strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tadeusz Oszubski Publicystyka
<<<strona 20>>>

 

Nieustraszony łowca czarownic

 

 

Pastor Lowes, siedemdziesięcioletni proboszcz Suffolk, chwieje się na krześle. Woda lodowatymi strumyczkami spływa po jego twarzy, wsiąka w wełnianą tkaninę kaftana, lnianą koszulę. Kapłan nie śpi już trzecią dobę. Dbają o to silni mężczyźni o topornych rysach twarzy i kamiennym spojrzeniu. Przy każdej próbie zmrużenia powiek targają Lowesa za ramię, oblewając go wodą z wiadra stojącego w rogu izby.

Nad Lowesem pochyla się przywódca nękających go mężczyzn, który właśnie wszedł do izby. Ma długi, wąski nos, głęboko osadzone oczy – przebiegłe, uważnie obserwujące starca, badające stopień uległości ofiary. Gęsty zarost okrywa cofnięty podbródek i okrągłe policzki. Małe usta, w chwilach skupienia jakby złożone do pocałunku, są różowe i wilgotne. To Matthew Hopkins – jakim przedstawił go na miedziorycie anonimowy siedemnastowieczny portrecista; jakiego zimą 1645 roku widział pastor Lowes.

– Nie zasypiaj, jeszcze z tobą nie skończyłem – mówi Hopkins i chwyta starca za ramię. Podnosi z krzesła znękanego Lowesa. Przy pomocy jednego z silnych mężczyzn zmusza pastora do przejścia całej długości izby. Powtarza marsz wielokrotnie, zgodnie z wytycznymi Binsfelda, inkwizytora z Trewiru, ordynującego podsądnym torturę bezsenności.

– Jesteś poplecznikiem czarownic, ba! sam jesteś czarownikiem! Przyznaj się, starcze, a będziesz mógł wyspać się do woli – indaguje Lowesa Hopkins. (Słowa Generalnego Tropiciela Czarownic są domniemane, acz wielce prawdopodobne).

Mijają godziny, dzień czwarty, wreszcie piąty. Brak snu zaburza fizjologię starca, nade wszystko jednak zaciera granicę jawy i ułudy, niweczy krytycyzm. Lowes nie odróżnia już sytuacji realnych od wyimaginowanych, słów własnych od cudzych. Nieświadomie podpisuje zeznania przygotowane zawczasu przez Matthew Hopkinsa – prawnika, syna purytańskiego duchownego, wreszcie: Generalnego Tropiciela Czarownic. W świetle sygnowanego przezeń dokumentu Lowes hodował i żywił cztery pogańskie diabliki zwane impami. Dopuścił się też zdalnego zatopienia czarami statku na pełnym morzu, co doprowadziło do śmierci czternastu marynarzy i pasażerów.

Lowes przeżywa godziny spokoju, śniąc w lochu magistratu miasta Suffolk. Nie trwa to jednak długo. Brutalni strażnicy ściągają go ze słomy cuchnącej odchodami, prowadzą przed sędziów. Pastor, choć ciało ma wątłe, stawia opór duchem i rozumem. Zaprzecza podpisanym przez siebie zeznaniom. Czyni to niezbyt wiarygodnie, poza tym jest duchownym anglikańskim dawnego pokroju, a jego sędziowie i oskarżyciel to purytanie. Sprawa metafizycznej, kryminalnej, ale i politycznej natury.

Przeznaczeniem Lowesa jest zawisnąć na szubienicy, zaś Hopkinsa – udać się do kasy miejskiej po dwadzieścia szylingów, należność za wytropienie czarownika; to dwie złote monety, dziesięcioszylingówki zwane, jak na ironię, "aniołem", z racji wzoru umieszczonego na awersie.

Hopkins w skupieniu waży złoto w dłoni, układa małe usta jak do pocałunku. "Dla mnie dwa anioły, dla przeciwnika – śmierć", myśli. Potem idzie do zajazdu o nieistotnej już dziś nazwie, gdzie zatrzymał się wraz ze swoimi pracownikami. Płaci silnym mężczyznom, rozmawia chwilę z Johnem Stearnem, najważniejszym z podwładnych, wykształconym i słabego charakteru, prawdziwym cieniem swego pana, podążającym za nim do końca.

Godzinę później wszyscy wsiadają do pasażerskiego furgonu zaprzężonego w ósemkę koni. Wyruszają do hrabstwa Norfolk. Poprzedza ich sława bezkompromisowego łowcy czarownic – Hopkinsa – oraz młody mężczyzna z afiszami obwieszczającymi przyjazd mistrza. Wkrótce w każdej znaczniejszej miejscowości afisz taki zachęcać będzie ludność do wskazywania Hopkinsowi – za drobną opłatą – czarownic i czarowników z okolicy.

 

* * *

 

Wszelkie rewolucje, oprócz wzburzenia krwi oraz przemian (czy na lepsze, dla kogo i w jakim względzie, to już inna sprawa), poruszają mętne wody ludzkich ambicji, tworząc nieczystą pianę: krótkotrwałe kariery o mrocznym przebiegu i niesławnym schyłku. Przypadek Matthew Hopkinsa jest w tej mierze przykładem modelowym.

W roku 1645 powstają w Anglii zalążki Królewskiego Towarzystwa Naukowego; jeden z przyszłych klejnotów tej intelektualnej formacji – Izaak Newton – liczy trzy lata i wieczorami słucha opowieści niani o złych czarownicach oraz ich sługach: małych diabełkach zwanych impami. Z biegiem lat Newton stanie się wnikliwym obserwatorem: naukowcem-realistą. Impy – pogańskie istoty – przemienią się w prawo ciążenia i korpuskularną teorię światła. Matthew Hopkins w roku 1645, niczym Newton, pozostaje pod wpływem magii szeptanych wieczorami strasznych plotek i baśni.

Jest dojrzałym mężczyzną, mieszka w Ipswich. Studiował prawo, jednak pozostaje bezrobotnym. Słabe zdrowie i skromne zasoby odwagi przeszkodziły Hopkinsowi w wyruszeniu na front wojny domowej. Ojciec Matthewa, duchowny purytański z Suffolk, zapewnia mu bezpieczeństwo: ścisłe powiązanie ze zwycięską formacją polityczną. Zwycięską, bo oddziały Olivera Cromwella rozgromiły już armię króla Karola I – w 1644 roku pod Marston Moor i wiosną 1645 w okolicach Naseby.

Hopkins nie nadaje się na polityka ani też żołnierza, także prawnikiem jest miernym (parlament Cromwella nie powierzy mu redagowania nowej konstytucji i kodeksów). Matthew nadal pozostaje na utrzymaniu rodziny, lecz jego umysł i dusza (należące bez wątpienia do tchórza) toczone są przez czerwie ambicji. Jak zdobyć sławę w niespokojnych czasach, gdy wieńce laurowe z zasady zdobią walecznych? Skąd zdobyć złoto, gdy płynie ono do fabrykantów broni i kupców zbożowych? Najpewniejsza kariera to działalność w fachu, którego tajniki się poznało. Na czym najlepiej zna się tchórz? Na strachu! Wszak lęki towarzyszą mu od pierwszych lat życia. W jaki sposób zdyskontować taką wadę w czasach wojny?

Hopkins jest uważnym obserwatorem (istotna cecha tchórza: pozwala w czas dostrzec zagrożenia i umknąć), poza tym wiele czyta. Znane mu jest dzieło "Demonology" autorstwa króla Jakuba I, przestudiował też pracę Niemca Binsfelda. Wiadomo, wszelkie zło jest dziełem czarownic. Wielu tak sadzi: Oliver Cromwell, którego babkę w roku 1590 jakoby zgładziła czarami niejaka Alicja Samuel; John Milton, członek rewolucyjnego rządu, przyjaciel Cromwella i autor "Raju utraconego"; liczni mieszczanie i rolnicy.

Hopkins podejmuje ryzyko, być może po raz pierwszy w życiu. Wyjeżdża z Ipswich. To nie ucieczka spod kurateli rodziny, ale niezbędna zmiana środowiska – prorokiem nie zostaje się we własnym kraju. Matthew udaje się do wsi Manningtree w hrabstwie Essex, gdzie zakłada swą bazę i zaczyna używać tytułu Generalny Tropiciel Czarownic (nie jest to nominacja, lecz Hopkinsowy wymysł; szumne brzmienie zdradza megalomanię wyrosłą na żyznej glebie kompleksów i strachu). Tak oto Hopkins odkrywa, a następnie ujawnia pole, z którego spodziewa się wyorać sławę. Ustalony już został cel-wróg; bezpieczny, niepodatny na polityczne przemiany. Czarownice wszak są znienawidzone zarówno przez independentów, jak i rojalistów. A więc... Zabić czarownice! Wszystkie! To przez nie głód, choroby, wojenna zawierucha i nienawiść. Trzeba tylko wyróżnić czarownice z tłumu, do czego niepoślednia wiedza jest niezbędna, bo służki diabła to istoty przebiegłe. Matthew Hopkins – dobrodziej ludzkości!

Już w sierpniu 1645 roku przed sąd w Cheimsford w hrabstwie Essex trafiły trzydzieści dwie kobiety wskazane przez Hopkinsa jako czarownice. Dziewiętnaście z nich wkrótce powieszono. W miesiąc później Hopkins jest już sławny – pisano o nim w jednym z wrześniowych wydań "The Moderate Intelligence", gazety powiązanej z Cromwellowskim parlamentem. Hopkins opływa miodem pochwały udzielonej przez władzę, jednak dziegciem są skromne uwagi dziennikarza wieńczące artykuł. Bowiem słowa te napominają sędziów o skrupulatność i rozwagę tam, gdzie idzie o ludzkie życie. Hopkins przełyka tę dawkę goryczy i w obawie utraty prestiżu rozbudowuje machinę, gromiącą wrogów ciał i dusz Anglików.

Generalny Tropiciel Czarownic dobiera liczny zespół pomocników i rusza na czele oddziału do hrabstwa Suffolk. Tam, w następnych miesiącach, wynajduje dwie setki ludzi, których oskarża o praktykowanie czarów. Z tej liczby sto dwadzieścia cztery osoby trafiają przed sąd w Bury St. Edmunds. Spośród nich, do końca roku 1645, powieszonych zostaje sześćdziesiąt osiem kobiet – domniemanych czarownic.

Nagle, zimą, pośród krwią spływających śniegów, Hopkins napotyka opór. Oto wspomniany na wstępie, wiekowy anglikański pastor o nazwisku Lowes, proboszcz parafii w mieście Suffolk, protestuje przeciw polowaniu na ludzi, przeciw psychicznym torturom i wątpliwym dowodom. Dla Hopkinsa to zniewaga. Wszak nie jest on byle "prickersem", czyli "nakłuwaczem", domorosłym odkrywcą czarownic, jakich wielu działa na północy wyspy, w Szkocji. O Hopkinsie piszą gazety! Hopkins pobiera wysokie honoraria – za każdą wytropioną czarownicę otrzymuje od władz lokalnych dwadzieścia szylingów, równowartość jednej owcy z okładem albo pary solidnych spodni.

 

* * *

 

Hopkins był słabego zdrowia, jednak zapominał o tym toczony gorączką sławy i złota. Pracował z wytężeniem. Setki kobiet – mężczyźni obwiniani o czarnoksięstwo stanowili rzadkość – przechodziły przez jego ręce, niemal dosłownie. Bowiem Hopkins osobiście nakłuwał ich ciała igłą (biorąc pod uwagę rozmiary narzędzia, rzec trzeba: szydłem), poszukując diabelskiego piętna, czyli miejsca niewrażliwego na ból. Zawsze zaczynał od próby igły, chyba to lubił: najpierw lęk w oczach ofiary, później intensywna woń strachu przed bólem i wstydu wynikłego z publicznego obnażenia ciała, potem błysk wąskiego, długiego ostrza, szybkie pchnięcie i opór skóry oraz napiętych mięśni, wreszcie jęk kaleczonej kobiety i towarzyszący mu cienki strumyczek krwi, jaskrawoczerwony, połyskliwy... Jeśli ofiara nadal stawiała opór (nie można było na jej ciele znaleźć diabelskiego piętna), wówczas tropiciel czarownic pławił kobiety w rzekach lub stosował torturę bezsenności – w owym czasie tortury klasyczne, jak szarpanie ciała szczypcami, czy też przypalanie ogniem, były w Anglii zakazane przez parlament.

Hopkins nie wyruszył do bitwy pod sztandarem Cromwella, jednak przemoc była jego żywiołem. Wzbudzał strach, decydując o życiu lub śmierci setek ludzi. Owo sianie strachu szczególnie dotyczyło kobiet. Ile znaczy w tym fakt, iż źródła nie wspominają o istnieniu żony Hopkinsa? Generalny Tropiciel Czarownic był purytaninem, więc kwestia płci, seksu z zasady stanowiła jeden z poważnych dlań problemów. Hopkins był postrachem kobiet... Trwało to do wiosny 1646 roku, dopóki nie zapowiedział swego przyjazdu do miasta Huntingdon.

John Gaule, proboszcz Huntingdon, od dawna już obserwował poczynania Generalnego Tropiciela Czarownic. Szczególnie zapadła mu w pamięć śmierć pastora Lowesa. Nim Hopkins zjechał ze swym oddziałem łapaczy do parafii Gaule’a, ten zmobilizował lokalną ludność i władzę. W Huntingdon zawrzało. Hopkins stchórzył. Ograniczył się do przesłania magistratowi listu z pogróżkami; osobiście nie zamierzał narażać się na fizyczne skutki konfliktu – wystarczyło, że chłopiec rozlepiający afisze został pobity kijami, obrzucony końskim nawozem i wydalony z miasta.

Wieść o porażce łowcy czarownic przemknęła przez wschodnie hrabstwa Anglii, wyprzedzając oddział Hopkinsa. I wszędzie dawano do zrozumienia, że z usług Generalnego Tropiciela Czarownic nie zamierza się już korzystać.

Matthew Hopkins rozproszył swój oddział, po czym tylko w towarzystwie Johna Stearne’a powrócił do Manningtree (ale nie do Ipswich!). Tam igłę do poszukiwania diabelskiego piętna zamienił na pióro. Godził nim w przeciwników polowań na czarownice, wrogów zdobycia przez Hopkinsa sławy i złota. Te druki ulotne nie miały już wagi niegdysiejszych afiszów obwieszczających przyjazd łowcy czarownic. Ignorowano je, woń strachu sianego przez Hopkinsa zwietrzała.

– Czarownice i czarownicy, pracownicy diabła, niweczą dobro tego świata – Hopkins mówił to zapewne każdemu, kto chciał go słuchać, i kto trafił do Manningtree. – Czarownice omamiły wielu ludzi, aby odsunąć mnie od władzy. Diabeł boi się mnie, więc jego sługi szkodzą mi bardziej, niż innym purytanom.

Zapewne często opowiadał o wyprawach do odległych osad; żyć wspomnieniami to cecha miernot i upadłych duchem. W pozłacanej ambicjami przeszłości Hopkinsa letni kurz piaszczystych traktów unoszący się spod końskich kopyt, spowijający furgon z oddziałem łowców, był niczym chmury burzowe. Zaś sam Hopkins i jego ludzie pojawiali się w miastach i wsiach niczym jeźdźcy Apokalipsy z Janowego Objawienia.

– Jesteście w mojej mocy – mówił Matthew do kobiet wskazywanych przez sąsiadów i sprowadzanych siłą przed jego oblicze. A kobiety drżały, odzież miały potarganą i brudną w wyniku zastosowanej wobec nich przemocy.

We wspomnieniach Hopkinsa setki twarzy obwinionych o czary zlewają się w jeden kształt. To rysy szpetne, naznaczone trądem zła; w oczach pełgają płomyki – odbicie piekła, skąd płynie destrukcyjna moc. Kobieta ze wspomnień śmieje się złośliwie, obrzuca Matthew obelgami. Wreszcie, poddana śledztwu, dźgana po wielokroć igłą, korzy się, przyznaje do czynienia zła. Hopkins nieomylny przygląda się twarzom mieszczan i wieśniaków zebranych wokół niego, z zachwytem słuchających zeznań wiedźmy, spisanych i odczytywanych głośno przez Generalnego Tropiciela Czarownic. Tłum patrzy na Hopkinsa z szacunkiem i trwogą, później na ramionach niesie mężczyznę do Londynu i tam wprowadza go do sali parlamentu. Cromwell, krępy, o szybkich, zdecydowanych ruchach, podchodzi do Matthewa, przyciska go do szerokiej piersi, nazywa bratem...

Wspomnienia miernot i upadłych duchem rosną wedle specyficznych reguł w labirynt niemożliwości. Tuczą się fikcją.

 

* * *

 

Generalnym Tropicielem Czarownic z własnej nominacji był Hopkins zaledwie przez rok z okładem. Przyczynił się do śmierci ponad dwóch setek ludzi. Potem przyszło mu wieść na odludziu żywot ubogiego rentiera. Matthewowi towarzyszył tylko jeden, wspomniany już pracownik – zadziwiająco wierny John Stearne (ledwie cień, matowe odbicie, imitacja Hopkinsa). W tym czasie stan zdrowia Matthew Hopkinsa pogorszył się, rosło przekonanie, iż dzieje się tak za sprawą czarownic.

W paroksyzmie straceńczej i bezprzykładnej odwagi (jak na Hopkinsa – trzeba tu dodać) powstaje szczupłe dzieło mające uchodzić za naukowe, zatytułowane "The discovery of witches", czyli "Wykrywanie czarownic". Książkę tę niegdysiejszy Generalny Tropiciel Czarownic publikuje drukiem w Londynie. Jest rok 1647, Cromwell i purytanie odnoszą tryumfy – już wkrótce król Karol I zostanie uwięziony, a potem stracony.

Jest rok 1647... 12 sierpnia, trzymając w dłoniach pachnące jeszcze farbą drukarską dzieło swego pióra (sumę doświadczeń śledczego i znawcy czarnej magii), Hopkins umiera. Zmogły go suchoty. Sam Matthew do końca był przekonany, iż choruje, bo czarownice spętały go siecią uroków. Czuł strach, dotkliwy, bo nie był już szanowanym łowcą i utracił władzę budzenia lęku. Z góry trzy wieki później Kurt Baschwitz napisze, iż Hopkins usiłował szerzyć ,"propagandę strachu, powołując się na dawniejsze procesy i liczne egzekucje w innych krajach", że nie istniały wiarygodne dowody czarowniczego spisku. Richard Rainey do wniosków Baschwitza doda jeszcze dwa słowa, ostre: "obłąkany sadysta".

Matthew Hopkins nie był ostatnim łowcą czarownic w Anglii, ani też ostatnim w swym rodzaju na świecie. Ot, jeszcze jedna kariera o mrocznym przebiegu i niesławnym schyłku.

A czarownice? Czarownice przetrwały. Są nieśmiertelne. Także dziś, samozwańczy tropiciele wskazujący czarownice każdemu, kto chce je ujrzeć, tworzą brudną pianę historii.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 20 >