strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 12>>>

 

Nie brooklyński most...

Ale akwizytor, to jest coś.

 

Kiedyś byłem licealistą i technokratą, fascynowały mnie konstrukcje, kratownice, maszyny parowe. Dziś świat fascynuje informatyka, a ja jestem zgorzkniałym zgredem. Wirusy, włamywacze, gry komputerowe, pornografia, piraci, same atrakcje. Tak to się pisze. Czy rozczarowanie wychowanka Vernego w tym tkwi, że ludzi pochłania sensacja, a nie szlachetna walka z siłami natury? Jest gorzej.

Całkiem niedawno społeczność linuksowa stoczyła (chyba wygraną) bitwę z kolejnym pomysłem prawników, tyczącym wzmocnienia na obszarze UE ochrony patentowej. Parlament Europejski miał przegłosować poprawki, które pozwalają na opatentowanie oprogramowania. Tu zaczął się zupełnie niezrozumiały protest niezrozumiałego niszowego środowiska. Ciekawskim podaję adres swpat.ffii.org. To była zaledwie bitwa. A o co toczy się wojna? W tak zwanych normalnych gazetach nic lub prawie nic na ten temat się nie pisze. Zapewne dlatego, że termin "własność intelektualna" brzmi dobrze. Kojarzy się z nowoczesnym społeczeństwem, w którym właśnie wiedza i informacja są uznawane za wartość... handlową. Lecz pomiędzy wartością, a wartością handlową jest przepaść. Handlować można każdym g... byleby się sprzedawało. Sprzedają się znakomicie na przykład narkotyki, które mają dla nabywcy wartość NEGATYWNĄ. Natomiast z "prawdziwą" wartością jest cholerny kłopot: diabli wiedzą, jak ją wyznaczać. Grozi to gospodarką planową, o której nie trzeba nikogo przekonywać, do czego doprowadziła. Jednak gdy w przypadku prostego produktu, takiego jak chleb czy buty, bardzo łatwo jest rozstrzygnąć co jest wart, to w przypadku choćby wykształcenia (własność intelektualna?!) potrzeba całych dziesięcioleci, a czasami pokoleń. Absolwenci fizyki zazwyczaj bardzo dobrze sobie radzą w życiu w porównaniu z prawnikami, a powinno być na odwrót.

Co kryje się za tak miło brzmiącym terminem "własności intelektualnej"? Podaję za artykułem Łukasza Jachowicza w honey.7thguard.net:

[...] w 2001 roku w Australii, kiedy Johnowi Keoghowi przyznano prawa do "okrągłego systemu ułatwiającego transport". Mówiąc językiem potocznym: koła.

W USA internetowa księgarnia Amazon opatentowała sprzedaż jednym kliknięciem myszy "1-click-shopping". Inaczej mówiąc, zakładając sklep komputerowy, trzeba zaprogramować dwuklik lub nawet trzyklik. Bo jednoklik został opatentowany i amen, jeśli go użyjemy, to możemy zostać skazani na zapłacenie astronomicznych odszkodowań. Na przykład (podaję za www.linuxnewspl. Notatka Macieja Grzybowskiego) na skutek przegrania procesu przez Microsoft z jednoosobową fimą Eolas, właścicielem patentu numer 5.838.906 na wtyczki w przeglądarkach, nasz kochany potentat informatyczny musi wypłacić drobne 521 mln $ odszkodowania. Ponadto konieczne okaże się w przeglądarkach wprowadzenie przycisku OK, po którego kliknięciu nastąpi uruchomienie odpowiednich obiektów ActiveX. Inaczej mówiąc, patent ów zabrania stosowania automatycznego uruchomiania jednego programu przez drugi.

Tak znajdziemy się w samym sercu problemu zwanego absurdami patentowymi. Jak się okazuje można opatentować wszystko. Koło, kliknięcie myszą, banalny pomysł, na który może każdy w każdym momencie wpaść. Gdy ktoś wreszcie zechce opatentować patentowanie, to mam nadzieję, że wreszcie to wszystko pieprznie.

Patent miał być sposobem społecznej ochrony nad wynalazcą, którego celem jest zapewnienie rozwoju, nie zaś sposobem na wyłudzanie pieniędzy. Patenty w przeszłości były udzielane rzadko. Były rodzajem wyróżnienia, zaś prawo patentowe miało za zadanie stymulować rozwój nauki i techniki. Tymczasem może się okazać, że wylądowaliśmy w warsztacie samochodowym, w którym wszystkie narzędzia mają swoich właścicieli, przy czym tego od klucza siedemnaście akurat nie ma, ten od śrubokręta godzi się dać nam krótkotrwałą licencję na jego używanie, za 100 złotych za godzinę, zaś właściciel szczypiec zezwala tylko na jednokrotne ich użycie, oddając interpretację umowy w ręce prawników.

Trudno powiedzieć, czy w przyszłym świecie będą patenty, widać jednak już wyraźnie, że to, co się dzieje teraz, jest dżunglą pełną naciągaczy i oszustów, którzy żyją na koszt reszty społeczeństwa. Z pozoru zawarcie transakcji nabycia licencji na oprogramowanie jest bardzo dobrym rozwiązaniem problemu rozwoju informatyki. Państwo nie wtrąca się w to wszystko, rynek reguluje rozwój, podatnik nie płaci. Sęk w tym, że działanie to dotyczy czegoś, co nie jest towarem.

Tworzy się cały łańcuszek ludzi, którzy wykonują zupełnie niepotrzebne ze względów technologicznych czynności. Programista dopisuje zabezpieczenia programu. Pracuje dla firmy, czyli tabunu księgowych prezesów, sekretarek, doradców, adwokatów. Firma płaci programiście grosze, a sama staje się właścicielem "produktu" i stara się wyrwać za niego pieniądze. W końcu na koszt podatnika zatrudnia się policjantów, którzy ścigają i piratów, i użytkowników. Tymczasem w całym łańcuszku potrzebny jest tylko programista. Do rozpowszechnienia programu wystarczy mu Internet. Nie potrzeba sklepów, dystrybutorów, "dilerów", kontrolerów, wszystko to jest wynik próby traktowania programu jak towaru.

Że tak jest, zrozumiał już dawno Robert Stallman i wymyślił – w przeciwieństwie do copyright – copyleft. Zapewne też zrozumiał co innego, że rzeczywiste koszty produkcji oprogramowania, liczone nie koniecznie w jednostkach monetarnych ale choćby w roboczo-godzinach, mają się nijak do zarobków firm, które nim handlują. Nazywa się to czasami osiąganiem niegodziwego zysku. Oprogramowanie się nie zużywa. Jeśli ludzie na całym świecie umówią się i każdy napisze po kawałeczku Wolnego Oprogramowania, to razem wszyscy mogą mieć handlarzy softu – delikatnie mówiąc – tam, gdzie w towarzystwie nie mówi się gdzie.

 

No i jest Linux rozprowadzany na dość zawiłej antylicencji (czyli copyleft) zwanej GPL www.gnu.org/copyleft Zobacz też na przykład tu www.zgoda.biz. Licencja ta generalnie zabrania sprzedaży kodu programu w jakiejkolwiek formie, wymusza dostępność źródła i zezwala na zarabianie na oprogramowaniu przez sprzedawanie np. Linuksa w ładnym pudełku. Płacimy za owo pudełko, za wypalenie płytek, zaś z oprogramowaniem możemy robić, co nam przyjdzie do głowy, za wyjątkiem właśnie handlu kodem. W chwili obecnej z podwórka tak zwanego "poważnego", czyli komercyjnego, oprogramowania zaczyna się pośpieszny odwrót. W Niemczech Monachium (i jeszcze kilka miast i urzędów) zdecydowało się podziękować Microsoftowi za Win XP, Korea Południowa z Japonią kombinują coś z własną dystrybucją Linuksa, Anglia wdraża program pilotażowy, zaś takie firmy jak IBM, czy Sun Microsystems Inc, HP ogłaszają oficjalnie wsparcie dla tego systemu. Sam Linus Torvalds zaś niewątpliwie jest jedną z najpopularniejszych postaci na świecie, choć kasy nie zrobił.

Jak się w praktyce okazuje, Linux to jest właśnie "to". Co prawda, tak zwany przeciętny użytkownik dalej patrzy na niego z wielkimi, wystraszonymi oczami, ale gdy przychodzi do bardziej krytycznych zastosowań, to proporcje się zmieniają. Na pingwinku stoją serwery, zaczynają stawać monstrualne klastry obliczeniowe, swoją drogą, powstałe często z komputerowego złomu. Linux od dawna potrafił obsługiwać wiele procesorów, wielkie pamięci operacyjne, podczas gdy u mnie Win Me RAM się wykajtło na 1024 MB RAM.

Linux pozwala niektórym całkiem malutkim, takim jak ja userom, na korzystanie ze starych dysków, ze starych płyt głównych, wreszcie pozwala na robienie sztuczek, które na tak zwanym "prawdziwym" oprogramowaniu nie są możliwe. Ot chociażby postawienie serwera z dhcp, z tak zwaną maskaradą, czyli umożliwienie dostępu do Internetu na przykład kilkunastu (możemy podłączyć znacznie, znacznie więcej) lamerom, którzy nawet nie mają pojęcia, gdzie się wpisuje numer IP.

 

Gdzieś na samym końcu jest tak chętnie w prasie eksploatowana sprawa bezpieczeństwa. Pingwin nie wziął się z niczego. Wziął się z furii programistów, którzy co raz odkrywali, jakie to bubelki wciskane im są z tak zwanych renomowanych firm. Podam jeden przykład: funkcja udostępniania plików. Siedzisz sobie człeku przy swej win ileś tam i wierzysz, że z sieci nie widać zasobów komputera, bo nie kliknąłeś w oczko "udostępnianie". Tymczasem długo ta funkcja działała kuriozalnie. Komputer, który dobijał się z sieci do twojego, pytał uprzejmie, czy mu udostępnisz coś. Jeśli nie, to grzecznie odchodził. A jeśli był przygłuchawy... to właził, gdzie chciał. Albowiem funkcja ta była realizowana od strony KLIENTA, a nie komputera, który chciał być zabezpieczony. Było szokujące szyfrowanie. Wystarczyło otworzyć tajny dokument w innym programie niż... Word (chodzi o bardzo wczesną wersję), by zobaczyć (np. w Norton Edytorze) hasło. Potem rzecz poprawiono, jednak w nagłówku dokumentu był stały tekst generowany przez program, który dramatycznie upraszczał deszyfrowanie. Wreszcie, o czym ciągle piszę: wirusy. Przesadą jest twierdzenie, że winny jest Microsoft. Winna jest koncepcja dziadowskiego systemu operacyjnego, która powinna się skończyć jeszcze w osiemdziesiątych latach. Na Linuksa jest kilkanaście wirusów, które nie są groźne, bo za trudno napisać szkodnika na system, który sam się broni.

Otóż złość programistów. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł tak zwanej suity biurowej. Pewnie to był Lucyfer lub jakiś jego kumpel. Taka dobra rada: jeśli nie chcesz narazić kogoś na wzywanie mocy piekielnych na pomoc, nigdy, gdy wklejasz rysunki do dokumentów, nie kasuj oryginału.

Teoria niewidzialnej ręki rynku przewiduje, że takie drobne niedogodności konkurencja powinna wycinać. Powinna ona wymuszać coraz to lepszą jakość produktów. Jest inaczej: rynek promuje produkty, nawet nie najlepiej sprzedające się, ale przynoszące największe zyski. W miarę technologicznej komplikacji rośnie rozziew pomiędzy jakością, a sprzedawalnością. Dochodzi do tego, że klient musi sobie sam produkować, bo system nie jest mu w stanie zapewnić tego, co potrzebuje.

 

Digital Millennium Copyright Act to swego rodzaju osobna sprawa. Brzmi to bardzo intelektualnie, to akt prawny przyjęty w USA, wyraz poszanowania tamtejszego społeczeństwa dla produktów rozumu. John Halderman ujawnił jakiego bubla wypuścił SunnComm Technologies (patrz: news.com.com), producent zabezpieczeń do płyt CD-Audio. (Podaję za www.linuxnews.pl ). Wychodzi na to, że wystarczy wcisnąć pojedynczy klawisz (Shift) podczas wkładania płyty do czytnika. Albo w panelu sterowania wyłączyć we właściwościach CD funkcję autorun, (pole "powiadamiaj o włożeniu płyty"), którą zresztą większość ludzi intensywnie pracujących na komputerze od razu wyłącza. Jakiś geniusz wpadł na pomysł, że rolę zabezpieczenia spełni program uruchamiany z płyty. Oczywiście w "alternatywnych" systemach operacyjnych, nie tylko w fatalnym Linuksie, ale choćby Beosie nawet nie zauważymy, że było tu jakieś zabezpieczenie. Mnie też zamkną? Okazuje się, że nie wolno ujawniać, że bubel. Za ujawnienie bubla dzięki DCMA można wsadzić ujawniacza do pierdla. Sprawa w trakcie pisania artykułu ciągle "się działa", i trudno powiedzieć, jaki w końcu przybierze obrót, lecz co się już stało, jest pyszne.

 

Jaki kształt będzie miało prawo patentowe, czy za ujawnianie dziur w oprogramowaniu będzie się rozmawiało z prokuratorem, czy za moje pieniądze będą utrzymywani ludzie zajmujący się ściąganiem tantiem za wynalezienie koła, to wszystko określa przyszłość naszego świata. I o tym w codziennych gazetach milczenie. W najlepszym razie czytamy artykuły w tonie relacji z Marsa czy z dalekiej dżungli, w której Papuasi leją się z Aborygenami na przykład. A chodzi o to, czy w końcu polecimy na tego Marsa, czy zmarnujemy czas na wzajemne robienie się w bambuko.

Nie trzeba być specjalnie mądrym, żeby zobaczyć, jak wielkie firmy usiłują stwarzać prawo, które zapewni im monopolistyczną pozycję. Zachowują się dokładnie tak samo jak średniowieczni zbóje, którzy z pałami w ręce pobierali myto za pokonanie brodu. Prawnicy zaś zacierają ręce: im prawo bardziej skomplikowane, tym więcej dla nich roboty. Od czasu do czasu jakaś wielka firma, jak to się trafiło Microsoftowi ostatnio, sama wpada w patentowe sidła. I zamiast rozwiązywania problemów robi się zamieszanie, awantura, w której tak naprawdę tracą na dłuższą metę wszyscy i bardzo.

 

Ale o co chodzi tym pingwiniarzom? O realizację prostej zasady: akwizytorom dziękujemy.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 12 >