie powinien bawić się animozjami w polityce, zwłaszcza że z wymową tekstu jak i jej fabułą nie mają raczej nic wspólnego. W końcu podanie znanych nazwisk nie mogło służyć niczemu innemu jak wskazaniu, że nie ma ludzi bezbłędnych.

Rzadko sięgam po polski horror. Zacząłem go doceniać dopiero po przeczytaniu „Księgi jesiennych demonów” Grzędowicza i „Horror Show” Łukasza Orbitowskiego, ale nie zmieniło to samej częstotliwości czytania polskiej grozy. Po „Błędy” sięgnąłem z ciekawości i pomimo trochę przyciężkiego stylu, nie zawiodłem się. Być może Małecki nie podwyższył poprzeczki dla następnych autorów, ale nie przeszkodziło mu to w napisaniu całkiem niezłej książki.

 

Mariusz Klimek

 

Jakub Małecki

Błędy

Red Horse, 2008

Stron: 304

Cena: 24,99

 


Starter

 

okladka

Dawno, dawno temu w Ameryce Keith Laumer wymyślił sobie inteligentne czołgi. Ale co tam czołgi! Niesamowite, ważące tysiące ton bestie ze stali, gotowe stawić czoło każdemu zagrożeniu na planetarnym teatrze działań wojennych. I to przez setki lat. Wiadoma sprawa – nie można tak długo eksploatować jednego typu, tak więc wersji rozwojowych superczołgów o wspólnej nazwie Bolo opisano ponad trzydzieści. A że jednemu autorowi ciężko by było udźwignąć taki kawał roboty, to opowieści o bojowych maszynach przyszłości tworzyło wielu autorów – wśród nich także David Weber. Tak, ten sam specjalista od kosmicznych wojen na wielką skalę, spod którego pióra wyszedł dobrze znany cykl opowieści o przygodach dzielnej pani kapitan Honor Harrington.

„Bolo!” to pierwszy na naszym rynku tom opowiadań z tego cyklu. Wydawnictwo REBIS postanowiło nim właśnie zapoczątkować serię, mimo iż nie jest to zgodne z chronologią jej powstawania. Nie jest to jednak w żadnym razie taktyka błędna – z kilku powodów. Po pierwsze, sięgnięto po znane nazwisko rozpoznawalnego już na polskim rynku autora; po drugie, w tym tomie znajdziemy opowiadania z szerokiego zakresu dziejowego, a w związku z tym zapoznamy się z różnymi wersjami Bolo. Trzecim powodem jest rzecz stosunkowo rzadko spotykana: znajdująca się na końcu książki krótka historia kolejnych wersji rozwojowych superczołgów wraz z tabelami zawierającymi ich istotne dane taktyczno-techniczne. Pozwala to zapoznać się z podstawami koncepcji Bolo i różnicami pomiędzy wersjami – od Mark I do Mark XXXIII.

Od rozważań ogólnych czas jednak przejść do szczegółów. W „Bolo!” znajdziemy cztery opowiadania, których akcja rozgrywa się na przestrzeni setek lat – od szczytu do upadku potęgi ludzkiej cywilizacji.

„I wiele mil” to opowieść o eksperymentalnym Bolo Mark XXIII, który przez wiele lat pozostawał zapomniany na pewnej peryferyjnej, rolniczej planecie. Jednak po wielu latach nadszedł czas na zmiany i nasz czołg wreszcie otrzymuje dowódcę. I jak to zwykle w takich opowieściach bywa, nie minie dużo czasu, nim duet w składzie: kapitan Paul Merit i Bolo o imieniu Nike będą musieli sprostać zagrożeniu na skalę globu, kiedy to na planetę Santa Cruz chciwym okiem spoglądać zacznie pewna bardzo potężna i wpływowa korporacja.

Bolo przez ponad tysiąc lat chroniły planety zamieszkane przez rasę ludzką. I robiły to z równym poświęceniem, zarówno kiedy wrogiem była obca cywilizacja, jak i kiedy walczyć im przyszło ze swoim zbuntowanym bratem. O takiej właśnie sytuacji przeczytacie w opowiadaniu „Zdrajca”. Kiedy nie do końca opadł jeszcze bitewny pył po starciu z obcą inwazją, Bolo Mark XXV o oznaczeniu kodowym ART otrzymuje zadanie wytropienia i zniszczenia bliźniaczego modelu, który zbuntował się w środku morderczej bitwy.

„Z tarczą” to z kolei opowieść przybliżająca nam skomplikowane stosunki, jakie łączyły inteligentne i świadome siebie Bolo z ich ludzkimi dowódcami. W końcu musiał być jakiś powód, dla którego w środku najpotężniejszych maszyn bojowych, jakie stworzył rodzaj ludzki, do boju rusza także słaby i ograniczony człowiek. Wszak nasze ludzkie umysły nie mogą się równać z możliwościami superkomputerów i sztucznej inteligencji superczołgu.

W ostatnim opowiadaniu, pod tytułem „Czas śmierci”, poznamy koniec zarówno samych Bolo, jak i potęgi ludzkiej rasy. Wojny niszczą, a wojny totalne niszczą totalnie – o czym mogą przekonać się niezwykle boleśnie niedobitki ludzkiej rasy, próbujące zacząć cywilizację od nowa, na planecie, która wcześniej należała do ich śmiertelnych wrogów. I tutaj niezwykle ważną rolę odegra jeden z ostatnich superczołgów, należący do najdoskonalszego modelu Mark XXXIII, który przez wiele lat rdzewiał pozostawiony na wielkim pobojowisku.

Wydawnictwo REBIS zdaje się podążać swoją drogą w kwestii doboru pozyskiwanych pozycji z gatunku space-opery. Cykl Honor Harrington czy Starfire to przykłady sprawnie napisanych opowieści o wojnach toczonych na skalę kosmiczną i rozgrywających się głównie w przestrzeni. Cykl o Bolo wydaje się więc ciekawym uzupełnieniem takiej polityki wydawniczej. Sięgając po kolejne tomy z tej serii, będziemy mogli zapoznać się z taktyką i strategią prowadzenia walk na powierzchni planet, przy użyciu machin wojennych tak potężnych, że przy nich niczym by była dzisiejsza potęga militarna całego globu.

Komu można polecić zbiór opowiadań Davida Webera „Bolo!”? Myślę, że sięgnąć po niego mogą miłośnicy tego autora oraz ci, którym miła jest formuła space-opery i fantastyki militarystycznej. Niezdecydowanym i chcącym rozpocząć przygodę z tego typu literaturą także mogę polecić lekturę tej książki – a to z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na szeroki zakres czasowy akcji opowiadań oraz „encyklopedię” na końcu jest to niezły starter serii. Po drugie zaś, opowiadania w nim zawarte stanowią dosyć charakterystyczne utwory dla prozy pana Webera, co pozwoli wyrobić sobie opinię o jego twórczości.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Bolo!

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2009

Stron: 384

Cena: 27,90

 


< 08 >