strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Robert Silverberg Na co wydać kasę
<<<strona 43>>>

 

Pożeglować do Bizancjum (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Wybór najlepszych opowiadań mistrza amerykańskiej science fiction. Takiego wyboru nie otrzymali nawet Amerykanie - na tom składają się same nagrodzone opowiadania, które przyniosły autorowi 3 nagrody HUGO i 4 nagrody NEBULA.
Zawartość: "Pasażerowie"; "Skrzydła nocy"; "Na scenę wchodzi żołnierz. Po nim wchodzi drugi"; "Pożeglować do Bizancjum"; "Gilgamesz na pustkowiu"; "Rodzimy się zmarłymi"; "Dobre wieści z Watykanu".

Wydawnictwo: Solaris

Pasażerowie

 

Jestem zupełnie rozbity. Okruchy pamięci odpłynęły w siną dal jak dryfująca po rzece kra. Takie uczucie towarzyszy nam, kiedy opuszcza nas Pasażer. Nigdy nie możemy być pewni, co robiły nasze wypożyczone ciała. Pozostają tylko niewyraźne wspomnienia, drobne ślady.

Jak piasek przyklejony do butelki wrzuconej do oceanu. Jak czucie w amputowanych nogach.

Wstaję. Próbuję się pozbierać. Czeszę się, bo mam potargane włosy. Twarz mam bladą i wymiętą; za mało spałem. W ustach czuję kwaśny smak. Czyżby Pasażer jadł jakieś świństwa moimi ustami? Oni tak robią. Oni mogą zrobić wszystko.

Jest poranek.

Szary i nieokreślony. Wyglądam przez okno, ale po chwili drżącą ręką zasłaniam okno i przyglądam się szarym, nieokreślonym zasłonom. Mój pokój wygląda jak po przyjęciu. Czy była tu kobieta? Popielniczki są pełne. Oglądając niedopałki znajduję kilka ze śladem szminki. Tak, najwyraźniej musiała tu być kobieta.

Dotykam pościeli, jest jeszcze ciepła. Obydwie poduszki są zgniecione. Jednak jej już nie ma, Pasażera też. Jestem sam.

Ile czasu trwało to tym razem?

Podnoszę słuchawkę i dzwonię do Centrali.

– Którego dzisiaj?

Bezosobowy i mechaniczny głos z komputera odpowiada:

– Piątek, czwarty grudnia 1987.

– Godzina?

– Dziewiąta pięćdziesiąt jeden. Czasu wschodniego.

– Prognoza pogody?

– Przewidywana temperatura trzydzieści do trzydziestu ośmiu stopni. Obecnie temperatura wynosi trzydzieści jeden stopni. Wiatr północny, łagodny. Opadów nie przewiduje się.

Co proponujecie na kaca?

Jedzenie czy lekarstwo?

Wszystko jedno – mówię.

Komputer przez chwilę się zastanawia. Wreszcie decyduje się na jedno i drugie, i moja kuchnia buczy radośnie. Z małego kranu leje się zimny sok pomidorowy. Jajka zaczynają skwierczeć na patelni. Z apteczki dostaję czerwony płyn. Centralny komputer zawsze jest nadopiekuńczy. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek był opanowany przez Pasażera. Jakie to musiałoby być dla nich ekscytujące! Na pewno ciekawiej jest wypożyczyć sobie milion umysłów z Centrali niż żyć przez chwilę w ułomnej, ograniczonej i zużytej duszy jednej ludzkiej istoty!

Czwarty grudnia, jak powiedziała Centrala. Piątek. A więc Pasażer był we mnie trzy doby.

Piję czerwony płyn z apteczki i próbuję ostrożnie uporządkować okruchy wspomnień. Przypomina to badanie otwartej rany.

Pamiętam wtorkowy poranek. Kiepski dzień w pracy. Żaden wykres mi nie wyszedł, jak powinien. Szef był zdenerwowany; Pasażer bawił w nim trzy razy w ciągu ostatnich pięciu tygodni i jego dział pogrążył się w kompletnym chaosie, a bożonarodzeniowa premia przepadła bezpowrotnie. Mimo że zwyczajowo nie karze się nikogo za straty spowodowane obecnością w umyśle Pasażerów, szef boi się chyba, że zostanie potraktowany nie najlepiej. Przechodzimy teraz trudny okres. Sprawdzanie wykresów, zmaganie się z nowym oprogramowaniem, weryfikowanie każdych danych po dziesięć razy. Wynikiem ma być szczegółowa prognoza wahań cen ubezpieczeń społecznych od lutego do kwietnia 1988. Po południu mamy spotkanie, podczas którego powinniśmy omówić wnioski wypływające z naszej pracy.

Nie pamiętam wtorkowego popołudnia. To wtedy musiał mnie opanować Pasażer. Może stało się to już w pracy? Może w wyłożonej mahoniem sali konferencyjnej, w czasie samego spotkania. Wokół mnie zmartwione twarze; krztuszę się, pochylam, spadam z krzesła. Smutno potrząsają głowami. Nikt do mnie nie podchodzi. Nikt mnie nie zatrzymuje. Przeszkodzenie komuś w opanowaniu przez Pasażera, jest zbyt niebezpieczne. Istnieje możliwość, że obok czai się drugi Pasażer w swej bezcielesnej formie i też szuka ofiary. Wszyscy mnie omijają szerokim łukiem. Wychodzę z budynku.

A co potem?

Siedząc w swoim pokoju w szary, piątkowy ranek i jedząc jajecznicę, staram się odtworzyć trzy ostatnie noce z życia mego ciała.

Oczywiście, jest to niemożliwe. W czasie ataku świadomość funkcjonuje normalnie, ale kiedy Pasażer się wycofuje, prawie wszystkie wspomnienia znikają. Pozostają wyłącznie ścinki niewyraźnych i nierealnych obrazów. Ofiara nie jest już potem dokładnie tą samą osobą. Chociaż nie może sobie przypomnieć szczegółów własnych przejść, to te doświadczenia ją zmieniają.

Mimo to próbuję sobie przypomnieć.

Dziewczyna? Aha, szminka na niedopałkach papierosów. Seks w moim pokoju. Młoda? Stara? Blondynka? Brunetka? Wszystko spowija mgła. Jak zachowywało się moje ciało? Czy byłem dobrym kochankiem? Kiedy jestem sobą, staram się. Ćwiczę, trzymam formę. Mam trzydzieści osiem lat i mogę rozegrać trzy sety na korcie tenisowym w letnie, upalne popołudnie. Umiem sprawić, by kobieta zabłysła, jak powinna. Nie chwalę się, tylko stwierdzam fakty. Każdy ma jakieś zdolności. Ja posiadam właśnie takie.

Ale Pasażerowie, jak mi mówiono, czerpią złośliwą przyjemność z przeinaczania naszych talentów. A gdyby mojemu ostatniemu Pasażerowi sprawiło radość znalezienie mi kobiety i zmuszenie mnie do wielokrotnego niepowodzenia?

Nie podoba mi się ta myśl.

Mój umysł powoli odzyskuje jasność. Leki przepisane przez Centralę działają szybko. Posilam się, golę i długo stoję pod prysznicem, aż moja skóra staje się przesadnie czysta. Gimnastykuję się. Czy Pasażer odfajkował moje ćwiczenia w środę i w czwartek? Prawdopodobnie nie. Muszę to nadrobić. Zbliżam się już do wieku średniego, kiedy trudniej utrzymać się w formie.

Dwadzieścia razy dotykam palcami stóp. Kolana mam proste.

Wyrzucam nogi w powietrze.

Robię pompki.

Moje ciało reaguje bólem, musiało być źle traktowane. To właśnie jest pierwszy moment pełnej świadomości: czuję ból, wiem, że znów jestem pełen energii.

Teraz potrzebuję tylko świeżego powietrza. Szybko ubieram się i wychodzę. Nie muszę dziś iść do pracy. Widzieli, że we wtorek zostałem opanowany przez Pasażera i nie muszą wiedzieć, że w piątek o świcie mnie opuścił. Zrobię sobie wolne. Pochodzę po ulicach, poruszam się, wynagrodzę mojemu ciału nadużycia, których się dopuściłem.

Wchodzę do windy. Zjeżdżam pięćdziesiąt pięter w dół. Wychodzę na grudniowe powietrze. Wokół mnie wznoszą się drapacze chmur Nowego Jorku. Po ulicach przesuwają się wolno strumienie samochodów, ich kierowcy niespokojnie rozglądają się dookoła. Nigdy nie wiadomo, kiedy kierowca sąsiedniego samochodu zostanie opanowany. W chwili wejścia Pasażera, zawsze następuje chwila dekoncentracji i utraty koordynacji ruchowej. Wiele osób ginie w ten sposób na naszych ulicach i autostradach, ale nigdy nie jest to Pasażer.

Ruszam bez celu. Przecinam Czternastą Ulicę, idę dalej w kierunku północnym, słuchając delikatnego mruczenia silników. Widzę chłopca wyskakującego na ulicę. Musiał zostać opanowany. Na rogu Piątej i Dwudziestej Drugiej zbliża się zamożnie wyglądający, gruby mężczyzna, ma przekręcony krawat, poranny "Wall Street Journal" wystaje mu z kieszeni płaszcza. Chichocze. Wystawia język. Kolejny opanowany. Omijam go szeroko. Szybko podchodzę do podziemnego przejścia pod Trzydziestą Czwartą Ulicą w kierunku Queens, zatrzymuję się, żeby popatrzeć na dwie młode dziewczyny, które kłócą się na brzegu chodnika. Jedna jest Murzynką. W jej oczach widzę strach. Druga spycha ją na jezdnię. Opanowana. Ale Pasażer nie ma zamiaru mordować, szuka tylko przyjemności. Czarna dziewczyna upada skulona, cała drży. Zrywa się do ucieczki. Druga dziewczyna wkłada długie pasmo jasnych włosów do ust i zaczyna żuć. Budzi się. Wygląda na zdziwioną.

Odwracam oczy. Nie należy patrzeć, kiedy ktoś powraca do siebie. Taka jest nowa moralność; narodziło się dużo nowych zwyczajów w tych ciężkich czasach.

Spieszę się.

Gdzie ja tak szybko idę? Przeszedłem już ponad milę. Chyba idę w jakimś określonym kierunku, jakby Pasażer nadal krył się w mojej głowie i mnie popędzał. Ale wiem, że tak nie jest. Na razie jeszcze pozostaję wolny. Ale czy można być tego naprawdę pewnym? Cogito ergo sum nie da się już stosować wobec ludzi. Myślimy, nawet kiedy jesteśmy opanowani przez Pasażera, ale żyjemy w cichej desperacji, niezdolni do powstrzymania się od działań, choćby najbardziej strasznych, na przykład prowadzących do samozniszczenia. Z pewnością potrafię odróżnić, kiedy pozostaję we władaniu Pasażera, a kiedy jestem wolny. Ale może tylko tak mi się wydaje. Może jestem opanowany przez szczególnie złośliwego Pasażera, który w ogóle mnie nie opuszcza, ale wycofał się w odległe zakamarki mojego mózgu, pozostawiając wrażenie wolności, podczas gdy przez cały czas kieruje mną z ukrycia, w sobie tylko znanych celach.

Czy w ogóle możemy osiągnąć więcej niż wrażenie wolności?

Szczególnie denerwujące jest, że mogę zostać opanowany, nie uświadamiając sobie tego faktu. Oblałem się potem i to nie od szybkiego marszu. Zatrzymaj się. Dokąd idziesz? Jesteś na Czterdziestej Pierwszej ulicy. Jest tu biblioteka. Nic cię nie gna. Zatrzymaj się na chwilę, odpocznij na schodkach biblioteki.

Siadam na zimnym kamieniu i wmawiam sobie, że decyzję podjąłem samodzielnie.

Czy aby na pewno? Stary problem: wolna wola czy determinizm, sprowadzony do najgłupszego wymiaru. Determinizm nie jest już abstrakcją powstałą w umyśle filozofa; to zimne, obce macki wślizgujące się między twoje zwoje mózgowe.

Pasażerowie przybyli na Ziemię trzy lata temu. Od tego czasu zostałem opanowany pięć razy. Nasz świat zmienił się. Ale dostosowujemy się nawet do tego. Przyzwyczailiśmy się. Mamy nowe zwyczaje. Życie toczy się dalej. Nasz niby sprawuje dalej władzę, parlament zbiera się, a giełdy przeprowadzają transakcje. Znaleźliśmy metody na odrobienie okresów bezcelowego wyniszczenia. To jedyny sposób. Cóż innego możemy zrobić? Ugiąć się? To wróg, z którym nie można walczyć o zwycięstwo; tylko co najwyżej przetrwać. Więc staramy się przetrwać.

Kamienne stopnie są zimne. W grudniu niewiele osób tu siada.

Mówię sobie, że zrobiłem ten spacer z własnej woli, że zatrzymałem się z własnej woli, a żaden Pasażer mną nie steruje. Może. Nie mogę poddać się myśli, że nie jestem wolny.

Czy może się zdarzyć, zastanawiam się, że Pasażer zostawia po sobie jakiś imperatyw? Pójdź w to miejsce, zatrzymaj się tam albo tam? To też jest możliwe.

Rozglądam się wokół, patrząc na innych ludzi siedzących obok na stopniach biblioteki.

Stary człowiek, z oczami bez wyrazu, rozłożył sobie gazetę. Obok mniej więcej trzynastoletni chłopiec. Dalej brzydka kobieta. Czy oni wszyscy są opanowani? Pasażer wydaje się krążyć dziś wokół mnie.

Im uważniej obserwuję opanowanych, tym większą mam pewność, że chwilowo jestem wolny. Ostatnim razem miałem między atakami aż trzy miesiące bycia sobą. Niektórzy ludzie, jak słyszałem, prawie zawsze są opanowani przez obcych. Ich ciała cierpią, a oni doznają tylko krótkich chwil wolności, niekiedy dzień, innym razem tydzień albo godzina. Nie udało nam się ustalić, ilu Pasażerów zamieszkuje nasz świat. Może miliony. A może tylko pięciu. Któż to może wiedzieć?

Drobne płatki śniegu padają z szarego nieba. Centrala zapowiedziała, że opadów ma nie być. Czy Centrala też jest opanowana?

Nagle zauważam dziewczynę.

Siedzi blisko, pięć schodków wyżej. Czarna sukienka podwinęła się lekko, odsłaniając zgrabne nogi. Dziewczyna jest młoda. Ma gęste rudobrązowe włosy. Z tej odległości nie mogę rozpoznać koloru oczu. Wiem tylko, że są jasne. Ubrana jest skromnie. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Otula się ciemnozielonym płaszczem. Szerokie usta pomalowane lekko czerwoną szminką, wąski nos, starannie wyskubane brwi. Znam ją.

Wiem, że spędziłem z nią trzy ostatnie noce w moim pokoju. To była ona. Przyszła do mnie opanowana, a ja, opanowany, kochałem się z nią. Jestem tego pewien. Wspomnienia powracają; widzę jej szczupłe, nagie ciało na moim łóżku. Jak to się dzieje, że to pamiętam? Wrażenie jest zbyt silne, by mogło być iluzją. Najwyraźniej ten fakt pozwolono mi zapamiętać z niewiadomego powodu. Pamiętam nawet więcej. Przypominam sobie, jak cicho pojękiwała z rozkoszy. Wiem, że moje ciało nie zawiodło mnie przez te trzy noce, i że potrafiłem zaspokoić jej potrzeby.

Jest jeszcze coś. Wspomnienie niewyraźnych dźwięków muzyki; zapach młodości w jej włosach; szum drzew. W jakiś sposób ona przenosi mnie do czasów niewinności, kiedy byłem młody, a dziewczyny stanowiły dla mnie wielką tajemnicę; czas przyjęć i tańców, czas ciepła i sekretów. Coś mnie do niej ciągnie.

To objaw złego wychowania. W złym stylu jest zbliżyć się do kogoś, kogo się spotkało, będąc pod rozkazami Pasażera. Takie zetknięcie nie daje żadnych przywilejów; obcy pozostaje obcym, niezależnie od tego, co ty i ona robiliście, czy mówiliście przez czas, który z nie własnej woli spędziliście razem.

Mimo to wszystko ciągnie mnie do niej.

Dlaczego chcę łamać przyjęte powszechnie zwyczaje? Dlaczego gwałcę obowiązujące prawa? Nigdy przedtem tego nie robiłem. Zawsze sumienny i praworządny.

Jednak wstaję i idę wzdłuż stopnia, na którym siedziałem, aż znajduję się naprzeciwko niej, patrzę do góry, a ona automatycznie krzyżuje nogi, jakby zdając sobie sprawę, że pozycja, w której siedziała nie jest przyzwoita. Po tym geście poznaję, że nie jest opanowana. Nasze oczy spotykają się. Jej źrenice są brązowozielone. Jest piękna i staram się odnaleźć w pamięci więcej szczegółów z naszego poprzedniego spotkania.

Wchodzę na kolejne stopnie, aż staję tuż przed nią.

– Cześć – mówię.

Spogląda na mnie obojętnie. Chyba mnie nie rozpoznała. Jej oczy są jakby matowe, często tak bywa zaraz po odejściu Pasażera. Zaciska usta i patrzy na mnie taksującym wzrokiem.

– Cześć – odpowiada mi chłodno. – Chyba się nie znamy.

– Nie. Nie znamy się, ale mam wrażenie, że nie chcesz w tej chwili być sama. Ja na pewno nie. – Próbuję przekonać ją spojrzeniem, że mam uczciwe zamiary. – Chyba będzie padał śnieg. Może znajdziemy jakieś cieplejsze miejsce? Chciałbym z tobą porozmawiać.

– O czym?

– Chodźmy stąd, wtedy ci powiem. Nazywam się Charles Roth.

– Helen Martin.

Wstaje. Nadal jest chłodna, obojętna i podejrzliwa, czuje się niepewnie. Ale przynajmniej zgodziła się pójść ze mną. To dobry znak.

– Chyba za wcześnie na drinka? – pytam.

– Nie wiem. Właściwie nie mam pojęcia, która jest godzina.

Z pewnością przed dwunastą.

– Mimo wszystko napiję się – mówi i obydwoje uśmiechamy się.

Idziemy do baru po drugiej stronie ulicy. Siedząc naprzeciwko siebie, wolno sączymy drinki, ona daiquiri, ja ulubioną krwawą mary. Trochę sie odprężyła. Zadaję sobie pytanie, czego właściwie od niej chcę. Jej towarzystwo sprawia mi przyjemność. A łóżko? Przecież miałem już tę przyjemność, przez trzy noce, mimo że ona o tym nie wie. Jednak teraz chcę czegoś więcej. Czegoś więcej. Czego?

Ma zaczerwienione oczy. Niewiele spała przez ostatnie trzy doby.

– Czy to było bardzo nieprzyjemne? – pytam.

– Co?

– Pasażer.

Na jej twarzy widzę gwałtowną reakcję.

– Skąd wiesz, że miałam Pasażera?

– Wiem.

– Nie powinniśmy o tym mówić.

– Nie widzę w tym nic złego – odpowiadam. – Mój Pasażer opuścił mnie dziś w nocy. Byłem opanowany od wtorkowego popołudnia.

– Mój odszedł jakieś dwie godziny temu. Tak mi się przynajmniej wydaje. – Jej policzki okrywa rumieniec. Mówienie o tym wydaje się jej czymś wstydliwym. – Byłam opanowana od poniedziałku wieczorem. To mój piąty raz.

– Mój też.

Bawimy się szklankami. Nasz kontakt zacieśnia się, nie musimy nawet rozmawiać. Ostatnie wspomnienia związane z Pasażerem sprawiają, że mamy wiele wspólnego, chociaż Helen nie zdaje sobie sprawy, jak intymne doświadczenia dzieliliśmy pod wolą obcych.

Rozmawiamy. Zajmuje się projektowaniem wystaw. Ma małe mieszkanie kilka ulic stąd. Mieszka sama. Pyta, co ja porabiam.

– Analityk ubezpieczeniowy – mówię. Uśmiecha się. Ma nieskazitelne zęby. Zamawiamy kolejnego drinka. Jestem teraz pewien, że to ta sama dziewczyna, która była w moim pokoju.

Budzi się we mnie nadzieja. Szczęśliwy przypadek zetknął nas ze sobą tak szybko po tym, jak nieświadomie się rozstaliśmy. Równie szczęśliwy przypadek sprawił, że w mojej pamięci pozostało po niej wspomnienie.

Przeżyliśmy coś wspólnie, nikt nie wie co, ale musiało to być dobre, skoro pozostawiło we mnie tak wyraźny ślad. Teraz chcę się do niej zbliżyć świadomie, w pełni swoich władz umysłowych i odnowić tę znajomość, tym razem rzeczywistą. To nie jest do końca uczciwe, bo wykorzystuję wiedzę o obecności w nas Pasażerów. Mimo tego potrzebuję jej. Pragnę.

Wydaje się, że ona także mnie potrzebuje, nie zdając sobie sprawy z tego, kim jestem. Jednak strach ją powstrzymuje.

Boję się ją przestraszyć i nie próbuję wykorzystać tej mojej wiedzy. Może zabierze mnie dziś do swojego mieszkania, a może nie, ale sam tego nie zaproponuję. Kończymy drinki. Umawiamy się na spotkanie następnego dnia, przed biblioteką. Nasze ręce przez moment dotykają się. Potem ona odchodzi.

W ciągu nocy zapełniam trzy popielniczki. Bez przerwy rozważam, czy moje postępowanie jest mądre. Dlaczego nie zostawię jej w spokoju? Nie mam prawa wchodzić w jej życie. W naszym świecie najrozsądniej jest żyć osobno.

A jednak gdy o niej myślę, przenikają mnie odległe wspomnienia. Na wpół zatarte obrazy dziewczęcego śmiechu na korytarzu drugiego piętra, skradzionych pocałunków, herbaty z ciasteczkami. Pamiętam dziewczynę z orchideą we włosach i drugą, w błyszczącej sukience, jeszcze inną z dziecinną twarzą i oczami dorosłej kobiety, wszystkie tak odległe, utracone dawno temu. Mówię sobie, że tej nie stracę, że nie pozwolę, by mi ją zabrano.

Nadchodzi ranek, spokojna sobota. Wracam do biblioteki, prawie nie spodziewając się zastać tam dziewczynę, ale jest, siedzi na schodach i jej widok przynosi mi ulgę. Wygląda na zaniepokojoną, zmartwioną; najwyraźniej dużo myślała, a mało spała. Idziemy wzdłuż Piątej Alei. Przysuwa się blisko mnie, ale nie bierze mnie za rękę. Jej kroki są krótkie, szybkie, nerwowe.

Chcę zaproponować, żebyśmy poszli do jej mieszkania, zamiast do baru. Kiedy jesteśmy wolni, musimy działać bardzo szybko. Ale zdaję sobie sprawę, że z taktycznego punktu widzenia nie powinienem o tym myśleć. Zbytni pośpiech byłby fatalny, może przyniósłby mi zwycięstwo, które w rzeczywistości obróciłoby się w klęskę. W każdym razie jej zachowanie nie jest specjalnie obiecujące. Patrzę na nią, myślę o łagodnej muzyce i o świeżym śniegu, a ona obserwuje szaroołowiane niebo.

– Czuję, że oni wciąż mnie obserwują. Jak sępy, które zbierają się w pobliżu ofiary i czekają gotowe do ataku.

– Jest sposób, żeby ich pokonać. Możemy łapać te momenty, kiedy na nas nie patrzą.

– Oni zawsze patrzą.

– Nie – mówię. – Niemożliwe, żeby było ich tak wielu. Czasami odwracają się w inną stronę. I wtedy dwoje ludzi może się zbliżyć i spróbować dać sobie trochę ciepła.

– Ale po co?

– Nie bądź taką pesymistką, Helen. Czasem zapominają o nas na całe miesiące. Mamy więc szansę. Naprawdę mamy szansę.

Nie mogę przebić się przez otaczający ją mur strachu. Jest wręcz sparaliżowana bliskością Pasażerów. Nie chce zaczynać związku w obawie, że zostanie to zniszczone przez naszych prześladowców. Dochodzimy do budynku, w którym mieszka i mam cichą nadzieję, że ulegnie i zaprosi mnie do środka. Waha się, ale trwa to tylko krótką chwilę; bierze moją dłoń w swoje drobne ręce, uśmiecha się, potem uśmiech blednie, a ona odchodzi zostawiając mnie ze słowami:

– Spotkajmy się znowu jutro w południe. Może w bibliotece?

Wracam powoli do domu, jest mi zimno.

Tej nocy jej pesymizm udziela mi się. Wydaje mi się, że nasza próba uratowania czegokolwiek, jest z góry skazana na niepowodzenie. Co więcej, odszukanie dziewczyny było z mojej strony niegodziwe, powinienem się wstydzić, że ofiarowuję jej niepewną miłość, nie mogąc zapewnić wolności. W tym świecie, mówię sobie, powinniśmy trzymać się z dala od innych, tak, byśmy nikogo nie skrzywdzili, kiedy zostaniemy schwytani i opanowani. Rano nie idę na spotkanie. Tak będzie najlepiej, przekonuję sam siebie. Nie mam powodu, żeby ją zwodzić. Wyobrażam sobie Helen przed biblioteką, zastanawiającą się, dlaczego się spóźniam, zniecierpliwioną, potem zdenerwowaną. Będzie zła, ale jej gniew minie i szybko o mnie zapomni.

Nadchodzi poniedziałek. Wracam do pracy.

Oczywiście, nikt nie pyta o moją nieobecność w piątek. Zachowują się jakby nic się nie stało. Ranek mam bardzo zajęty. Praca jest ciekawa, mija kilka godzin, zanim myślami wybiegam do Helen. Ale gdy już przypominam sobie o niej, to nie mogę już myśleć o niczym innym. Zastanawiam się nad własnym tchórzostwem. Nad tym, jak dziecinne były moje ponure nocne rozważania. Dlaczego tak łatwo przyjmujemy nasz los? Dlaczego się poddaliśmy? Chcę walczyć, żeby mimo wszystko coś uratować. Jestem głęboko przekonany, że to może się udać. Pasażerowie mogą już nigdy nam nie przeszkodzić. A sposób, w jaki się uśmiechnęła, kiedy staliśmy przed jej domem w sobotę, ten blask, który rozświetlił ją na chwilę – powinienem zgadnąć, że za murem jej strachu kryją się te same nadzieje. Czekała, żebym ją poprowadził. A ja zostałem w domu.

W czasie lunchu idę do biblioteki przekonany, że robię to na próżno.

Ale ona czeka. Chodzi wzdłuż stopni; wiatr owiewa jej szczupłą sylwetkę. Podchodzę do niej. Przez chwilę nie odzywa się. W końcu mówi:

– Cześć.

– Przepraszam za wczoraj.

– Długo na ciebie czekałam.

Wzruszam ramionami.

– Doszedłem do wniosku, że nie powinienem przychodzić. Ale potem zmieniłem zdanie.

Próbuje być zła. Ale wiem, że jest zadowolona, ponieważ znowu mnie widzi. Po co by tu inaczej przychodziła? Nie może ukryć radości. Ja też. Wskazuję ręką bar naprzeciwko.

– Daiquiri? – pytam. – Zamiast przeprosin?

– Dobrze.

Dziś bar jest pełen ludzi, ale udaje nam się znaleźć wolny kąt. W jej oczach zauważam światło, którego przedtem nie było. Czuję, że bariera wewnątrz niej pęka.

– Mniej się mnie dzisiaj boisz, prawda, Helen? – mówię.

– Nigdy się ciebie nie bałam. Boję się tego, co może się stać, jeżeli podejmiemy ryzyko romansu.

– Nie bój się.

– Próbuję. Ale czasami wszystko wydaje się takie beznadziejne. Od kiedy oni tu są.

– Wciąż możemy starać się mieć swoje własne życie.

– Może.

– Musimy próbować. Zawrzyjmy umowę. Koniec załamywania się. Koniec martwienia się, że przydarzy się coś okropnego. Dobrze?

– Dobrze.

Kończymy drinki, płacę moją centralną kartą kredytową i wychodzimy z baru. Chcę, żeby mi powiedziała, bym poszedł za nią i nie wracał już do biura. Teraz to już nieuniknione, a im wcześniej się stanie, tym lepiej.

Idziemy kawałek dalej. Nie zaprasza mnie. Czuję, że toczy się w niej wewnętrzna walka, ale czekam, żeby sama, bez mojego udziału, znalazła rozwiązanie. Idziemy jeszcze kawałek. Jej ramię obejmuje mnie, ale mówi tylko o swojej pracy, o pogodzie, jest to obojętna rozmowa, prowadzona na odległość ramienia. Na następnym rogu skręca, oddalając się od swojego mieszkania, z powrotem w kierunku baru. Próbuję być cierpliwy.

Nie ma potrzeby przyspieszania naturalnego biegu rzeczy, wmawiam sobie. Jej ciało nie jest dla mnie tajemnicą. Nasza znajomość zaczęła się w odwrotnej kolejności, najpierw nastąpił kontakt fizyczny, a teraz trzeba cofnąć się i zbudować trudniejszą część, którą niektórzy zwą miłością.

Ale oczywiście ona nie wie, że już się znamy od tej strony. Wiatr pokrywa nasze twarze płatkami śniegu, a zimne, przenikliwe powietrze budzi we mnie nagłą potrzebę szczerości. Wiem, co muszę jej powiedzieć. Muszę wyznać moją nieuczciwość.

Mówię jej:

– Kiedy w zeszłym tygodniu byłem opanowany, w moim mieszkaniu była dziewczyna.

– Po co teraz o tym rozmawiać?

– Helen, muszę ci to powiedzieć. To ty byłaś tą dziewczyną.

Zatrzymuje się. Odwraca się do mnie. Ludzie mijają nas. Jej twarz jest bardzo blada, na policzkach pojawiają się czerwone plamy.

– To nie jest śmieszne, Charles.

– To nie miało być śmieszne. Byłaś ze mną od wtorku wieczorem do piątku rano.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– Wiem. Pamiętam to. W jakiś sposób pozostało to w mojej pamięci. Widziałem już twoje ciało.

– Przestań, Charles.

– Było nam bardzo dobrze razem – mówię. – Musiało się podobać naszym Pasażerom, skoro było tak dobrze. Kiedy cię znowu zobaczyłem, było to jak przebudzenie ze snu. Odkryłem, że ten sen jest prawdziwy, a dziewczyna istnieje naprawdę.

– Nie!

– Chodźmy do twojego mieszkania i zacznijmy jeszcze raz.

– Jesteś obrzydliwy. Przecież nie było żadnego powodu, żebyś wszystko psuł. Może byłam z tobą, a może nie, ale nie możesz tego wiedzieć, a jeżeli już wiesz, to nie powinieneś był tego mówić.

– Masz znamię wielkości dziesięciocentówki, trzy cale pod lewą piersią mówię.

Zaczyna łkać i rzuca się na mnie, na środku ulicy. Jej długie, pomalowane na srebrno paznokcie, zostawiają ślady na moim policzku. Bije mnie. Próbuję ją powstrzymać. Kopie mnie. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Przechodnie myślą, że jesteśmy opanowani i odwracają głowy. Jest wściekła, ale moje ramiona obejmują ją niczym żelazne kleszcze, więc może tylko tupać i prychać. Jej ciało przywiera do mojego. Jest sztywna i widać, że bardzo cierpi.

Niskim, przekonywającym głosem mówię:

– Pokonamy ich, Helen. Dokończymy to, co oni zaczęli. Nie walcz ze mną. Nie ma powodu. Wiem, że to przypadek, że cię pamiętam, ale pozwól mi pójść z tobą, a udowodnię ci, że należymy tylko do siebie.

– Puść mnie.

– Proszę cię. Proszę. Dlaczego mamy zostać wrogami? Nie chcę cię skrzywdzić, Helen. Kocham cię. Pamiętasz, jak w dzieciństwie bawiliśmy się w zakochane pary? Ja się tak bawiłem, ty z pewnością też. Kiedy miałaś szesnaście, siedemnaście lat. Szepty, tajemnice – wszystko to była gra, wiedzieliśmy o tym. Ale teraz gra się skończyła. Nie możemy już dalej oszukiwać siebie i wciąż uciekać. Mamy tak mało chwil wolności – musimy sobie ufać, otworzyć się przed sobą.

– To jest złe.

– Wcale nie. Tylko dlatego, że panuje głupi zwyczaj, by dwoje ludzi, którzy zetknęli się poprzez Pasażerów, unikało się potem. Nie musimy tak robić. Helen.

Coś w moim głosie porusza ją. Przestaje walczyć. Jej opór słabnie. Patrzy na mnie, jej zalana łzami twarz rozluźnia się, a oczy błyszczą.

– Zaufaj mi mówię. Zaufaj mi, Helen!

Waha się. Potem powoli na jej twarzy pojawia się uśmiech.

 

W tym momencie czuję chłód z tyłu czaszki, mam uczucie jakby metalowe ostrze zagłębiało się w kość. Sztywnieję. Moje ramiona już jej nie obejmują. Na moment tracę zmysł dotyku, a kiedy mgła ustępuje, otoczenie wydaje się odmienione.

– Charles? – słyszę jej głos. – Charles!?

Podnosi dłoń do ust. Odwracam się, nie patrząc już na nią i idę do baru. Młody mężczyzna siedzi przy jednym ze stolików. Jego ciemne włosy błyszczą od brylantyny, ma gładkie policzki. Nasze oczy spotykają się.

Siadam. On zamawia drinki. Nie rozmawiamy.

Moja dłoń dotyka jego ręki i tak już zostaje. Barman podaje drinki, patrzy na nas podejrzliwie, ale nic nie mówi. On niczemu się nie dziwi, taki zawód.

Pijemy i odstawiamy puste szklanki.

– Chodźmy – mówi mężczyzna. Wychodzę za nim.

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 43 >