strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 41

ZAKUŻONA PLANETA


 

[XXX]

Jednodniowa amnestia

 

Kasi D.

 

Wiktor obudził się leżąc pod ścianą szpitalnej łazienki. Spał na podłodze, co po raz kolejny ciężko odczuł na swoim karku.

- Cholera wszystko mnie boli - mruczał przeciągając się.

Jego łysa głowa błyszczała w świetle łazienkowych lamp. Lekarz wstał i gapiąc się w lustro zaczął się myć. Jego odbicie przestraszyłoby niejedno dziecko.

Była siódma rano, a szpitalny puls życia dał znak, że już czas do pracy. Doktor Ulewa znowu jak co wieczór nie nocował w domu. Nie było sensu wracać o trzeciej nad ranem do pustego mieszkania. Głodny po nocy spędzonej w szpitalnej łazience wrócił do gabinetu. Na miłe "dzień dobry" swoich pacjentów odburknął tylko. Wyszedł do nich po pięciu minutach i apatycznie zawołał:

- Proszę!

Pierwszą pacjentką była kobieta, która z pewnością naliczyła sobie więcej wnuków niż doktor miał lat.

- Nazwisko? - Wiktorowi przypomniał się film dokumentalny o przesłuchaniach więźniów w czasie II Wojny Światowej

- Grzebowska Maria.

Doktor poszukał w kartoniku jej akt z nazwiskiem. Innym niezbędnikiem poza papierowym archiwum danych był drewniany młoteczek.

- No to co pani dolega? - pytał i jednocześnie próbował przeczytać własne pismo.

Czuł się jak detektyw. Brakowało mu tylko fajki i siwego płaszcza. Nie licząc pięknej kobiety w obcisłej czerwonej sukni z długimi nogami. W zamian tego była 74 letnia Maria G. Jej twarz wyglądała na typowo beznadziejny przypadek starości. Na głowie miała zielony berecik, a na sobie ciężki brązowy płaszcz. Kobieta usiadła na krzesełku, położyła żółtą torbę na kolanach i zaczęła szeptać jak na spowiedzi:

- Kuje mnie serce, uciska.

- Ech... No niedobrze. - Ulewa wypowiedział to takim tonem, że kobieta prawie zasłabła. - Nacisk przepony na koniuszki serca. Może również chodzić o skurcz korzonków nerwowych. W pani wieku korzystałbym z życia. - Doktor skrycie uśmiechnął się. Staruszka zrobiła wielkie oczy. - Tak, tak, nie ma co się dziwić. Nie jada się owoców i warzyw. Krajany chlebek z masełkiem nie wystarczy...

- Panie doktorze! - Kobiecie zaczęły trząść się ręce.

- Cóż począć, trzeba lekarstwa kupić. Drogie lekarstwa...

- Panie doktorze!

- No jest też inny sposób.

Doktor Ulewa znany był wszystkim w miasteczku jako były chemik, naukowiec, filozof - innymi słowami wielki uczony, który produkował w swoim tajnym laboratorium lekarstwa i syropy z tajnych składników.

- Mam tu gdzieś taki specjalny syrop.

Zaczął szukać w szufladzie przewalając w niej stare śmieci i znalazł buteleczkę 0,33l. Odkorkował, a do pomieszczenia zaraz wpadł zapach malin. Kobieta uśmiechnęła się.

- Ale niech pani teraz uważa. Po kilku dniach wyrosną pani włosy na twarzy i nogach.

- Wtedy oto - doktor wyjął drugą dwa razy mniejszą buteleczkę - Musi starsza pani wypić pół zawartości tejże o.

Kobieta wyobraziła sobie, że nagle zamienia się w wilkołaka i pod osłoną nocy nęka biednych ludzi.

- Widzi pani - zaczął udawać starego i zarazem doświadczonego farmaceutę

- To jest stary syrop. Po nim poczuje się pani dobrze - z szuflady wyciągnął dwie brudne szklanki i zaczął ostrożnie nalewać.

- Proszę jednak pamiętać o drugiej buteleczce. - Kobieta łyknęła i uśmiechnęła się jakby jej rzeczywiście się polepszyło. Specyfik działał już po kilku sekundach. Doktor sam również wypił zaspokajając tym przez chwilę głód.

- Proszę przyjść za tydzień. Po kilku takich kuracjach nie będzie pani z czasem czuła żadnego bólu.

Kobieta ciągle uśmiechnięta nagle całkowicie ogłupiała i zaczęła kiwać głową na tak, że przyjdzie i na nie, nie będzie czuła żadnego bólu. Potem w języku czkawki burknęła:

- Ślicznie... Dziękuje.

Na to wielki uczony małego miasteczka wziął do ręki młotek i walnął nim o blat stołu.

Rozpromieniona wyszła z gabinetu. Czekający ludzie skrzywili się widząc, że wchodziła bardzo chora, aż im jej narzekanie uszami wychodziło, a teraz wychodzi bardzo uśmiechnięta. W dodatku zaczęła iść całą szerokością korytarza co ich dodatkowo zaniepokoiło. Zaraz jednak zamruczała dość głośno:

- Ułanie weź swą szabelkę i przyjdź pod me okno...

Pacjenci wiedzieli już, że właśnie zażyła tajemniczy lek, a ich myśli przerwało trochę mniej apatyczne zawołanie:

- Następny!

 

Ulewa dziś skończył dużo wcześniej. Po kilku szklaneczkach syropu o zapachu malinowym czy też o zapachu jagódek leśnych mógł, o ile dał radę, iść do domu. Zaszedł niedaleko, bo tylko do samej szpitalnej łazienki. Spojrzał na zieloną posadzkę i zrobiło mu się niedobrze. Wyszedł z stamtąd bardzo szybko. Od dwóch dni nic nie jadł, tylko spożywał płyny pochodzenia własnej produkcji. W końcu zapragnął pójść do domu. Co też bez zawahania uczynił. W końcu poczuł woń powietrza. Zaczął się nią do tego stopnia rozkoszować, że szedł nie patrząc pod nogi. Po upływie kwadransa szczęśliwy ujrzał swój mały domek. Kojarzanka - miasteczko w którym mieszkał i pracował, nie było za wielkie. On sam zawsze uważał, że kiedyś to była wioska tylko, że zjawił się tu jaki bogacz i z litości dla ludzi tu mieszkających ofiarował cały swój majątek na budowę szpitala. Z czasem zaczęły się pojawiać większe sklepy. Aż w końcu ludzie uznali to miasteczko za dobre do osiedlenia i życia w spokoju. Historia doktora opiera się głównie na zbiegach okoliczności. Ludzie mając szpital, a nie mając lekarzy, bo budżet bogacza wystarczył tylko na zbudowanie i zaopatrzenie w sprzęt, sami się leczyli i zatrudniali pracując za darmo. Wówczas zjawił się pan Wiktor. Początkowo zajmował się zwierzętami, a potem stwierdził, że ludzie mają z nimi wiele wspólnego i że może być doktorem. Naopowiadał ludziskom, że skończył kilka medycznych szkół. Czemu kilka, o to nikt go nie pytał, bo podobno im więcej tym lepiej, no i że kiedyś był chemikiem. Więc jest poniekąd również doświadczonym farmaceutą.

Wchodząc do swojego mieszkania ogarnął go smród. Był do tego stopnia bezlitosny, że były weterynarz uznał iż noc na dworze dobrze mu zrobi. Przedtem otworzył wszystkie okna i drzwi, aby odór wyleciał na zewnątrz i położywszy się przed domem, zasnął. Zapach pochodził prawdopodobnie od jednego z tajemniczych specyfików. Przez sen mógł domyślać się tylko, że może to być szczurza padlina, może jakiś gość o którym kiedyś zapomniał? Równie dobrze mogło to być zwykłe jedzenie w rozmrożonej lodówce.

W nocy kilka razy lekarz budził się to z chłodu, to z głodu, a z kolei obudził go też jakiś szczeniak co wyciem do księżyca nie dał mu przez dłuższy czas spać. W końcu trapiony myślami, że trzeba jutro iść do pracy i, że mógł zostać w szpitalu i nocować w łazience, nie mógł dalej spać. Po przeszukaniu domu i odważenia się zajrzeć w kosz z brudną odzieżą do prania, w której zazwyczaj zwykł znajdować dziwne cuda, a raz znalazł tam psa, w końcu poddał się. Poczuł błaganie żołądka o jakikolwiek posiłek. Postanowił coś zjeść. W dalszym ciągu nie widział niczego podejrzanego co mogłoby tak śmierdzieć. Zajrzał do rozmrożonej Hani. Ze zdumienia, aż pobladł. Oto zmora jego poszukiwań. Lodówka była pusta. Poza wyjątkiem ogromnego jaja, które wydalało z siebie bezlitosny zapach zgniłego jaja. Gospodarz zwymiotowałby gdyby miał czym. Szybko trzasnął białymi drzwiami i wybiegając próbował przypomnieć sobie dlaczego jajo zamieszkuje Hanię. Odetchnął z pełną ulgą na dworze. Zakradł się jak złodziej pod własne okno kuchni i zajrzał do środka. Lodówka była otwarta. "Cholera tak mocno walnąłem, że się sama otworzyła." Zaraz jednak spostrzegł, że wypływa z niej zielona flegmatyczna substancja. Wbiegł ostrożnie na korytarz i powstrzymując się od oddychania cichutko na palcach zbliżał się do drzwi od kuchni. Zajrzał do środka. Zobaczył, że flegma wypływa z lodówki. Zaraz spostrzegł jej pasemko idące w jego stronę. Dusząc się bez tlenu, spojrzał pod nogi.

- Khhhrrr! - wydusiła z swoich ust istota skrywająca się w cieniu.

Przypominała z wyglądu ptaka. Głowa kończyła się dziwnym łukiem, a skrzydła poza klejącą się zieloną flegmą nie miały piór i chyba nic nie wskazywało, że będą miały, kiedy to doktor przypomniał sobie film o dinozaurach. Pamiętał, że widział takiego jednego. Tylko czy był roślinożerny czy mięsożerny?

- Khhhrrr! - ponownie zaznaczył swoją wrogość w stosunku do byłego weterynarza.

Nie przejmując się nienawiścią, bo często różne zwierzęta go nie lubiły, po prostu odszedł od pisklęcia by zaczerpnąć powietrza. "Może by go zjeść? Lekko przypiec... Nie trzeba skubać... Każdy kurczak smakuje tak samo." Stanął w progu drzwiach tak aby całkowicie uniemożliwić ucieczkę.

- Cip, cip, cip, cip, cip!

- Khhhrrr! - odpowiedział na zawołanie prehistoryczny pterodaktyl.

- Nie bój się prędzej czy później trafisz w miejsce narodzin... Lodówki! - na twarzy doktora pojawił się szyderczy uśmiech. - No chodź, no chodź! - szedł cichutko po korytarzu. W końcu stanął w wejściu od kuchni i spokojnie w ciemnościach dopatrywał się bardzo późnej kolacji, a może już wczesnego śniadania.

- Khhhrrr! - pożegnało się pisklę, które ku zdziwieniu doktora stało w drzwiach frontowych. Zatrzepotało skrzydłami i biegnąc powoli zaczęło odrywać się od ziemi. Farmaceuta również wybiegł i goniąc po podwórzu ledwo co unoszące się ptaszysko wołał:

- Nie uciekaj! Nie uciekaj! Wróć ty...

Doktor z pewnością złapał by prehistoryczne zwierzę gdyby był dzień, a głód nie zakazywał nogom biegu. Potęgowało to uczucie źle przespanej nocy i odór, który ptak rozsiewał przez znajdują się na nim flegmę.

Spocony, zdyszany, zdesperowany zaczął iść w kierunku centrum miasta. Jego dom leżał na wybrzeżach wsi. W centrum owej wioski znajdowały się trzy większe sklepy. Pierwszego w ogóle nie brał pod uwagę, bo czynny był zaledwie do 21.00 Drugi też nie za bardzo wchodził mu w rachubę, bo narobił sobie kilka poważnych długów. Natomiast trzeci sklep był czynny całą dobę, nie miał w nim długów, niestety za to był monopolowy.

 

Pan doktor lekko chwiejąc się na nogach szedł w kierunku gabinetu. Z nocy pamiętał tylko, że spał przed domem, dlaczego? Nie pamiętał. Poczuł głód i wszedł do sklepu, gdzie miał olbrzymie długi. Próbował uciekać, niestety poplątały mu się nogi i upadł uderzając głową o betonową posadzkę. Przez ten nieszczęsny wypadek, chwilę później zemdlał, a może po prostu zasnął. Obudził się w lasku wiejskim, który od północy otaczał Kojarzankę. Dlaczego był w lesie? Miał nadzieję przypomnieć sobie później.

 Dzień jak co dzień, nie pierwszy i nie ostatni on. Ulewa siedział na krześle i wpatrywał się przekrwionymi oczami w latające ptaki za oknem. W ciszy i w spokoju rozmyślał o wczorajszej nocy. "Za dużo wczoraj piłem i pewnie dlatego spałem koło domu." Rozległo się bardzo głośne walenie do drzwi. Do środka wbiegł zakrwawiony mężczyzna. Lekarz nie patrzył w jego stronę, obserwował jak para zakochanych w sobie wron wije gniazdo. Chory ciężko dyszał, wzrok miał wbity w ziemię i widocznie cierpiał do tego stopnia, że nie mógł mówić, a tylko cicho stękał. Doktor w końcu spojrzał na niego i zrobił gest ręką by siadał.

- Zaatakował mnie wilk!

- Kiedy? - powiedział przy tym długo ziewając i przeciągając się.

- Nie wiem... Chyba wieczorem... - pacjent przez chwilę zapomniał o bólu próbując przypomnieć sobie, kiedy to się stało.

- Gdzie?

- Co? Nie wiem...

- Gdzie pana ugryzł? - doktor pokiwał tylko głową na tępy rozum chłopski.

Z pewnością czarnowłosy mężczyzna był w lesie. Dowodem na to były chociażby drzazgi na koszuli czy świeży zapach żywicy. Pacjent podwinął rękaw i pokazał ślady ugryzienia. Bardzo dziwnym zjawiskiem był fakt, że dwie dziurki pozostawione po kłach wilka, nie krwawiły. Doktor skrzywił się, bo widział takie zjawisko pierwszy raz. Od razu doszedł do wniosku, że musiało go ugryźć inne zwierzę. Na pewno nie był to wilk. Może coś bardzo podobnego do psa. Być może to coś broniło terytorium albo swoich dzieci? Myśl przerwał wbiegający do gabinetu młodzieniec, który miał rozdartą koszulę. Wyglądał jakby się gryzł z niedźwiedziem albo z lwem.

- Wilk! Ugryzł mnie! - łzy zaczęły napływać mu do oczu.

- Gdzie?

- Co? Nie wiem! - mówił zaciskając zęby z bólu. Chłopak wyglądał jakby był uczniem miejscowej szkoły. Na pewno był na wagarach, a nie na lekcjach.

- Wiem, że w lesie, wiem, że wilk! Gdzie cię ugryzł! - doktor podszedł do niego i zaczął rozrywać mu i tak już poszarpaną koszulę. W końcu znalazł ślady ugryzienia. Były to dwie dziurki z których nie płynęła krew.

- No i cóż to cholera dzieje się w tym lesie?

Oboje z ugryzionych nie odpowiedzieli. Ulewa popadł w rozgoryczenie, bo przypomniał sobie, że obudził się w lasku. "Chyba nie atakowałem ludzi... Od dziś nie pije." Wyjął z szuflady brązową buteleczkę po oranżadzie.

- Te młody, kiedy cię ugryzł? - mówił i nalewał jednocześnie.

- W... Znaczy, ten... - wagarowicz wyraźnie zakłopotany spojrzał na drugiego. - A pana kiedy ugryzł?

- Chyba... Wczoraj... Może... Dziś jak się ubierałem do pracy to spostrzegłem dwie dziurki. Wyglądały w miarę normalnie. Pomyślałem, że pewnie zahaczyłem o gałąź, albo co innego. Dopiero teraz, spostrzegłem, że pieką gorzej od diabłów!

Lekarz spokojnie wysłuchał rozmowy. Coraz bardziej był pewien, że podczas nocnego epizodu, którego nie był sobie w stanie przypomnieć, mógł atakować ludzi.

- To jak nie dziś was zaatakował, to może w nocy łaziliście Bóg wie dokąd?

- O, na pewno nie. Ja wieczorem, codziennie o godzinie 22.00 kładę się do łóżka by rano do szkoły wstać. - w jego głosie dało się zauważyć marne łganie.

- Ja z kolei, po ciężkiej harówce w lesie, kilku piwkach od żonki i Westernie zasypiam nie wiedząc kiedy.

Wiktor odetchnął z ulgą. "Ale mnie nastraszyli. W razie czego mam alibi. Jakby co, to spałem całą noc przed domem. Przy tym smrodzie, który wychodził drzwiami i oknami nikt poza mną nie miałby odwagi się zbliżyć... Smrodzie? Faktycznie coś śmierdziało strasznie... Więcej nie pije."

Wiktor podał im szklaneczki tajemniczego specyfiku.

- Pijcie.

Wypili wszyscy łącznie z doktorem. Specyfik poskutkował. Warto było suszyć ślimaka i hodować pleśń z chleba. Lekarstwo składające się z tych jakże jeszcze normalnych składników od razu poskutkowało. Ból minął. Pacjenci wyszli szeroko uśmiechnięci, a drewniany młoteczek jak zawsze uderzył o blat szpitalnego biurka.

 

Doktor poruszony ostatnimi wydarzeniami, zaczął gromadzić myśli zapisując je w niebieskim notatniku. Z notesem nigdy miał się nie rozstawać. Nie chciał by spotkało go to co dziś.

Jest godzina 14.00 Obsurzyłem już dziś siedmiu pacientów. Pierwszyh dwóch los bardzo mnie zaciekawił. Otórz okazało sie że ugryzł ich wilk. Podobno miał 2 metry szerokosici i dlugosici wielki grubosici . Ich rany piekły się podobnie jak... Dobrze że nie ma takich ran których bym nieuleczył. Lubie swoją prace. Czasem wiem że pracować mógł bym nawet w Warszawie. 3 pacjentem była kobieta. Powiedziała mi że jest głucha. Świetnie mi sie znio gadało zwłaszcza po kilku szklaneczkach. Najwarzniejsze to niczym się nie martwić. Tak jej powiedziałem. 4 5 6 pacjent był jedno osobo. Tylko głupi wracał 3 razy. Zawsze mi wmawiał, że coraz gorzej się czuje. A ja musiałem mu dać ciągle syropu. Chyba go gardło bolało. 3 razy na tego hama musiałem walić młotkiem o stół. Za 3 razem powieźli go. 7 pacjentem był jego brat. Wmawiał mnie że zaraził się grypą od brata. Na tego hama tez musiałem młotka użyć.

Lekarz przerwał pisanie. "Cholera nie mogę tak gryzmolić. Straciłem już na to godzinę czasu, a za 30 minut kończę pracę. Jakbym pisał tak przez 5 lat. To bym jeszcze jakim pisarzem został. Polonistą. Ludzie by mnie siłą do szkoły wzięli. Ho, ho! Tego to ja już bym nie chciał. Koniec z tym!" Dochodziła godzina 15.30. Jutrzejszy dzień był dniem wolnym od pracy - Niedziela. Ulewa miał dłuższą chwile spokoju. Czasami tylko ludzie przychodzili do domu lekarza, ale to się zdarzało bardzo rzadko. Pewnie się bali. Zazwyczaj Niedzielę doktor spędzał jedząc wielki obiad z których składniki kupował wyjątkowo ze sklepu. Oglądał telewizję i śmiał się z zabawnych audycji radiowych. Czasami czytał poważne książki - Ptasi ptak - doszukując się w nich jakichkolwiek wartość. Robił też lekarstwa. Teraz jednak musiał uporać się z problemem ostatniej nocy. Zapewne będzie ślęczał nad tym cały dzień. Jedno przynajmniej będzie pewne, że pójdzie do kościoła. Ludzie będą mu czynili honory kłaniając się do stóp.

 

Po kilku manewrach przejścia przez szpital niezauważonym, poszedł w miarę prosto do sklepu. W mini supermarkecie jak zawsze pachniało, a nie śmierdziało, papierosami. Sprzedawczyni za ladą paliła cały czas. Ludzie raz gadali, że w ogóle nie jada, nie pije, a tylko pali. I faktycznie tak było. Kobieta o kręconych do ramion blond włosach i świdrującym spojrzeniu przekrwionych oczu, trzymała pomiędzy palcami papierosa. "Sklep bez niej byłby tylko pustym o brudnych ścianach sklepem. Jednak przy niej... Szare, nigdy nie malowane ściany wyglądały jakby były ze srebra."

- Słucham. - powiedziała wypluwając z siebie resztki nikotyny. - Pan doktor to co zawsze?

- Trzy schabowe...

- Aż trzy! - na jej gorące słowa, Wiktor przetarł czoło chusteczką.

- Może jaki słoik kiszonych. Kilo kartofli, chleb i masło. - Kobieta jedną ręką wrzucała wszystko do reklamówki, drugą co chwile, jakby łapiąc oddech, zaciągała się mocno. Na te zręczne pakowanie doktorowi pociemniało w oczach i zaszumiało w uszach. Sprzedawczyni to zauważyła.

- Potrafię wrzucić jeszcze jeden bieg... Kociaku. - Były weterynarz wyraźnie otumaniony wyszedł ze sklepu.

Dziesięć minut trwała wędrówka w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. Niestety zakończyła się klęską.

Przed domem wszędzie była porozrzucana zielona flegma. "Ki diabeł?" Nagle przez głowę przeszedł obraz z wczorajszego dnia.

"Wilk? Rozmawiałem z wilkiem?" - doktor wyraźnie się zaniepokoił. "Jak to? Byłem pijany, to na pewno. Ocknąłem się w sklepie. Nie... Obudziłem się w lesie. Ocucił mnie wilk liżąc po twarzy, potem z nim zacząłem gadać, poszliśmy do lasu? Nie..." - Doktor wszedł do kuchni, położył na stole zakupy i odruchowo trzasnął drzwiami lodówki. Spojrzał na białą Hanię i miał wrażenie, że chyba kiedyś tak mocno nią walił. Nie przejął się tym za bardzo i rozpakował torby. Kuchennym nożem pokroił chleb i posmarował go masłem. W końcu coś zaczął jeść, a nie pić. Nagle przez głowę przeszedł mu kolejny obraz. Bardzo absurdalny.

"Nie gadałem z wilkiem..." - Po ugryzieniu kawałka kanapki przyszły kolejne obrazy. Było ich tyle, że odruchowo pod wpływem wrażenia, wstał. "Cholera... Umówiłem się z wilkiem na kolację! Ma przyjść dokładnie o północy! Co robić? Nie... To nie tak. Już wiem! Pamiętam wszystko!" - Mało co nie podskoczył z radości. "Pamiętam, że spałem przed domem, bo był w nim ogromny smród, a przez jakiegoś szczeniaka, co ciągle wył, nie mogłem spać. Poszedłem do sklepu... Monopolowego. Tam uciekając przed sprzedawczynią upadłem na ziemię i straciłem świadomość, albo po prostu zasnąłem. Ocuciło mnie jakieś psisko. Byłem mu do tego stopnia wdzięczny, że chyba nawet podziękowałem. Mówiłem mu też coś, że byłem strasznie głodny. Potem poszedłem do domu, a czworonożny towarzysz za mną. Pamiętam, że psisko strasznie się do mnie przywiązało, ale kazałem mu sobie iść. Tłumaczyłem się, że nie potrafię zajmować się zwierzętami..." - Wiktor wszedł do skąpo urządzonego pokoju. Usiadł w starym czerwonym fotelu i zaczął się śmiać. "To nie był pies. To był wilk. Teraz jak przypominam sobie, to była Grzebowska. Tej co to dałem lekarstwo na serce. Pamiętam, że gadała do mnie bym ją uleczył. Kompletnie zalany i głodny zacząłem się godzić na wszystko. Poszliśmy razem do lasku przedyskutować sprawę. Nakłaniałem ją chyba do tego by pogryzła kilku ludzi, to by się obroty wzrosły."

 

Słońce powoli zaczęło zaglądać do pokoju w którym po sześciu dniach ciężkiej pracy Wiktor mógł w końcu odpocząć. Leniwie zaczął się przeciągać. Na twarzy pojawił się uśmiech. Zapomniał o wszystkich problemach. Czuł się zupełnie rozluźniony i mógł tak jeszcze leniuchować do jutra. Wtedy trzeba znowu iść do pracy. Uśmiech na jego twarzy znikł.

Po kilkukrotnie wymuszanej przez siebie krótkiej chwili by jeszcze poleżeć nastał czas, gdzie trzeba wstać. Ospale poszedł do łazienki. Napuścił gorącej wody do wanny i zaczął się przyglądać idącym za oknem ludziom. Wziął kilka głębokich oddechów i wszedł w gorącą wodę.

Dochodziła już 12.00 Po uprzedniej kąpieli, zjedzeniu śniadania i ubraniu się w odpowiedni strój, zaczął się szykować do wyjścia. W Niedziele odbywały się tylko trzy msze. Jak na wieś, która posiadała trzy większe sklepy, szpital i kościół, życie i kultura nie odbiegała od reszty. Niewiele osób zamieszkiwało Kojarzankę. Wszyscy jednak chodzili na msze. Bardziej z tego powodu, że można było pokazać nowe buty, suknię czy męski płaszcz. Niektórzy po prostu spotykali się w kościele by po plotkować, a inni by przypomnieć o zaciągniętych długach. Ulewa nie posiadał długów, ani też nie miał z kim plotkować, więc szedł zawsze do kościoła by tylko księdzu się nie narazić i ludziom dać przykład.

Coś niepokoiło moralnego chrześcijanina idącego do kościoła. Czuł, że ktoś go obserwuje. Wiedział, że to pewnie jest ten przeklęty wilk. Nie chciał jednak się zdradzać wołając psa z lasu i rozmawiając z nim. Postanowił, że przeczeka msze i kiedy ludzie się rozejdą do domów, porozmawia z Grzebowską.

- Dzień dobry. - przerwała mu myśli para nowożeńców.

- Dzień dobry. - uśmiechnął się.

- Czy wiadomo już coś o tym wilku? - zapytała ubrana w czerwoną wieczorową suknię złotowłosa kobieta.

- Nie. - skłamał, chociaż wcale tego nie chciał, zwłaszcza w Niedziele.

Zakochana para uśmiechnęła się na pożegnanie i odeszła. Powoli prześladowanie stawało się coraz bardziej uciążliwe.

- Dzień dobry panie Wiktorze.

- Dzień dobry pani Frętczak. Ładny kapelusz. - powiedział udawanym głosem. Wdowa nosiła żałobę po niedawno zmarłym mężu.

- Prawda. A słyszał pan może coś o Grzebowskiej?

- Nie, niczego.

- Nie pyta pan co się stało? - szepnęła - Podobno ją wilk... no wie pan...

- Pani Frętczak to bzdura. Pani Grzebowska po prostu źle się czuła. Na pewno w domu siedzi jak jej zaleciłem. - jego wzrok zaczął szukać wilka w lesie. Wdowa, której czarny kapelusz całkowicie zasłaniał twarz kiwnęła spokojnie głową i pośpiesznym krokiem poszła do kościoła.

Podobnie uczynił doktor. Nie patrząc się w stronę lasu, co potęgowało na nim dodatkową presję, zwiększył dużo tępo chodu. Wyprzedził smutną wdowę i radosną młodą parę. Zatrzymał się przed małym kościołem. "Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem, a teraz wchodzę do twej świątyni"- powtarzał to zawsze.

Po zajęciu miejsca od razu przyklęknął. Zaczął się modlić. Przepraszał Boga za grzechy, które popełnił w ciągu tygodnia. Jednocześnie nawiązywał do starszej pani, której przypisał nie te lekarstwo co trzeba. Msza się rozpoczęła. Wzrok ludzi wędrował po innych. Dopatrywali się poobrywanych guzików, dziurawych butów. Szukali punktu zaczepnego do plotkowania. Ksiądz odmawiał msze tylko dla pieniędzy. Które jak nigdy w życiu były mu potrzebne na remont. Przypominał o tym kilka razy. Patrzył się tylko na najbardziej wpływowe osoby. Między innymi na Ulewę, który widząc to spuszczał wzrok myśląc, że ksiądz wie o wszystkim. Kazanie dotyczyło państwa Polskiego jako źródło przykładu chrześcijanina. Nie obyło się bez podawania nazwisk polityków. Do komunii przystąpili prawie wszyscy. Ci którzy siedzieli bezczynnie w ławce próbując śpiewać pieśni religijne szli na pierwszy ogień. Wśród nich był doktor. Większość ludzi kiwała widząc go siedzącego w ławce. On sam nie przejmował się tym. Lepiej nie czynić grzechu przystępując do komunii brudnym na duszy, niż przyjąć poświęcony opłatek. Po przyjęciu ciała Bożego odbyły się podziękowania i drobne ogłoszenia.

- Dzisiejsze datki pójdą na remont. Trzeba naprawić dach. - głosił ksiądz swoim ojcowskim głosem.

Wiktor złapał się za głowę. Środkiem kościoła szedł wilk. Oglądał się na wszystkie strony. Ludzie zaczęli odsuwać się do ścian. Inni po cichu próbowali wyjść. Tymczasem czworonożne zwierzę podeszło do ołtarza. Zrobiło coś w rodzaju pokłonu i uklęknęło na przednie nogi. Ludzie w pośpiechu opuszczali kościół.

" Te lekarstwo zaraz..." - Wiktor nie zdążył dokończyć myśli bo na oczach jego i tłumu zgromadzonym z całej wsi wilk przemienił się w Grzebowską. Po krótkiej chwili odezwały się stopniowo ciche i coraz głośniejsze słowa.

- Cud! Cud!

Ksiądz pobłogosławił kobietę, która nie wiedziała co się dzieje.

Ulewa odpoczywał wygodnie w fotelu. Dzisiejsze wydarzenia sprawiły mu ból głowy.

"Na szczęście Maria Grzebowska niczego nie pamiętała. Ludzie uznali ją za świętą. Ksiądz bez wahania uczynił ją zakonnicą. Biedna nie miała nawet wyboru. Może to i lepiej, że będzie teraz odizolowana. Mam nadzieję, że to nie jest jednodniowa amnestia." Doktor uśmiechał się do siebie. "Ciekawe co teraz w telewizji leci?" - włączył telewizor.

 

Jak podała agencja do spraw zwierząt w miejscowości koło Warszawy złapano prehistorycznego pterodaktyla...

 

 

 

 

***********************

 

 

 

 

Komentuje Tomasz Pacyński:

 

Tym razem nie będzie komentarzy w tekście. Wydaje mi się, że czytelniejsze jest podsumowanie z wypunktowaniem istotniejszych mankamentów. A w tym przypadku również i to, że komentarz byłby obszerniejszy od samego tekstu, niestety.

Na początek uwaga na marginesie - zupełnie nie rozumiem, po co nasz zacny kolega Andrzej Pilipiuk pisze poradniki w rodzaju "Piszemy bestsellera", zwłaszcza w części dotyczącej przygotowania tekstu przed przesłaniem go do jakiejkolwiek redakcji. Nie rozumiem, po co w edytorach jest funkcja sprawdzania ortografii, jak również nie widzę sensu istnienia słowników, skoro nikt z nich jak widać nie korzysta.

To przykre, ale ten tekst jest po prostu niechlujny. Dość oryginalna interpunkcja, a raczej jej brak, nieznajomość reguł gramatycznych lub ich dość konsekwentne niestosowanie. Widać, że tekst został napisany, i już - Autor postanowił zapoznać świat ze swym dziełem. Nie tędy droga, a dlaczego, to odsyłam do Pilipiuka w poprzednim numerze.

Żeby nie być gołosłownym kilka przykładów:

"Kazanie dotyczyło państwa Polskiego jako źródło przykładu chrześcijanina." - ???!

"Pani Frętczak to bzdura." - trochę nieładnie nazywać kobietę "bzdurą". A wystarczyłby przecinek we właściwym miejscu...

"...to by się obroty wzrosły" - tego już nie potrafię wytłumaczyć inaczej jak pomyłką, która nie została skorygowana. W życiu nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił.

"Zazwyczaj Niedzielę doktor spędzał..." - dni tygodnia piszemy małą literą.

"Wchodząc do swojego mieszkania ogarnął go smród." - z tego zdania dowiadujemy się, że smród posiada mieszkanie.

"Natomiast trzeci sklep był czynny całą dobę, nie miał w nim długów, niestety za to był monopolowy." - wynika z tego, iż bohater nie miał długów, za to był monopolowy.

"Nie licząc pięknej kobiety w obcisłej czerwonej sukni z długimi nogami" - znów podobny błąd - suknia z nogami rzadko się zdarza, przynajmniej sam nigdy nie widziałem.

 

I tak dalej... Co gorsza, trudno znaleźć usprawiedliwienia dla Autora, nawet dysleksja czy dysgrafia nie jest wytłumaczeniem. Są słowniki, w ostateczności kolega, który lepiej posiadł trudną sztukę pisania.

 

W rezultacie czytelnik potyka się wciąż o błędy, rażące błędy, dodam nielitościwie. Oryginalny szyk zdań i interpunkcja powodują mozolne przegryzanie się przez tekst, ze szkodą dla samego tekstu przede wszystkim, czytelnik sam sobie winien poniesionego ewentualnie uszczerbku.

Całkiem serio - opowiadanie kwalifikuje się do odrzucenia z powodów czysto formalnych, w większości redakcji taki właśnie los spotkałby je niechybnie. Od nauki ortografii, gramatyki i interpunkcji jest raczej szkoła.

 

Kiedy już przekopiemy się przez gruzy, dochodzimy do treści. Pomysł nie jest specjalnie oryginalny, umieszczanie fantastycznej fabuły w zwyczajnych, by nie powiedzieć przaśnych realiach, jest dość modny ostatnio. Czasem się taki zabieg udaje, czasem nie. Powiem od razu - nie jestem w stanie ocenić czy się udał, z powodów jak wyżej. Błędy powodują, że na fabule skupić się nie sposób, trudno choćby wychwycić pointę, której umieszczenie było zapewne zmysłem Autora, jak mniemam.

 

W odbiorze fabuły nie pomaga skłonność Autora do przeszarżowanych, kwiecistych porównań i dziwacznych zdań. Okrutnie ich dużo, czasem wydaje się, że reszta tekstu stanowi jedynie pretekst do ich umieszczania. Ot, choćby:

"Była siódma rano, a szpitalny puls życia dał znak, że już czas do pracy."

"Potem w języku czkawki burknęła"

"Poczuł błaganie żołądka o jakikolwiek posiłek"

"Oto zmora jego poszukiwań"

"Poza wyjątkiem ogromnego jaja, które wydalało z siebie bezlitosny zapach zgniłego jaja"

 

To ostatnie nawet dość logiczne, bo czym miałoby śmierdzieć zgniłe jajo? Co prawda lepiej byłoby napisać, że choćby siarkowodorem, albo po prostu "śmierdziało jak cholera". Resztę trudno komentować, zwłaszcza język czkawki. Należy po prostu wykreślić. Problem w tym, że po zabiegu wykreślania niewiele z tekstu zostanie.

 

Logika i konsekwencja - też ważne. Dlaczego wilk raz jest wilkiem, raz psem? Dlaczego rany zadane przez wilka krwawią, a przez psa - nie? Dlaczego drzazgi są dowodem pobytu w lesie, a nie na przykład w tartaku? I dlaczego człowiek, który wygląda jakby gryzł się z lwem lub niedźwiedziem, ma jedynie podartą koszulę?

 

To chyba wszystko, co mogę powiedzieć. Sam, jako niepoprawny bałaganiarz i niechluj, zachęcam Autora do przeczytania własnego tekstu również po napisaniu, najlepiej kilkakrotnie, przy wykorzystaniu słownika. Wiem, nie jest to tak przyjemne jak sam proces twórczy, ale niewątpliwie warto, oszczędza to potem wiele złości na wrednych redaktorów.

 

Tomasz Pacyński



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 41 To już koniec