Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje

 

 


Wojna na całego

 

okladka

Wielka odkrywcza wyprawa braci Anturiasich dobiegła definitywnie końca. Rzecz jasna – nie skończyła się tak, jak to zaplanowano. Została brutalnie przerwana, zaś niezwykle niesprzyjający splot wydarzeń na arenie politycznej uniemożliwił podjęcie jej na nowo. Bo czy ma sens odkrywanie nowych lądów, gdy stary świat trzęsie się w posadach? Kiedy wróg niepowstrzymaną falą wlewa się w głąb ojczyzny, nadchodzi czas na chwycenie za miecz i stanięcie w jej obronie. I tak właśnie czyni Kales. To samo zapewne uczyniłby i Yorim, ale jak pamiętacie z tomu poprzedniego, niestety przeszkodziła mu w tym śmierć.

Siostra Kalesa i Yorima martwa jest już od dawna. W tym świecie bywa jednak tak, że zgon to jedynie początek dalszej egzystencji na innym poziomie. Tak właśnie stało się z Nirati, którą śmierć przeniosła do Anturasixanu – krainy stworzonej magiczną mocą przez jej dziadka. Na cudowny kontynent, z którego książę Nalesquin prowadzi wielką armię na podbój Dziewięciu Księstw. Czy jednak Niriati będzie się spokojnie przyglądać zagładzie swojej dawnej ojczyzny?

Wśród koronowanych głów też panuje spory zamęt. Wojna między Nalenyrem i Deseirionem weszła chyba w decydującą fazę, skoro książę Pyrust wpadł z mieczem do sali tronowej Cyrona i jest o krok od spełnienia swojego wielkiego marzenia – zabicia księcia i przejęcia Nalenyru. Jednak między przeciwnikami staje nagle drobna czarnowłosa kurtyzana, znana przez długie lata jako Pani Gagatu i Nefrytu. Staje tam jednak nie po to, by swoją kształtną piersią zasłonić kochanka, lecz po to, by ogłosić się zaginioną Cesarzową i zażądać oddania dawno utraconej władzy. Cóż jednak może zrobić słaba kobieta przeciwko nieczułej stali w dłoniach Pyrusta? Wszak jeden cios powinien zakończyć sprawę. Dlaczego więc książę stoi i nie unosi miecza?

„Nowy świat” to trzeci i ostatni tom cyklu „Epoka wielkich odkryć” autorstwa pana Michaela Stackpole’a. I jak to zwykle w ostatnich tomach bywa, przynosi nam wojnę na wielką skalę, fundamentalne przemiany, upadek starego i narodziny nowego porządku. Wszystko okraszone odpowiednią dawką scen batalistycznych, magii, cudów, boskich interwencji i zaawansowanej mechaniki. Czyli zestaw stosunkowo charakterystyczny dla tego typu literatury. Niestety.

Nie jest to zła książka. Czytałem ją z przyjemnością. Ma kilka atutów, do których należą niewątpliwie ciekawie skonstruowane postacie. Bohaterowie dają się polubić lub też przeciwnie, do niektórych czułem zdecydowaną antypatię. Podział na negatywnych i pozytywnych w odbiorze nie przebiega jednak zgodnie z linią frontu – sympatycznych bohaterów spotkałem zarówno po stronie broniących się, jak i napastników. Tak samo było z czarnymi charakterami. Akcja powieści jest na tyle dynamiczna, że przyciąga do książki i nie powoduje znudzenia. Dodatkowo, konstrukcja całości umożliwia śledzenie akcji z najróżniejszych punktów widzenia. Z rozdziału na rozdział skaczemy między głównymi bohaterami, dzięki czemu mamy szerszy wgląd na wydarzenia, zyskujemy pewien dystans, możemy lepiej poznać bohaterów po obu stronach konfliktu. Cóż więc spowodowało, że poprzedni akapit zakończyłem słowem wyrażającym pewien zawód?

Tutaj należy się kilka słów wyjaśnienia. Do zrecenzowania otrzymałem wszystkie części tego cyklu. Zaś przed napisaniem tej recenzji przeczytałem sobie tą, którą stworzyłem do tomu pierwszego. Wyraziłem w niej zadowolenie, że otrzymałem porcję ciekawej, niestandardowej fantasy. Takiej, która zdawała się iść swoimi drogami, zdradzając pewne podobieństwo do powieści podróżniczych, które pochłaniałem w młodości. Tom drugi i trzeci poszły jednak inną drogą, bardziej typową i mniej oryginalną. Z gatunku podróżniczego przeskoczyliśmy nagle do wielkiej wojny, magii na ogromną skalę, boskich interwencji – jednym słowem, do pełnokrwistej epopei fantasy. Zagubiła się w tym wszystkim jednak oryginalność. Kto wie – może to i dobrze? Może na książki w stylu przygód Tomka Wilmowskiego w magicznym świecie nie ma dziś zapotrzebowania?

Pozostaje sobie odpowiedzieć na pytanie – czy czytać? Odpowiedź jest prosta. Jeśli czytaliście dwa poprzednie tomy, sięgnijcie po trzeci. Jeśli wcześniej się podobały, najnowszy tom spodoba się także. Miło będzie poznać, jak się to wszystko skończyło. Jeśli jednak nie mieliście do tej pory kontaktu z przygodami Kalesa i Yorima, na pewno nie zaczynajcie lektury od „Nowego świata”. Trzeba w takim przypadku sięgnąć po pierwszy i drugi tom cyklu. Bez nich zrozumienie akcji „Nowego świata” będzie zdecydowanie ograniczone. A czy należy sięgać po cały cykl? Rozważywszy wszystkie za i przeciw, mogę stwierdzić, że tak. Rzecz jasna, o ile macie pozytywny stosunek do konwencji fantasy.

 

Jacek Falejczyk

 

Michael A. Stackpole

Nowy świat (tom III cyklu Epoka wielkich odkryć)

Tłum. Jan Pyka

Rebis, 2008

Stron: 514

Cena: 33,90

 


O teorii spiskowej

 

okladka okladka okladka

Co pewien czas dochodzą mnie niepokojące informacje o teoriach spiskowych. Wszystkie oparte są na podobnym schemacie: istnieje pewna grupa szarych eminencji, mniej lub bardziej zakamuflowanych, stojących za plecami władców. Tajemniczy ONI w istotny sposób wpływają na losy świata, przędąc sieć zakulisowych spisków, nakłaniając koronowane głowy do prowadzenia określonej (przez nich) polityki – i cały czas znajdują się w cieniu. W zależności od źródła informacji są nimi a to cykliści, a to masoni, a to Żydzi, że o elfach i wozakach nie wspomnę. A w książkach Alana Gordona o losach świata decydują błazny.

Gildia błaznów zrzesza wszelkiego rodzaju wesołków: trefnisiów, trubadurów i karłów. Wszyscy są ubrani w pstre szatki, potrafią na poczekaniu płodzić zabawne epigramaty, fikać koziołki i grać na lutni. Niektórzy z nich mają jeszcze kilka umiejętności dodatkowych: potrafią prowadzić śledztwo, zbierać informacje, zyskiwać zaufanie książąt, a w razie potrzeby cicho i sprawnie wsunąć przeciwnikowi nóż pod żebro. Do takich wybrańców należy Feste, zwany też Teofilem. Jako postać literacka ma niezwykle długi żywot. Wymyślił go Szekspir i uczynił postacią drugoplanową w „Wieczorze Trzech Króli”, a Alan Gordon bardzo sprawnie go sobie „pożyczył”. Jego Feste zachował walory Szekspirowskiego pierwowzoru, nie stał się najemnym mordercą, politykiem ani żołnierzem. Pomimo całej swojej zakulisowej działalności pozostaje błaznem. I to jest olbrzymi plus książek z serii, bo Feste i jego towarzysze podchodzą do życia z humorem i dystansem, upatrując w nim absurdów, niekiedy śmiesznych, niekiedy żałosnych, ale zawsze ocenianych oczyma wykonawcy błazeńskiej profesji.

W „Trzynastej nocy” momentami przeszkadzał mi nazbyt prosty język. Krótkie, szarpane zdania niemile kaleczyły moje oko, zaczęłam nawet się zastanawiać, kto dał plamę: autor, tłumacz czy redaktor. A potem doczytałam, że pierwsza książka z cyklu to zapiski bohatera. Jako że jest on błaznem, a nie pisarzem, wybaczyłam mu drobne potknięcia. Bo tak samo jak spojrzenie na świat z punktu widzenia trefnisia, niedoskonałości czynią opowieść bardziej autentyczną.

Podoba mi się inteligencja i pomysłowość bohatera – od pewnej chwili pary bohaterów. Feste potrafi wyjść cało z rąk bandy oprychów, dzięki znajomości kilku języków sprawnie idzie mu udawanie a to wenecjanina, a to Greka, dzięki rubasznemu humorowi wkrada się w łaski gwardii wareskiej w Konstantynopolu. Aglaja jest kobietą nie tylko uroczą i dobrze urodzoną, ma także dar słuchania i kojarzenia tego, co usłyszała. To czyni z nich niezwyciężony duet, który – wspierany przez towarzyszy – jest w stanie dociec sedna każdej intrygi i w pokazowy sposób rozwikłać każdą tajemnicę.

Lubię historie z dawnych czasów, zawierające w sobie wątek kryminalny. Fascynuje mnie wyjaśnianie zagadek związanych z morderstwami bez całego tego współczesnego sztafażu – banków danych, odcisków palców, mikrośladów i zdjęć w podczerwieni. Trzynastowieczny detektyw-błazen, który ma do dyspozycji wyłącznie swoje małe szare komórki, cieszy się w moich oczach większym uznaniem niż zbrojny w zdobycze najnowszej techniki superagent. Feste i jego kompania są hałaśliwi, złośliwi, oszukują i naginają prawo – a jednocześnie budzą sympatię. Nie wahają się podjąć ryzyka, nawet jeśli miałoby ono oznaczać zagrożenie życia, i czynią to mądrze, bez niepotrzebnej brawury czy bohaterszczyzny. I choć wynoszą władców na trony, a potem ich z nich strącają, zawsze działają w imię interesów ludzi zwykłych, przeciętnych obywateli, których wyrafinowane gry możnych tego świata w istocie niewiele obchodzą.

Cykl o gildii błaznów jest zaplanowany na kilkanaście tomów. Do tej pory w Polsce ukazały się trzy, a ja z niecierpliwością czekam na resztę. Podoba mi się zderzenie pomysłowości trefnisiów z makiawelizmem władców. A jeszcze bardziej przypadło mi do gustu to, że błaźni zazwyczaj wychodzą z tego starcia zwycięsko. A potem wracają do poruszania marionetkami, przeświadczonymi, że oto przyszło im stanowić o biegu wydarzeń na świecie.

 

Hanna Fronczak

 

Alan Gordon

Trzynasta noc

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2008

Stron: 315

Cena: 29,90

 

Alan Gordon

Błazen wkracza na scenę

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2008

Stron: 338

Cena: 29,90

 

Alan Gordon

Śmierć w dzielnicy weneckiej

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2009

Stron: 369

Cena: 29,90

 


Wielki Mistrz, wielkie kłopoty

 

okladka

Zaprawdę, powiadam wam, straszliwą jest klątwa tomu trzeciego, co rozpaczą z ócz czytelniczych łzy serdeczne wyciska. A rozpacz ta albo ze smutku, albo ze szczęścia się bierze, jako że tom trzeci zwieńczeniem dzieła, jako i gwoździem do trumny jego bywa. Howgh.

Nie, nie płakałam nad „Wielkim Mistrzem” Trudi Canavan ani ze smutku, ani ze szczęścia, ani z żadnego innego powodu. No, może parę razy ziewnęłam, trochę przysypiałam, trudno jednak mówić o jakichkolwiek większych emocjach, czy to pozytywnych, czy to negatywnych. Ot, powieść, którą należy skończyć, skoro się ją zaczęło.

Po wielkiej niespodziance, jaką Trudi Canavan zaserwowała czytelnikom w finale „Nowicjuszki”, miałam nadzieję, że „Wielki Mistrz” okaże się równie ciekawy. A tu klops. Pierwsze rozdziały obfitują przede wszystkim w reminiscencje z tomów poprzednich, a także rozmyślania i tradycyjne już wahania Sonei, na których widok coś mi się w środku skręciło. Co gorsza, tendencję do snucia przydługich rozważań wewnętrznych zaczynają również wykazywać pozostali bohaterowie, wszyscy zaś razem i każde z osobna głowią się, co począć z Akkarinem i jego Straszliwą Tajemnicą...

Ten bodaj najciekawszy w całej trylogii wątek, rozpoczęty pod koniec drugiego tomu, znajduje rozwinięcie w „Wielkim Mistrzu”. Nareszcie wyjaśnia się, czemu całość nosi tytuł „Trylogia Czarnego Maga” i kimże ów Czarny Mag jest, choć tu akurat można by się spierać, czy chodzi o Akkarina, czy o Soneę, jego podopieczną. Relacje między Wielkim Mistrzem i nowicjuszką powoli ulegają zmianie. Powstaje między nimi więź oparta nie, jak do tej pory, na przymusie i nakazie dochowania tajemnicy w zamian za bezpieczeństwo przyjaciół, lecz wspólnej tajemnicy, zaufaniu i wspólnym dźwiganiu olbrzymiego brzemienia. Stawka jest wysoka – uprawianie czarnej magii Gildia karze wygnaniem, a nawet śmiercią, lecz klęska kosztowałaby znacznie więcej niż wykrycie spisku przez pozostałych magów, zaś jej koszty ponieśliby wszyscy mieszkańcy Kyralii. Do tego dochodzą jeszcze liczne dylematy natury moralnej, jakie budzi konieczność czerpania energii z żywych istot i świadomość pokusy, jaką ono za sobą ciągnie. Okazuje się jednak, że w obliczu nadciągającej nieuchronnie zagłady, której pozostali magowie są całkowicie nieświadomi, podział na czarne i białe, złe i dobre, słuszne i niesłuszne traci prawo bytu. To wszystko, niestety, daje Sonei pretekst do kolejnych rozmyślań, tym razem jednak dość szybko zwieńczonych konkretną decyzją, a później następną – i to zaskakującą. Od tej pory kończą się dłużyzny, akcja nabiera tempa i już nie zwalnia aż do końca książki.

W przeciwieństwie do „Nowicjuszki”, w której najciekawsze były wątki związane z postaciami dotychczas drugoplanowymi, w „Wielkim Mistrzu” wszystko jak gdyby wraca na swoje miejsce. Akcja toczy się wieloma torami, kolejne wydarzenia autorka przedstawia z perspektywy paru osób: Sonei i Akkarina, Rothena, Dannyla, Lorena, Ceryniego, a później także innych magów, rozpaczliwie stawiających czoła nad wyraz potężnemu wrogowi – i w tej walce ginących. Pojawia się kilka istotnych pytań – o przeszłość i intencje Akkarina, o istotę zakazanej i zapomnianej przez Gildię czarnej magii czy o granice, do których można się posunąć w imię wyższego dobra.

Najmocniejsze ogniwo „Wielkiego Mistrza” stanowi tytułowy bohater. To jego tajemnicza przeszłość i działania napędzają całą akcję. Akkarin jest dojrzały, opanowany, spokojny, gotów zaryzykować i stracić wszystko – przyjaciół, dobre imię, władzę, a nawet życie – w imię dobra Gildii i całej Kyralii. Szkoda tylko tej aury grozy, posępności, dwuznaczności, jaka otaczała go w „Nowicjuszce”, a w trzecim tomie została rozłożona na czynniki pierwsze. Szkoda również pewnych wątków, które Trudi Canavan z pewnością mogła sobie całkowicie darować, książce wyszłoby to na dobre. Mam na myśli przede wszystkim motyw „niewłaściwych”, według Gildii, preferencji Dannyla, przywoływany zbyt nachalnie i prostacko, jak również całą postać Savary, która służy wyłącznie za pretekst do rozwinięcia wątku Ceryniego. Magiczne pojedynki zostały zredukowane do zwykłego ciskania fajerbolami, póki ktoś się nie zmęczy i nie padnie. Najbardziej jednak rozczarowało mnie zakończenie – zbyt szybkie, zbyt proste. Kluczowy moment zajmuje niecałą stronę i można by go streścić mniej więcej tak: dobry bohater X naparza niedobrego bohatera Y, aż ten w końcu pada martwy. (Mniej więcej to samo czułam, gdy po tysiącu stron przygód zniszczenie Pierścienia Władzy, wydarzenie bądź co bądź istotne, zostało opisane praktycznie w jednym zdaniu, po czym nastąpiło kolejnych kilkaset stron wędrówki bohaterów z powrotem do domu i usuwania zniszczeń.) Co gorsza, zakończenie jest też ckliwe, pasujące do charakterów Akkarina i Sonei mniej więcej jak wół do karocy.

„Wielki Mistrz” to solidna – nie tylko objętościowo – porcja klasycznego fantasy o magach dobrych i złych, którzy stają do śmiertelnego boju o przyszłość swojego świata. Fantasy, trzeba dodać, mało oryginalnej czy odkrywczej, lecz przyjemnej i lekkiej w czytaniu, w sam raz na dwa leniwe popołudnia albo długą podróż pociągiem. Tym, którzy zachłannie pochłonęli pierwsze dwa tomy „Trylogii Czarnego Maga”, tom trzeci z pewnością przypadnie do gustu, a może i zachwyci, zaś spragnionych dalszych opowieści o Gildii odsyłam do „Uczennicy Maga”.

 

Marta Kisiel

 

Trudi Canavan

Wielki Mistrz. Księga trzecia trylogii Czarnego Maga

Tłum. Agnieszka Felińska

Galeria Książki, 2008

Stron: 719

Cena: 43,90

 

 


Motyle, ach motyle...

 

okladka

Motyle – rząd owadów uskrzydlonych, polatujących nad łąkami i polami. Ładne, miłe stworzonka, które krzywdy człowiekowi nie czynią.

A motyle bojowe? To ludzie. Mający umiejętność telenawigacji. Samym umysłem, kiedy ciało zostawiają na fotelach przed monitorami.

Bez motyli bojowych nie ma wojny – tak twierdzą bohaterowie powieści Eugeniusza Dębskiego „Krótki lot motyla bojowego”. Bez tej unikatowej umiejętności, która przeradza każdego espa w żołnierza prawie doskonałego, walczącego w dziwnej z naszego punktu widzenia wojnie.

Kiedyś, jeszcze przed wynalezieniem karabinów maszynowych i bomb, człowiek walczył z człowiekiem prawie twarzą w twarz. Jeśli go nie zastrzelił, musiał zabić bagnetem albo przywalić pięścią. Później ludzie zaczęli prowadzić walkę na odległość: leciał samolot, zrzucał ładunek – buch! – średniej wielkości miasteczko przestawało istnieć.

W przyszłości Dębskiego wojna przybrała jeszcze inny charakter, to wojna niema, bez jednego wystrzału, prowadzona jak za dawnych lat – twarzą w twarz, a raczej umysłem w umysł. Prowadzona w zaciszu fotela telepaty. Espowie przeczesują eter w poszukiwaniu wroga, tam mierzą się z nim i albo wygrywają i powracają zwycięsko do swych ciał, albo przegrywają i pozostają do końca dni swoich odmóżdżonymi warzywami.

Akcja tak skonstruowanego świata została przez Dębskiego umieszczona w jednej tylko jednostce – oddziale motyli bojowych. Odnosi się wrażenie, że świat zewnętrzny praktycznie nie istnieje. Tę klaustrofobiczną atmosferę rozwiewa niekiedy człowiek „spoza”, ale są to sporadyczne odwiedziny. Oddział składa się z kilku espów, dowodzonych przez Milta Brownella. Espowie nie wiedzą, z kim walczą. Wiedzą tylko, że w „słusznej sprawie”. Ale czy z człowiekiem, czy istotą obcą? Ponieważ byty w tym „mentalnym” wymiarze przybierają różne kształty.

Nie brakuje w powieści Dębskiego pytań o celowość tej dziwnej wojny. Pytań o granice, które można (ale czy warto?) przekraczać. Nie brak również wątpliwości natury moralnej – jak zrekompensować odmóżdżenie? Czy takie ofiary są potrzebne w imię obrony ojczyzny?

Można bohaterów Dębskiego polubić. Mimo tego, że są żołnierzami, pozostają wrażliwymi ludźmi, na dodatek mają swoje zwykłe, ludzkie ułomności. Jeden z espów ma alergię na wszystko, dwóch następnych to bracia-homoseksualiści, którzy siebie nawzajem kochają najbardziej, jedyna kobieta w oddziale często tchórzy i ucieka z pola walki. Mimo swoich umiejętności, wyróżniających ich spośród setek tysięcy pozostałych ludzi na ziemi, nie stają się superherosami.

I z tych powodów, tak jak nie przepadam za czystą s-f, tak powieść Dębskiego przeczytałam z dużą przyjemnością. Czego i Państwu życzę.

 

Karolina Kacprzak

 

Eugeniusz Dębski

Krótki lot motyla bojowego

Fabryka Słów, 2008

Stron: 272

Cena: 27,99

 


< 07 >