strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Kołodziejczak Na co wydać kasę
<<<strona 38>>>

 

Krew i kamień (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Oto świat przed spisaniem magii. Kraina, której mieszkańcy nie wykorzystują metalu, ani nie znają koni. A jednak budują miasta, zbroją armie i staczają krwawe bitwy. Ich życiem włada pierwotna moc żywiołów i surowe prawo.

W stolicy Leśnych Gór od stuleci rządzą wojownicy przysłani przez Miasto Os. Teraz nadchodzi czas zmian. Podnoszą głowę buntownicy. Święte Drzewa naznaczają swego wybrańca. Nowe armie stają u bram miasta. Z siły żywiołów rodzą się magiczne stwory. Spełnia się przepowiednia.

Czytelnicy poznali Kołodziejczaka przede wszystkim jako twórcę nowoczesnej science fiction - wartkiej, z mnóstwem pomysłów fabularnych i scenograficznych, pełnej rozmachu, usytuowanej-na granicy cyber-punku, social fiction i space opery. Do gatunku tego należą dwie poprzednie powieści tego autora wydane przez "Supernową":

Kolory sztandarów - ZDOBYWCA nagrody im. Janusza A. Zajdla za najlepszą Powieść Roku 1996. Tłumaczona na czeski i rosyjski.

Schwytany w światła - nominacja do nagrody im. Janusza A. Zajdla za najlepszą Powieść Roku 1999. Tłumaczona na czeski i rosyjski.

Także w powieści "Krew i kamień", Kołodziejczak przedstawia oryginalny świat, wyróżniający się na tle typowej fantasy. Autor kreuje niezwykłą magię, niespotykane potwory i bohaterów obdarzonych unikalnymi zdolnościami. Bogato zarysowany świat, wartka akcja, wielkie sceny batalistyczne czynią z tej książki jedno z najciekawszych dokonań polskiej fantasy.

Tomasz Kołodziejczak
Krew i kamień
Warszawa 2003
superNOWA
ISBN 83-7054-158-5

– Dziękuję ci, panie – głos był cichy, zachrypnięty i zmęczony. Doron podniósł się od ogniska, stanął nad owiniętym w koce ciałem.

– Witaj.

Spod derki wystawała tylko głowa Magwera. Choroba zmieniła twarz chłopca – wyostrzyły się policzki, oczy przygasły, wargi sczerniały. Dwa dni minęły, odkąd Liść wrócił z bagien i podał mu kwiat powrotnika. Gdyby przybył dzień później, nie młodzieńca znalazłby w kryjówce, a większego od siebie potwora, z nabrzmiałą głową i krótkimi nogami.

– Witaj, Liściu – usta Magwera ledwie się poruszały.

Doron wrócił do ogniska. Wyciągnął zatknięty w ziemię patyk, na którym skwierczał płat pieczonego mięsa.

– Chcesz?

Magwer lekko pokręcił głową.

– Pić.

Doron odłożył pieczeń. Sięgnął po bukłak z wodą, Spróbował, czy jest dostatecznie zimna, przykucnął obok Magwera. Ale oczy młodzieńca już się zamknęły, oddech wyrównał, usta lekko rozchyliły. Magwer znów usnął. Doron naciągnął mu derkę po nos, sam zabrał się do jedzenia.

***

– Dlaczego mnie uratowałeś, Liściu? – Magwer obudził się o świcie następnego dnia. Doron też już nie spał. Zdążył przynieść wodę ze strumienia, rozdmuchać żar ogniska. To była dobra pora, żeby wszystko opowiedzieć chłopu. Rankiem umysł człowieka szybciej odnajduje słowa, by opisać zaszłe wydarzenia, a i łatwiej rankiem niż wieczorem pojąć cudzą opowieść.

– Bo potrzebuję twojej pomocy.

– Mojej? – Magwer aż uniósł się na posłaniu. Opadł na nie zaraz, ale zamilkł, obracając w myślach słowa Dorona. – Jesteś Liściem. Do czego potrzebny może ci być człowiek taki jak ja, wyklęty przez swoich braci.

– Widziałem cię już.

– Wiem, panie.

– Służyłeś Szepczącym, występowałeś przeciw banowi. Siepacze Penge Afry długo bawiliby się twoim ciałem.

– Wiem, panie – powtórzył Magwer.

– Ale twoi cię wyklęli. Banowe tortury niczym się wydają wobec klątwy, jaką rzucił na ciebie Ostry. Okazałeś się zdrajcą. Lecz ja nie odnajduję w tobie krzywoprzysięstwa. Zresztą patrz – Doron rozchylił koc. – Hańbiące słowa zniknęły z twojej piersi.

Oczy Magwera zalśniły. Przez chwilę gniótł zabliźnioną skórę, jakby wietrzył jakieś oszustwo. Jednak to była prawda – rozpulchła skóra wypełniła rany, zarosła przeklęte znaki.

– Nikt cię nie chce, chłopcze – ciągnął dalej Doron. – Nic nie masz do stracenia, a mnie winien jesteś życie. Takiego potrzebuję.

– Będę ci służył, panie – kiwnął głową Magwer po chwili namysłu.

– Posłuchaj więc – Doron usiadł koło posłania młodzieńca, podkulił nogi, objął ramionami kolana. – Urodziłem się w domu niezbyt bogatym, ale też i nie biednym. Matka moja odziedziczyła kilkudziesięciu niewolnych i spory kawałek ziemi. Byłem piątym dzieckiem w domu, a trzecim, które udało się odchować. Starszą ode mnie Loszlę szybko oddano za męża do domu Edgów. Siostra miała dziedziczyć rodowe włości. Ojciec nieźle walczył karoggą i od dziecka uczył mnie na wojownika. Kiedy skończyłem siedem lat, do naszej wsi przybył Or-danab, wędrowny nauczyciel. Zobaczył mnie w czasie ćwiczeń i spodobałem mu się. Powiedział matce, że będzie ze mnie dobry wojownik i rychło znajdę służbę u bana. Matka ucieszyła się na tę myśl, dwa lata jeszcze trzymała mnie w domu, bacząc, bym nie zaniedbał ćwiczeń, a potem poprowadziła do Dabory. Przyjęto mnie na pachołka, wraz z innymi młodzikami. Nauczyciele od razu wzięli się do roboty, chcąc szybko uczynić z nas żołnierzy. Pierwszy raz walczyłem w turnieju, gdy miałem dwadzieścia jeden lat, ale wtedy jeden z gwardzistów szybko wygrzmocił mi skórę. Lecz po trzech latach, to mnie swą łaską obdarzyli Drzewa Bracia. Pokonałem wszystkich. Otrzymałem maczugę wyhodowaną w Gaju na żywym konarze. A potem okazało się, żem Liść.

Poszedłem do Świętego Gaju, by pokłonić się mym braciom i dobroczyńcom. A droga to długa, bo Gaj leży już na Ziemi Os, choć niedaleko granicy. Zaiste, miejsce to cudowne lecz straszne. Wokół step, równina jak okiem sięgnąć, a na niej wyrastają Drzewa. Potężne, dostojne, konarami zdają się poruszać niebo, korzenie ich jako korzenie gór. W nich trwa mądrość i siła. Gajowi kłaniają się ludzie ze wszystkich krain. Tam mieszka Piastunka i Nadający Kształty, a oni potęgą prawie równi Matkom i Łowcy Ziemi.

W Gaju otrzymałem wróżbę. Liść, co wykwitł na mojej karogdze, usechł i opadł, a chwilę potem trzy liście, jak trzy ptaki Dabory zerwały się z gałęzi Dębu i wirując wokół pnia, opadły na ziemię. Później miałem sen, a w nim oto takie usłyszałem słowa:

***

Póki żył będziesz, żywym pozostanie

Ten co Daborą włada, choć nie włada Kręgiem.

Lecz gdy umrzesz Liściu, krwią zraszając kamień

Śmierć go w cień zabierze, kładąc kres potędze.

***

Łatwo pojąć, co one znaczą. Ban umrze, po tym, jak ja gwałtowną śmiercią powrócę ku Ziemi Rodzicielce. Lecz póki ja żyję, jemu nie grozi żadna śmierć. Straszna to wróżba. Penge Afra osadził mnie na dobrej ziemi, dał bogactwo i ludzi. A ja złożyłem przysięgę, że nie będę walczył z żadnym człowiekiem, ani zwierzęciem, nie wypłynę na dużą głębię, a w czasie burzy nie wyjdę na deszcz. Uczyłem młodych walki, lecz sam naprzeciw nim nie stawałem z karoggą. Jadłem niedźwiedzie łapy, lecz nie chodziłem na łowy z oszczepem. Żyłem ponad wszystkimi mocami, jako Liść, Brat Drzew. I ponad ludzkim prawem, bo strzegł mnie szacunek i banowe słowo.

Co wydarzyło się w ostatnich dniach, wiesz pewnie. Drzewa, bracia moi dostojni, znów naznaczyły swego wybrańca i ja z nim krew wypiłem i ślubowaliśmy sobie braterstwo. Połączyła nas drużba większa, niźli kogokolwiek na świecie.

Lecz oto jego ubili zdradziecko, a ja wiem, kto tego dokonał. Banowi ludzie, z bana rozkazu. Nie rozumiem, czemu tak się stało, lecz chętnie poznałbym prawdę. Lecz nade wszystko pomstę muszę znaleźć. Wróżdę.

Doron umilkł, Magwer słuchał go cały czas z uwagą i w milczeniu.

– Moje myśli i ręce do ciebie należą, Liściu. Lecz jednej rzeczy nie rozumiem. By dokonać zemsty zgodnie z obyczajem, musisz zabić bana własnymi rękami. Trzymany przez ciebie nóż musi mu poderżnąć gardło, albo rozpruć trzewia, twoje palce powinny zacisnąć się na jego szyi. Lecz przecież wróżba mówi, że ban skona dopiero, gdy ty zginiesz. Nie pojmuję tego. Chcesz, żebym ja, po twojej śmierci, ubił bana? Przecież wtedy nie dopełnisz wróżdy, twój brat pozostanie w pohańbieniu, nie pomszczony. A znowu nie możesz bana zabić, bo on dopiero po tobie wyzionie ducha...

Doron uśmiechnął się.

– Szybko zmiarkowałeś, że to niełatwa sprawa. Dumaj więc dalej, a może wymyślisz, jak się zabrać do rzeczy.

***

Doron raz jeszcze wybrał się do Dabory. Magwer dochodził do siebie po chorobie, a że był młody i silny, to i podawane przez Liścia zioła, działały nań szybko i skutecznie. Chłopak został jednak w kryjówce, a przebrany w wieśniaczy strój Doron powędrował do miasta.

Do egzekucji zostały dwa dni. Heroldzi bana wciąż o niej przypominali, opisując, jakich to tortur zazna Ostry i jego kamraci. Więc sporo ludzi pozostało w mieście, a i nowi napływali na ostatnie dni jarmarku. W Daborze panował ogromny tłok. Tłumy przelewały się ulicami, tłoczyły na placach, awanturom i bójkom nie było końca. Gwardia cofnęła się do koszar, zajęta przygotowaniem do wymarszu, który miał nastąpić tuż po widowisku. Po ostatniej obławie skryli się też pomocnicy Szepczących.

Daborczycy gadali o tym wszystkim dużo, a w ich głosach, oprócz ciekawości i podniecenia krwawym widowiskiem, brzmiał też strach i nienawiść. W tych opowieściach Ostry stawał się nie tylko nauczycielem, nie tylko strażnikiem pamięci o przodkach. Powoli zaczęto mówić o nim jak o przyjacielu, bliskim druhu, który działał w ich imieniu, za nich podnosił zbrojną rękę na poborców bana. Słynniejszy stał się nawet niźli Biały Pazur. I oto teraz przywiążą go do słupa, a na jego ciele kaci pokazywać będą ludowi swój kunszt. Straszny los! I złość w ludziach zbierała siarczysta, coraz większa niechęć do bana, nienawiść do Gwardii.

Mówili też o zniknięciu obu Liści. Różnie sobie tłumaczono to, że i stary mistrz Doron, i młody Olgomar przepadli gdzieś w lesie.

Większość powtarzała za banowymi oznajmiaczami, że Liście ruszyli na pielgrzymkę do Świętego Gaju. Że poszli złożyć pokłon Drzewom, potwierdzić swą drużbę i odczytać przepowiednię dla Olgomara.

Ale niektórzy inaczej gadali. Plotki te, nie wiadomo przez kogo tworzone i rozpuszczane, krążyły po mieście, wywołując grozę. Mówiły, że to gwardziści, mszcząc się za swoją porażkę w turnieju, napadli na Liści i zadźgali ich gdzieś w lesie. Albo, że porwali tylko, by powlec do Gniazda i cisnąć Matce do nóg. Zgroza ogarniała ludzi na takie podejrzenia, zęby zgrzytały, dłonie same zaciskały się na trzonkach pałek.

Doron cały dzień krążył po mieście, słuchając gawęd w oberżach, podsłuchując plotkujących kupców. W południe znów obejrzał obchód murów Gorczem, a pod wieczór ruszył w powrotną drogę. Za dwa dni bana spotka śmierć.

***

– Dlaczego mi to zrobili, powiedz, Liściu, tyś człowiek mądry. Czemu nazwali mnie zdrajcą i hańbą okryli moje imię?

– Możeś zdrajca...

Magwer poderwał się z ziemi, jego policzki nabiegły krwią, oczy zwęziły się.

– Liściu – wysapał. – Ja nie...

Doron patrzył na niego ze spokojem.

– Siadaj, Magwer. Wiem przecież, ja to czuję. Wiedziałem, że muszę ci pomóc.

– Powiedz Liściu, co mam robić. Hańba spłynęła na moją głowę, jak odwrócić los? Muszę się spotkać z Ostrym, wytłumaczyć wszystko, dowiedzieć się, czemu mnie oskarżył.

– Jesteś jeszcze słaby...

– Czuję, że wracają mi siły, za dzień, dwa będę mógł ruszyć w długą drogę. Muszę tam wrócić.

– Głupoty gadasz chłopcze, jakby ci wilki wyżarły rozum. Najpierw musisz dowiedzieć się, kogo z twojej grupy schwytali grodowi. Dopiero potem coś ustalisz. Zresztą, nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

– Czemu, Liściu?

– Zobacz, uznali cię za zdrajcę. I oto teraz, gdy powinieneś znajdować się w rękach katów, albo zdychać od jadu powrotnika, ty przychodzisz, cały i zdrowy. Kto ci uwierzy? Pomyślą, że pomogli ci znachorzy bana, a ty zastawiasz pułapkę. Odczekaj więc trochę i zastanów się.

Liść umilkł. Bo przecież do głowy przychodziły mu podejrzenia, którymi nie chciał się dzielić z młodzieńcem. Czy to możliwe, żeby Ostry nie potrafił odróżnić zdrajcy? Wszak to Szepczący, człek władający magią, potrafiący zajrzeć w ludzkie myśli i duszę. Może właśnie dlatego? Może kiedy przygotowywał umysł Magwera do zawładnięcia psim ciałem, coś ujrzał, przeczuł. Czy ślad zdrady w myślach chłopca, czy złe marzenia, czy może złą decyzję?

– Magwer, spróbuj się najpierw zastanowić. Czy znalazłby się jakiś powód, dla którego Ostry mógłby nazwać cię zdrajcą.

– Powiedziałem ci, panie...

– Nie, nie chodzi mi o to czy chciałeś go wydać. Ale może powiedziałeś coś takiego, co mogło mu dać powód do podejrzeń. Albo o czymś takim myślałeś. On poczuł twoje myśli i uczucia. Musiał poznać twój umysł, nim nauczył cię atakować inne rozumy, choćby i psi. Może odnalazł w twoich pragnieniach coś, co go przeraziło. Pomyśl, przypomnij sobie...

– Nic takiego nie pamiętam – powiedział Magwer. Patrzył na Dorona jak człowiek, który wie, co mówi i nie ma żadnych wątpliwości. Nagle coś sobie przypomniał, zacisnął wargi.

– Więc...? – spytał cicho Liść.

Chłopak zesztywniał, zaciął usta, jego dłonie drżały.

– Coś się stało – powiedział powoli. – Teraz, kiedy zacząłem się zastanawiać, wydaje mi się, że coś się wydarzyło...

– Co?

– To bardzo ważne, to coś tak ważnego, że może wszystko wytłumaczyć – zdziwienie i żal pojawiły się na twarzy chłopaka.

– Co to jest?

– Nie pamiętam – powiedział Magwer. – Nie mogę sobie przypomnieć.

***

Doron wciąż nie chciał zdradzić Magwerowi swojego planu. Chłopak początkowo wypytywał, potem, gdy zobaczył, że Liść nie chce odpowiadać, przestał. Jednak jego ciekawość wciąż rosła. Liść nie rzucał słów na wiatr, musiał wymyślić coś dobrego. Lecz przecież to nie mieściło się w głowie – jak zabić człowieka, nie mogąc tego zrobić, póki samemu się żyje. Na tę ciekawość nakładał się także pewien żal. Magwer tak bardzo chciał, by Doron mu zaufał. Bo dzień wystarczył, by Magwer zaprzedał się starszemu wojownikowi duszą i ciałem. Tak jak wcześniej w Ostrym, teraz w Liściu widział uosobienie jakiejś dawnej mądrości, prawiecznej mocy, zrozumienia świata. Jakże inni byli ci dwaj mężowie, a pomimo to, podobni. Obaj nakładali na człowieka niewidzialne więzy, pętali go dźwiękiem głosów, spojrzeniem, drobnym gestem. Można ich było kochać lub nienawidzić. I kiedy świat Magwera runął, kiedy poczuł się zdradzony przez wszystkich – zjawił się Liść. Uratował od pewnej i okrutnej śmierci, karmił, poił, warzył zioła. Słuchał i tłumaczył. To wystarczyło, by zajął w myślach Magwera puste miejsce po Ostrym.

***

Coraz więcej wozów z daniną zjeżdżało do Gorczem. Ciągnione przez woły zaprzęgi sunęły długimi karawanami, wioząc sól i skórki, zboże i krzemień. Tłumy wylegały na ulice, bo nieczęsto widywało się w Daborze półdzikich leśnych ludzi spod Ureggi, dumnych poddanych Assal-dona z wysp na Moczarach, służebników z Arnem. Część tych towarów, owocu ciężkiej pracy ludu Leśnych Gór, odbiorą wysłannicy Miasta Os.

Zboże nie interesowało gwardzistów. Dość ziarna rodziła Ziemia Os, by wozić je aż z Dabory. Dość krzemienia dostarczały kopalnie u podnóża gór Marke-Dib. Gwardziści zabierali łuki i jopy, haftowane stroje, krzemienne narzędzia i broń. Nie było tego wiele, dziesięć, dwanaście wozów. Mało zdawać by się mogło – w porównaniu z długimi, wjeżdżającymi do Dabory karawanami. Lecz oni zabierali to, co najlepsze, to co robiono najstaranniej i najdokładniej. Jopy plecione z rzemieni; klejone trójwygięte łuki; starannie wyszlifowane kamienne narzędzia.

Połowę ściąganych jesienią danin wydawał ban na utrzymanie pracujących dla Miasta Os rzemieślników. Ludzie wiedzieli więc, że te dziesięć zaprzęgów wywozi tak naprawdę trud rocznej pracy całej krainy.

Połowa jesiennych danin szła do Uwegny. Tam żyli Mistrzowie Szkła. Robili szkło dla bana i dla wielu możnych, sprzedawali je w Oltomar i koczownikom. Lecz najpiękniejsze i najcenniejsze wyroby mistrzów szkła zabierała Gwardia. To po nie głównie przybywała do Dabory. Przez cały rok Szerszenie siedzieli w Ostrodzie, twierdzy leżącej u stóp Kręgu Leśnych Gór. Wiosną wzmacniały ich posiłki z Miasta, a jesienią część gwardzistów ruszała do Dabory po daninę.

Tak było i teraz.

Późnym wieczorem dwa wozy jechały główną ulicą Dabory, od Zachodniej Bramy ku Gorczem. Przybyły z Tulu-Ogre, krainy leżącej na południu Leśnych Gór. Kroczyło za nimi tylko kilku banowych wojowników.

Na ulicy wciąż jeszcze kręciło się sporo ludzi. Większość z nich stawała na widok wozów, by obejrzeć kolorowe, plecione z barwionej wełny czapeczki, jakie mieszkańcy Tulu-Ogre zakładali swym wołom na głowy.

– Co wieziecie? – krzyknął ktoś z tłumu.

Nie doczekał się oczywiście odpowiedzi, ani od woźniców, ani od strażników. Za to jakiś obszarpaniec wyskoczył na środek ulicy i krzyknął:

– Znam ich, bękartów! Pałki do nas wiozą! Pałki dla grodowych!

– Chciał z powrotem zmieszać się z tłumem, ale w tej chwili spomiędzy ludzi wypadło niespodziewanie dwóch strażników. Mężczyzna rzucił się w bok, ale biegli ku niemu także i ci żołnierze, którzy do tej pory pilnowali wozów.

– Pałki! Pałki! Czułem je na grzbiecie! – wrzeszczał jakiś przygarbiony dziadyga, wsparty na kosturze, ubrany w podarte szmaty.

Strażnicy wpadli pomiędzy ludzi, goniąc za łachmaniarzem, który spowodował całą awanturę. Rozdzielali razy na prawo i lewo, pchali, uderzali pałkami.

– O, Ziemio! – wrzasnęła jakaś kobieta. Z zalaną krwią twarzą osunęła się na ziemię. Mąż pochylił się, by pomóc jej wstać, wpadł na niego jeden ze strażników. Przewrócili się, wojownik wstał pierwszy. Miotając przekleństwa, podniósł pałkę. Mężczyzna skoczył mu pod nogi, czubek maczugi stuknął o ziemię, poturlali się po zabłoconych belkach.

– Pałki! Pałki! – wciąż wrzeszczał starzec.

Wojownicy za głęboko wbiegli w tłum. Rozpędzani i potrącani ludzie zaszumieli gniewnie.

Dowódca strażników sięgnął po świstawkę. Powalono go na ziemię, zaczęto kopać.

Ale wojownicy już zdążyli się pozbierać. Skupieni wokół wozów, zaczęli okładać nacierających ludzi.

– Wiozą pałki, by bić pałkami! – staruch stał niewzruszenie wśród walczących i krzyczał.

Wsparci plecami o jeden z wozów strażnicy, wytrzymaliby do nadejścia pomocy. Stali ramię przy ramieniu, uderzali z wprawą, bili mocno, nie bacząc na wzrastający napór mieszczan. Czerwone od krwi końce maczug tłukły głowy, wbijały się w brzuchy, trzaskały ręce.

Potężny, czarnowłosy mężczyzna wskoczył na wóz. Zrzucił woźnicę, strzelił batem. Woły ruszyły do przodu. Strażnicy stracili osłonę. Padł pierwszy z nich, zaraz przykrył go tłum. Drugiego trafił w głowę rzucony celnie kamień.

W tej chwili u wylotu ulicy pojawiły się posiłki. Grodowi pędzili ku walczącym, krzycząc, potrząsając tarczami i włóczniami. Daborczycy rzucili się do ucieczki, zostawiając na ziemi zabitych i rannych. Rozpierzchli się we wszystkie strony, kryjąc w bocznych uliczkach, część pognała w dół ulicy, ku Zachodniej Bramie. Za nimi pobiegli grodowi i żołnierze, kładąc trupem jeszcze paru.

Obok porzuconego wozu i leżących na ziemi ciał, pozostał tylko zgarbiony staruch.

– Pałki! Pałki! Na nasze głowy! – krzyczał.

Stał tak i krzyczał do czasu, gdy pierwsza grupka żołnierzy nie wróciła z pościgu. Jej dowódca podszedł do dziada i mocnym uderzeniem maczugi przetrącił mu kark.

***

– To buńczuk! – krzyknął Magwer. Osadzona na krótkim trzonku krzemienna kula pomalowana była na zielono. Rękojeść opleciono zafarbowanym na czerwono rzemieniem. – Czy nie poznają cię w bramie, wielmożny?

– Broda zarosła mi gębę i znamię, buty mam na grubej podeszwie, skórę pociemnię – Doron skończył ogryzać kość zająca, cisnął ją w ogień, wytarł dłonie we włosy.

– A potem? – Magwer spytał cicho.

– Mam to – Liść podniósł, leżący obok niego, worek. Wysypał wszystko na ziemię. Był tam hełm i kaftan, buty i nogawice – pełny strój przybocznego bana.

– I co dalej? – Magwer spróbował, po raz nie wiadomo który, wydobyć od Dorona jakieś wiadomości. Ale Liść pokręcił głową, zaczął pakować ubrania do worka.

– Skąd masz buńczuk?

– To mój. Dostałem od bana, przed dwudziestu laty.

– Niewielu ludzi ma takie.

– Zielone z czerwonym trzonkiem? Niewielu. Kiedy chcę, mogę wejść do dworu bana, na moje wezwanie służba musi obudzić Penge Afrę, muszą słuchać mnie wszyscy setnicy.

– Ale ja wciąż nie wiem, panie...

– Myśl – Doron uśmiechnął się. – Nie wydobędziesz ode mnie ni słowa więcej. Przynajmniej na razie.

– Czemu? Czyżbyś jeszcze nie miał do mnie zaufania?

– Mam.

– Więc czemu?

– Nie wiem, czy to pojmiesz, Magwer – Doron zawahał się. – Ale dobrze spróbuję. Słuchaj uważnie. Nadszedł czas znaków. Dziwnych znaków. Wielkich znaków. Burzą się graniczne ludy. Poruszyli się Szerszenie. Powstali niewolnicy w kopalniach. Gniazdo przysłało w tym roku wielki oddział po daninę. Te wypadki pozornie wydają się zwykłe, zdarzały się wszak bunty i większe haracze. Lecz tylu znaków na raz dawno nie było. A przecież to dopiero początek. Drzewa, bracia moi święci, po raz wtóry objawiły swą wolę. Wybrały człowieka, gdy ja – ich poprzedni sługa – chodzę jeszcze po świecie. To dawno się nie zdarzyło. Na dodatek po raz drugi wybrały go tu, w Daborze. To znak większy niż poprzednie, lecz przecież nie ostatni. Oto banowi siepacze napadają na Liścia, na druha Drzew Świętych, na wybrańca Gaju! Czemu, jaka tego przyczyna? Nie wiem i prawdy tej być może już nie poznam. Ale oni go zamordowali! Powiadam ci, nie tak prosto zabić Liścia! Za nim moc Ziemi Rodzicielki i dzieci jej, drzew najstarszych. Lecz tamci go zabili. Ban bał się czegoś, może ku czemuś zmierza. Co on mógł wiedzieć o Olgomarze? Nic, mówię ci, nic! A ja wiem, wiem, bom wróżbę dostał. Oto w liściu, co wyrósł na karogdze ze Świętego Gaju, odnalazłem ziarno. Ziarno mi nieznane. Moje oczy nie pamiętają, a palce nie czują jego kształtu i szorstkości, zapach jest mi obcy. Ja, Liść, nie potrafię przypomnieć sobie drzewa, które jest jego rodzicielem. A więc jest to ziarno nowego drzewa, które Ziemia Rodzicielka dała ludziom. To znak. Niewprawny jestem w ich czytaniu, ale mogę powiedzieć prostą rzecz: coś nowego ma przyjść na świat. Co? Czego ban się przestraszył? Skąd mógł o tym wiedzieć, wszak wróżba objawiła się dopiero po śmierci Olgomara. Penge Afra jest magiem, lecz skąd miałby czerpać siłę wystarczającą do zabicia Liścia? Chciałbym znać odpowiedź na te pytania, lecz co innego dla mnie ważniejsze. Pomsta. I jej dokonam. Jak – rzec ci nie mogę. Bo póki zdarzenie jakieś siedzi jeno w człowieczej myśli, póty dla innych pozostaje ono niedostępne. Lecz gdy ktoś wypowie ową myśl, choćby i sam był, w środku lasu, słowa te zaczynają istnieć prawdziwie. W oddechu, w korze drzew, w szumie traw, w wilczym tropie. Wtedy nic już nie może ich zgonić ze świata. Takie słowa, zatajone w tysiącach rzeczy, ktoś wprawny potrafi odczytać. Penge Afra jest wystarczająco potężny. Więc nic ode mnie nie usłyszysz. Zaprowadzę cię jednak do Dabory. A tam wkrótce wszyscy się dowiedzą.

– Kiedy ruszamy? – spytał Magwer poważnie. Nagle uświadomił sobie, że Doron, tak swobodnie z nim rozmawiający, szykuje się na śmierć. Że kolec Czarnej Róży już dotyka piersi Liścia, już nakłuwa jego skórę. Magwer pojął też, że dane mu brać udział w rzeczy większej, niż to się z początku wydawało.

– O świcie.

***

– Idziemy! – Doron podciągnął worek. Owiniętą w skóry karoggę niósł na ramieniu. Magwer dźwigał drugi tobół, znacznie większy.

Nastał świt. Dzień, w którym miało spełnić się przeznaczenie.

Ziemia zdawała się miękko uginać pod stopami Liścia. Gałęzie drzew szumiały pieśń dla odchodzącego brata, ich zaśpiew dźwięczał w uszach obu mężczyzn. W głowie Magwera pojawiały się nagle dziwne słowa, dźwięki, których nie rozumiał, ułożone w tajemnicze wiersze i frazy.

Szli zabić bana. Zamordować władcę krainy, którą rozstawni gwardyjscy biegacze przemierzali w trzy dni. Kraju gór i bystrych rzek, drwali i rolników, soli i szkła.

Ban paść miał z ręki tego, co zginąć musi przed banem. Tak głosiła wróżba.

Szli, a las szeptał im słowa pożegnania, życzenie zwycięstwa, wyśpiewywał swą trwogę. Wszak jeden Liść zginął niedawno, zabity szklanym ostrzem. Drugi właśnie szedł po śmierć.

Wkrótce dotarli do granicy puszczy. Tu obaj zmienili stroje. Doron, w luźnym kaftanie malowanym w podłużne pasy i w butach na wysokiej podeszwie, zdawał się wyższy niż zwykle. Poczernił brwi zwęgloną korą, sokiem z orzechów pociemnił twarz.

Gdy dotarli do granicy Dabory, przystanęli na chwilę. Magwer jeszcze raz powtórzył wydane przez Liścia polecenia.

Potem się pożegnali.

***

Wartownikowi przy bramie pokazał żółty znak, jakim posługiwało się wielu kupców, rzemieślników i donosicieli, którym zezwolono na wchodzenie do Gorczem. Wszedł na teren twierdzy i nie zwalniając ani na chwilę, ruszył wprost ku dworzyszczu bana. Bywał tu często i sądził, że wystarczająco dobrze zna dom władcy.

Na dziedzińcu Gorczem rojno było o tej porze dnia. Stróżujący żołnierze stali w kilku miejscach, inni grali w karty, popijając wino, wciąż jednak mając włócznie w zasięgu ręki. Kilka wozów czekało przed bramami magazynów i spichlerzy, praczki rozwieszały na linkach obrusy, słychać było krzyki nadzorców i nawoływania służby.

Doron szedł wzdłuż budynków, obchodził plac, kryjąc się w cieniu wału. Gdy przechodził koło spichrza, jeden z dźwigających worki z ziarnem niewolników potknął się i przewrócił. Zaraz doskoczył do niego strażnik, wrzasnął, kopnął kilka razy – tak by zabolało, ale żeby nie uczynić rabowi krzywdy.

Żeby wejść do sali przyjęć, potrzebny był specjalny glejt. Tu już musiał Doron wyciągnąć buławę. Strażnik znieruchomiał zaskoczony, rzadko widywał ludzi ze znakiem aż takiej wagi. Kłaniając się, usłużnie otworzył drzwi. Doron schował buzdygan pod połą płaszcza i wszedł do środka.

W pierwszej sali kilkunastu mężczyzn czekało na przyjęcie przez wojewodę. Doron przemierzył ją pewnym krokiem i wyszedł przez drugie drzwi. Nikt za nim nie krzyknął, nikt go nie zawrócił. Znalazł się na niewielkim, gospodarczym podwórku, z jednej strony ogrodzonym wałem Gorczem, z dwóch ścianami budynków mieszkalnych, z czwartej – spichrza. Tam ruszył Doron. Prześlizgnął się przez lekko uchylone drzwi. Chwilę stał w bezruchu nasłuchując, ale nic go nie zaniepokoiło. Skoczył w bok, ku prowadzącej na piętro drabince. Wspiął się szybko, zobaczył dziesiątki worków z mąką, poustawianych w równe rzędy jeden obok drugiego.

Wtem drzwi spichrza skrzypnęły. Do środka wszedł strażnik, ten chyba, którego Doron widział wcześniej.

– Hej! – krzyknął. – Kto tu!?

Doron stał nieruchomo, podobny raczej do rzeźbionej w pniaku figury, niż człowieka. Skrzypiąca podłoga zdradziłaby każde poruszenie. Mógł więc trwać w bezruchu, obserwując strażnika i licząc, że ten nie spojrzy w górę.

Spojrzał.

W momencie, w którym otworzył do krzyku usta, Doron już spadał na niego z wysokości pięciu sążni. Strażnik wyrzucił w górę włócznię, ale Doron minął o włos żądlistą śmierć, uderzył w żołnierza przewracając go. Zdławiony okrzyk przeszedł w charkot. Upadając na klepisko, strażnik puścił włócznię. Uderzenie oszołomiło na chwilę i jego, i Dorona. Liść oprzytomniał pierwszy, prawą ręką wyciągnął z pochwy nóż, lewą chwycił przybocznego za gardło. Pchnął. Przez chwilę jakby tulił drgające w przedśmiertnych skurczach ciało, potem ułożył martwego żołnierza na ziemi.

Doron poderwał się nasłuchując. Cisza. Chyba nikt nie słyszał walki. Czy strażnik komuś powiedział, że idzie na obchód? Jeśli tak, to zaczną go szukać. Zresztą, ktoś tu może przyjść w każdej chwili.

Dźwignął ciało żołnierza, wniósł je po drabinie na górę, cisnął na worki mąki. Sam zeskoczył na dół, ściągniętą z głowy zabitego futrzaną czapką starł plamę krwi z polepy. Jeśli ktoś będzie się wpatrywał w to miejsce, to dostrzeże świeżą rudą plamę. Jeśli nie...

Znów wdrapał się na górę, łażąc po workach znalazł miejsce blisko ściany spichrza. Do tej kryjówki przeniósł ciało strażnika, po czym usiadł obok. Teraz ponad worki wystawała tylko głowa Dorona, nie mógł dobrze wyprostować nóg. Ale gdyby przyszła potrzeba, na pewno mógłby się skulić tak, że nawet ktoś stojący na piętrze, obok drabiny, nie zdołałby go dostrzec.

Martwy żołnierz, jedyny towarzysz oczekiwania, zdawał się uśmiechać. Doron nie wiedział, czy to dobry czy zły znak.

***

Było wystarczająco jasno, by uważny strażnik dostrzegł go na dziedzińcu. Lecz dostatecznie ciemno, by opłacało się ryzykować.

Swoje ubranie zwinął w kłębek i wcisnął pod worki z ziarnem, sam przebrał się w strój przybocznego. Wielu strzegących bana wojowników nosiło karoggi, więc mógł odwinąć Pięść Gaju ze skór. Poczuł w dłoni ciepło drzewca, łagodne pulsowanie, przenikające ciało, tętniące we krwi. Przez ramię przewiesił sakwę, w niej czekał na swój czas zwój cienkiej, mocnej liny.

Umrzeć, by potem zabić...

Wyszedł ze spichrza. Wsparty plecami o ścianę budynku bacznie obserwował teren. Dostrzegł dwóch strażników na baszcie nad bramą i kilku innych, powoli wędrujących po wale. Ogień zatkniętych na murze pochodni wydobywał z mroku ich szare cienie. Jeśli będzie szedł cicho, to mogą go nie zobaczyć. A nawet gdy zauważą, to nie powinien wzbudzić ich podejrzeń – mógł być zmiennikiem, posłańcem, czy wreszcie załatwiać jakieś swoje sprawy. Kłopoty zaczną się, gdy dojdzie do dworzyszcza bana. Szedł jednak wprost ku drzwiom i stojącym na warcie dwóm wojownikom. Trwali współuśpieni, ale gdy usłyszeli jego kroki, obudzili się zaraz.

– Stój.

Wyciągnął zza pasa buławę, podetknął im pod nos. Znak, że może wejść do bana o dowolnej porze dnia i nocy, a każdy przyboczny słuchać ma jego rozkazów. Przed tą buławą giąć się musieli wojewodowie i komesi.

– Wybacz, wielmożny – mruknął strażnik, kłaniając się nisko. Drugi szarpnął zasuwę w drzwiach, pchnął je lekko, tak by Doron mógł wejść do środka.

W sporej sali, na stojących pod ścianą ławach spało kilku niewolników, w każdej chwili gotowych poderwać się do służby. Trzy kaganki ledwie rozjaśniały panujący w izbie mrok.

Doron przeszedł przez pomieszczenie, a żaden z rabów nie podniósł nawet głowy, spali mocno, a obudzić ich mogły tylko wrzaski, pełniącego służbę podczaszego. W jego komnacie w znacznie mniejszej niż pierwsza, stała tylko ława i dwa twarde stołki. Podczaszy trzymał w ręku dzbanek piwa. Gdy zobaczył wchodzącego Dorona, poderwał się ze stołka, gwałtownie odstawił naczynie.

– Co tu robisz?

Doron pokazał znak. Podczaszy spojrzał na buławę, potem na twarz Liścia. Jego ręce drżały.

– Zaprowadź mnie do jego dostojności – powiedział Doron.

Podczaszy drgnął. Widać było, że myśli, że przypomina sobie twarz i głos, że zaraz, być może, odkryje prawdę.

– Prowadź! – powtórzył Doron.

Podczaszy bezwolnie ruszył ku drzwiom. Zrobił krok, dwa, nagle odwrócił się ku Doronowi, krew uderzyła na jego policzki.

– Liść... – wyszeptał tylko. Nie zdążył rzec ni słowa więcej, karogga weszła w jego brzuch, dłoń zacisnęła się na ustach. Doron pchnął ciało podczaszego pod ścianę. Otworzył drzwi wiodące w głąb dworu. Powoli zaczął iść po schodach.

Karoggę przewiesił przez ramię, w prawej dłoni trzymał buławę, lewą sięgnął do niewielkiego, przypiętego do pasa woreczka. Nabrał pełną garść proszku, zacisnął palce.

Wyciągnął w górę rękę z buławą, jego głowa wychynęła już ponad kwadrat wejścia na piętro. Duży pokój. Drzwi. Przy nich sześciu wojowników. Czterech następnych już pochyla nad schodami włócznie. I dwóch jeszcze, pod ścianą. Razem dwunastu.

Krok w górę. Stoi na równi z nimi.

Ostrza dotknęły jego piersi.

– Ktoś ty? – wyciągają mu buławę z ręki.

Jeszcze raz obrzucił wzrokiem całą komnatę. Troje drzwi. Jedne wiodą do wieży. Jedne do zewnętrznych schodów. Jedne do komnaty bana. Tam jest władca. Sam.

– Kim jesteś?! – ostrza napierają na kaftan.

– Jam jest Liść. Brat Drzew – powoli zsuwa karoggę z ramienia. Poznają, odstępują pół kroku. Wystarczająco daleko.

Wyrzucił przed siebie lewą rękę, otwierając przy tym dłoń. Skoczył do tyłu, jego karogga przemknęła ponad włócznią, przecięła szyję. Kilku żołnierzy już padało na kolana w obłoku śmiertelnego proszku, chwytało się za gardło, krztusząc się i kaszląc.

Pozostali ruszyli w jego stronę. Zakręcił karoggą. Najbliższemu rozchlastał twarz. Cofnął się dwa kroki krzycząc:

– Jam Liść!

– Żywego! Żywego!

Bali się. Jego śmierć to śmierć bana. Jego życie... Runął do przodu. Odciął wyciągającą się ku niemu dłoń, kopniakiem odrzucił następnego wojownika. Pochylił się, zyskując trochę swobody. Teraz już wiedział, że da radę. Tamci też to pojęli. Nie zatrzymają go, a zabić nie mogą. Próbowali zastawić wejście do komnaty bana, a jeden skoczył, ku prowadzącym na dach drzwiom. Liść nie mógł już go dopaść.

Powalił strażników przy drzwiach. Otworzył je gwałtownie.

Ban stał w rogu komnaty. W białej, długiej koszuli, skulony, przerażony, w niczym nie przypominał objawiającego się ludowi, srogiego władcy. W rękach trzymał drewnianą belkę, której nie zdążył już wsadzić w skobel. Teraz zrobił to Doron. Za oknem słychać było nawoływania żołnierzy, dudnienie alarmowych bębnów, tupot, krzyki. Zanim się zbiorą i postanowią co robić, minie chwila. Wystarczająca chwila...

– Dlaczego kazałeś go zabić?! – Liść zbliżył się do bana. Penge Afra stał niczym porażony. Dorona to zaskoczyło. Władca był wojownikiem, teraz zachowywał się jak zastrachany niewolnik. Doron przerzucił sakwę z pleców na brzuch. Wyciągnął linę.

– Zabiję cię – powiedział powoli. – Dlaczego kazałeś go zamordować?

Ban jęknął. Zamrugał oczami, przez jego twarz przebiegł skurcz, dłonie mocniej przylgnęły do ściany.

– Mogę cię zabić – powtórzył Doron. – Tak, by przepowiednia się spełniła. I dopełnię wróżdy. Umrę ja, a ty w chwilę po mnie.

Wymyślił to wiele dni temu, olśnienie przyszło nagle, podczas poobiedniej drzemki. Wiedział, jak zabić bana i umrzeć wcześniej. Po to przyniósł linę.

Tupot na schodach. Trzeba się spieszyć.

O tak. Trzeba...

Okno banowej komnaty wychodziło wprost na wybrukowany kamienną kostką dziedziniec. Gdyby kogoś przez nie wypchnąć... Albo inaczej. Związać się z tym drugim liną. A potem skoczyć... Samemu uderzyć o bruk, lec tam na dole, ze zmiażdżoną głową i strzaskaną piersią. A w chwilę później spadnie ban. Pociągnięty w dół liną, runie na dziedziniec, by spotkać się z Czarną Różą chwilę po Doronie. Tak, jak mówiła wróżba.

Liść wyciągnął linę. Był już o trzy kroki od Penge Afry. Ban jęknął, opadł na kolana, spojrzał w twarz Liścia..

– Panie, wielebny, to nie ja... Wybacz... Daruj...

Doron już zamierzał się do ciosu. Penge Afra skulił się, zasłonił twarz ramionami.

Krzyki za drzwiami, tupot, pierwsze uderzenie w dębowe deski. Wrzask.

– To nie ja! Ja jestem...! – zaczął Penge Afra, a uniesiona karogga Liścia zamarła w pół ruchu. Doron popatrzył na klęczącego przed nim mężczyznę, nie wierząc własnym oczom. Teraz, gdy ujrzał tę twarz z bliska, gdy chcąc zadać ból, przyjrzał się jej uważnie, poznał. Człowiek u jego stóp, to nie był Penge Afra, władca i pan Leśnych Gór.

– Ktoś ty?!

– Ja... zastępca jego wysokości, sobowtór panie, daruj mi, nie zabijaj...

– Gdzie Penge Afra?

– Nie wiem – wychrypiał mężczyzna. – Nie wiem!

– Kiedy wyjechał?

Pierwsze uderzenie w drzwi, jeszcze lekkie, sprawdzające siłę zamka.

– Wczoraj, wczorajszego wieczora.

– Do kiedy?

– Nie wiem, wielebny Penge Afra wraca kiedy chce, a wtedy...

– Co wtedy z tobą?

– Wywożą mnie gdzieś, nie wiem gdzie, głowę mam w worku. Wokół las, dom pilnie strzeżony...

Łupnęło. Drzwi zatrzeszczały, ale jeszcze wytrzymały napór. Następne uderzenie rozniesie je w drzazgi. Nie! Wytrzymały dla niego, Dorona. Jakby chciały dać mu jeszcze choć chwilę czasu. Odwrócił się ku sobowtórowi bana, gdy zobaczył, jak przez poręcz balkonu gramoli się jeden z przybocznych.

Doron skoczył ku oknu, zepchnął wojownika, który z krzykiem runął na bruk. W tej chwili pękły drzwi. Żołnierze wpadli do komnaty. Mieli pałki i sznur. Nie chcieli go zabić, lecz mogli pojmać. Musiał uciekać. Tylko że na dole też czekali przyboczni. Właśnie rozciągali sieci.

Zabrakło już czasu na rozmyślania. Wsunął karoggę do pochwy na plecach. Wszedł na wąską balustradę balkonu. Zachwiał się, ale zdołał utrzymać równowagę.

– Stać! Bo skoczę! – krzyknął do zbliżających się wojowników. Zyskał chwilę. Wystarczającą, by skoczyć w górę. Chwycił dłońmi drewniany gont dachu. Podciągnął się i stanął na śliskiej, stromej płaszczyźnie.

Strzała śmignęła koło głowy Liścia. Musiał ją wypuścić jakiś młodzik, zaraz też z dołu dobiegły wściekłe krzyki i wymyślania. Wciąż był nietykalny.

Na czworaka wspiął się na szczyt dachu. Od ściany domu, do krawędzi wału brakowało może sześciu sążni. Skoczył.

Sięgnął blanków. Wstał zaraz, ściągając z pleców karoggę. Lecz przybocznych było zbyt wielu. Wahał się przez chwilę – po jednej stronie wału znajdowały się domy i plac, po drugiej urwisko i rzeka. Woda.

Zdjął sakwę, zrzucił hełm, nie miał już czasu na ściągnięcie kurtki. Zobaczył jeszcze, jak tamci rozciągają sieć, po czym skoczył.

Leciał.

Powietrze warczało w uszach, cały świat koziołkował, jakaś dziwna słabość ogarnęła ciało. Leciał, zawieszony w pustej przestrzeni, bez zbawczego oparcia Ziemi Rodzicielki, bez jej żywotnej siły przenikającej całe ciało. W krótkiej chwili tego lotu poczuł moc Powietrza – obcą, może nie wrogą, lecz odmienną, niepojętą... Siłę wielką, choć uśpioną.

A potem uderzenie i chłód wody. I znów to dziwne oszołomienie, choć tym razem w pełni je rozumiał, bo przecież nie raz kąpał się w jeziorach i rzekach. W krótkim błysku jasności pojął, że obcość wody jest uczuciem tego samego rodzaju, co wrogość powietrza, choć oba te żywioły nie mają nic wspólnego ze sobą.

Lecz to trwało chwilę. Mozolnie wydobywał się na powierzchnię. Dopłynął do brzegu rzeki, gdy spod Gorczem ruszyły pierwsze, naładowane żołnierzami łodzie. Lecz tu już zaczynała się puszcza, którą Doron mógł dojść do swojej kryjówki. W lesie żaden wojownik nie potrafi schwytać Liścia, Brata Drzew.

***

Ogień trzaskał wesoło, ale oni siedzieli pochmurni i zamyśleni. Magwer po raz pierwszy widział Liścia zdenerwowanego. Doron miotał się po obozowisku, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. W ręku trzymał bukłak, z którego co chwila popijał gorzałkę.

Nie udało się! Przeklęty ban, przeklęta noc, przeklęta rzeka! Wszystko przemyślał, wszystko rozważył – dopełnić miał wróżdy i nie złamać przepowiedni. Nie udało się.

Lecz przecież to nie jego wina. Ban wyjechał. Opuścił gród bez przybocznych, ci wszak zostali w twierdzy. Kto trzymał straż u jego boku? Dlaczego ten wyjazd odbył się w takiej tajemnicy? Czyżby Penge Afra tak bardzo bał się zemsty Dorona, że wolał umknąć? A może ban knuł coś, może śmierć Liścia i ten wyjazd miały ze sobą coś wspólnego. Jeśli zabójcy są tajną strażą władcy, to gdzie Penge Afra trzyma ich na co dzień, kto ich szkoli, skąd bierze ludzi do tego oddziału?

Pytania, wciąż nowe pytania. Tak pięknie wszystko potrafił wytłumaczyć Magwerowi, objaśnić różne wątpliwości młodzieńca. Czemu teraz tak łatwo nie znajdował odpowiedzi, on, którego umysł wszystko ogarniał w lot.

Był zmęczony, zdziwiony i zły.

Lecz wiedział, że jeszcze dopadnie Penge Afrę. Wymyślił wszak i inny sposób, niż zepchnięcie go w przepaść. Teraz przyda się Magwer.

Chłopak też nie mógł usnąć. Leżał nieruchomo, patrząc na przewracającego się z boku na bok Liścia. Z zaciekawieniem wysłuchał opowieści o wydarzeniach w Gorczem, ale nie przygody Dorona tak nim wstrząsnęły. Po stokroć mocniejsze wrażenie wywarła wiadomość, że Penge Afra, opuszczając potajemnie Daborę, zostawia w zamku swego sobowtóra. Z początku Magwer nie mógł zrozumieć, co tak bardzo intryguje go w tym fakcie.

Potem, gdy wraz z Liściem napił się nieco wódki, w jego głowie pojawiło się jakieś niepokojące przeczucie. Nie potrafił sobie tego uświadomić do końca, tak jak czasem nie mógł przypomnieć sobie jakiegoś słowa – nazwy czy imienia – choć wiedział, że je zna, zawieszone tylko w pamięci.

Dalej pił gorzałkę razem z Liściem. I choć ruchy stały się chybotliwe, choć po zamknięciu oczu świat zdawał się wirować w szaleńczym tańcu, myśli Magwera nabierały ostrości. Jakby wódka zdzierała z jego pamięci kolejne zasłony, ułatwiając dojście do sedna tkwiącej w głowie tajemnicy. Czuł to wyraźnie z każdym łykiem – tak, jak ciepło rozchodzące się po żołądku. Wreszcie samogon się skończył, a Magwer pozostał na granicy snu i jawy, ni pijany, ni trzeźwy, pełen niewiedzy lecz bliski już zrozumienia.

Kiedy na chwilę otworzył powieki, przeczucia zniknęły. Znów musiał zbierać je mozolnie, nizać niczym szklane koraliki na źdźbło trawy. W końcu usnął. Śnił mu się mężczyzna w lektyce. Magwer już wiedział, kogo przypominał mu tamten, spotkany przypadkowo na ulicy człowiek. To był Ostry.

 

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 38 >