strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Pilipiuk Publicystyka
<<<strona 16>>>

 

Piszemy Bestsellera 9

 

 

Witajcie drodzy Grafomani. W dzisiejszym odcinku powiemy sobie kilka słów o tym, jak zacząć i jak skończyć. A zatem: Wymyśliliśmy bohatera i sądzimy, że gotów jest, by pokazać go światu. Narysowaliśmy mapkę naszych krain, mamy pomysł na przygody. I co dalej?

W epoce około 1985 roku nieliczne komputery posiadali równie nieliczni milionerzy. Aczkolwiek, śledząc filmy made in Hollywood, można się było przekonać, że tam komputer to coś normalnego i naturalnego – jeszcze jeden sprzęt domowy... Maszyny do pisania były duże, ciężkie, nie sposób było na nich korygować błędów, obsługa wymagała siły fizycznej, a warunki pracy w ciągłym łomocie mechanizmu były dalekie od komfortu. W dodatku w tej epoce były problemy z papierem. Kochana władza dbała, by dobro to – używane do druku ulotek – nie było powszechnie dostępne. Maszynę do pisania miałem w domu. Z papierem był problem. W dodatku napisanie czegokolwiek wobec braku biegłości trwało godzinami.

Zacząłem w zeszycie w linie. Pisałem długopisem. Przez następne 10 lat ręcznie napisałem około 2500 stron. Niektóre były rzadsze, inne gęściej pokryte literkami – ale przyjmuję, że średnia wyszła taka sama, 2500 stron znormalizowanego maszynopisu. Potem, dobrych kilka lat po nastaniu epoki kapitalizmu, przesiadłem się na komputer.

Na początku nie umiałem nic. Chciałem zapisać swoje myśli i marzenia. Odtworzyć krainę, do której uciekałem od rzeczywistości. W dodatku nie sądziłem, by ktokolwiek tę książkę kiedykolwiek wydał. Opowiadała o buncie przeciw socjalizmowi – a ten wydawał się wówczas niezniszczalnym monolitem. Pierwszą wersję wyrzuciłem – dziś trochę tego żałuję. Kilka cytatów pokazałoby Wam, jak długą drogę musiałem przejść, nim nauczyłem się formułować myśli w sposób przyswajalny dla drugiego człowieka.

A zatem weźmy ulubiony długopis, kajet i otwórzmy na pierwszej stronie. Na górze piszemy tytuł. Poniżej pierwszy akapit. Wydaje się to proste – ale wcale nie jest. Po co opowiadanie czy powieść ma tytuł? Otóż – zabrzmi to brutalnie – po to, by zachęcić czytelnika. Tylko i wyłącznie. Człowiek, który przyjdzie do księgarni z garścią uciułanych, często z trudem, pieniędzy, nie wie, na co się zdecydować. Jeśli koledzy nie powiedzą mu, że coś warto przeczytać, stanie przed półkami, na których leży tysiąc książek. I ma dylemat – co wybrać?

Przeważnie nasz przyszły czytelnik kieruje się wzrokiem – wybierze książki o najciekawszej okładce. Teraz jego wzrok pada na tytuły i zaczyna się głębszy poziom analizy. Tytuł obok okładki jest tym, co ma skłonić go do sięgnięcia po nasze dzieło. Musi być prosty, w miarę zwięzły, intrygujący, łatwy do zapamiętania.

Milczenie owiec – jest tu dobrym przykładem. Jeśli nie widzieliśmy filmu, zaciekawi nas, co to u licha jest? Powieść z życia pasterzy? I dlaczego te owce milczą zamiast beczeć? Albo Czekając w ciemności – kto czeka, na kogo, dlaczego po ciemku? – pytania cisną się czytelnikowi automatycznie. Inny przykład: Wilcze gniazdo – tu znowu czujemy, że to jakaś metafora – wilki nie żyją przecież w gniazdach – wilcze gniazdo kojarzy nam się z bandą rozbójników, powieścią łotrzykowską albo czymś podobnym. Rysunek pokancerowanego szlachetki na okładce tylko pomaga domyślić się, w jakiej epoce rzecz się rozgrywa. Czasem tytuł może nam sporo zdradzić – np. powieść Człowiek z Petersburga – wydana została jeszcze w czasach, gdy Petersburg nazywał się Leningrad. W tym przypadku tytuł wskazuje nam automatycznie powieść historyczną lub historyczno przygodową... O tytułach w rodzaju Instrument rozkoszy, Słodkie kuzynki czy Wyznania chińskiej kurtyzany – nie muszę chyba wspominać. Tam mamy od razu kawę wyłożoną na ławę...

Zasadniczo nie należy używać w tytułach nazwisk – zwłaszcza takich, które nikomu nic nie mówią... Powieść o tytule np. Pan Wołodyjowski potencjalny czytelnik ominie. Nie słyszał o gościu, nie obchodzi go. Ale już Ogniem i mieczem – może wzbudzić jego zainteresowanie.

Wiem. Moja pierwsza książka, opublikowana pod nazwiskiem, nosiła tytuł Kroniki Jakuba Wędrowycza. Zdecydowałem się na taki z bardzo prozaicznego powodu. Moje opowiadania na łamach Fenixa czytało ok. 15 tysięcy potencjalnych czytelników. Minęło kilka lat i obawiałem się, że zapomnieli, kto je napisał – natomiast nazwisko Wędrowycz jest na tyle charakterystyczne, że powinno się skojarzyć.

Tytuł drugi, Czarownik Iwanow – jest nietrafiony. Książkę tę ratuje wyłącznie znakomita okładka. Trzeci tom Weźmisz czarno kure – ma chyba najładniejszy tytuł. Wskazuje, że będzie coś o magii, jednocześnie stylizacja językowa tworzy klimat – może zainteresować. Czemu "weźmisz" a nie "weźmiesz"... Zestawienie tytułu z obrazkiem dziwnie ubranego kolesia ostrzącego siekierę o jeden z głazów kamiennego kręgu działa jak cios maczugą.

Generalnie jednak najbardziej zadowolony jestem z tytułu nie książki, ale opowiadania – 2586 kroków. Dlaczego akurat tyle? Cholera wie, tyle mi się wymyśliło. Ale wygląda intrygująco i o to właśnie chodzi. Rozwikłanie zagadki tytułu znajduje się u mnie głęboko w środku – podobnie jak długo musieli czekać czytelnicy Milczenia owiec...

Miałem problem z powieścią Kuzynki, tytuł odziedziczyła po opowiadaniu, które weszło w jej skład. Z jednej strony było to znowu puszczenie oka do czytelników, którzy je poznali i polubili. Z drugiej zaś mógł to być poważny błąd. Czy ktoś skusi się na sięgnięcie po książkę o takim tytule? Nie wiedziałem – ale nie byłem w stanie wymyślić nic lepszego. Obawiałem się jeszcze jednego – nazwijmy to niezdrowych skojarzeń. Kuzynki, Słodkie kuzynki...

Z drugiej strony tytuł był krótki i dźwięczny – łatwy do powtórzenia. Zaryzykowałem. I znowu się udało.

W chwili gdy czytelnik, skuszony tytułem, sięgnie po książkę, możemy sobie zanotować na koncie 10% sukcesu. W 9 przypadkach na 10 obejrzy, zobaczy cenę i odłoży z powrotem na ladę. Ale ważne, że weźmie ją do ręki. Narowy czytelników, którzy podziwiają nasze dzieło zamiast od razu kłusować do kasy, są bardzo ciekawe i różnorodne.

Musimy się nastawić, że potencjalny klient zechce się czegoś dowiedzieć – stąd na tylnej stronie okładki umieszcza się entuzjastyczne recenzje zagranicznych ale nieistniejących gazet, informacje o nominacji do nieistniejących nagród, opinie wieszczów i autorytetów moralnych etc. Ja dorzuciłem do tego garść fikcyjnych ogłoszeń drobnych. Innym chwytem jest zamieszczenie krótkiego, dynamicznego fragmentu – kilkanaście linijek mających zaintrygować czytelnika.

Co jeszcze robi nasz przyszły czytelnik stojący w księgarni z naszym dziełem w dłoni? Obejrzawszy z przodu i tyłu, może sobie otworzyć w środku i przeczytać kawałek – tu nie mamy wpływu na jego decyzje – otworzyć może gdziekolwiek. Trudno sprawić, żeby cała książka była równie dobra we wszystkich miejscach... Ale trzeba się starać!

Krok kolejny – masa ludzi czyta najpierw pierwsze, a potem ostatnie zdanie. (Polecam – doskonała zabawa). Dla takich świrów można przygotować coś specjalnego. I tu przechodzimy do meritum dzisiejszej lekcji. Pierwsze zdanie, pierwszy akapit, pierwsza strona. Tu kupujemy czytelnika. W tym miejscu przekonujemy go, żeby wydał forsę na nasze dzieło, a nie na najnowszą książkę Sapkowskiego. Pierwsze zdanie musi wgnieść go w ziemię, sprawić, żeby żołądek zjechał mu do gatek, żeby z radości ściągnął majtki przez głowę... Sięgnijmy do Zapisków oficera armii czerwonej Sergiusza Piaseckiego i co czytamy? Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra. I co Wy na to? Ma to zdanie ciężar gatunkowy. Przeszło do historii literatury... Jakub Wędrowycz drgnął nieznacznie, gdy wystrzelona nie wiadomo przez kogo kula urwała mu kawałek ucha – to do historii literatury nie przejdzie, ale może posłużyć za przykład. Albo: Tętniącym sercem Wenecji jest plac św. Marka wprawiany w nieustanne drżenie falującym tłumem turystów – tak zaczyna się książka Petera Arnotta Cywilizacja bizantyjska. Zadanie jest piękne, poetyckie, obiecuje ucztę intelektualną. Niestety, otwiera ono czterystustronicową, nudną jak flaki z olejem, monografię naukową...

Pierwsze zdanie to nie wszystko. Za nim muszą popłynąć kolejne. Jak zaczyna się Kontrola Wiktora Suworowa? A teraz całuj but – mocne uderzenie, celne, między oczy. Wiemy, że mamy w ręce książkę nasyconą brutalną prawdą... A z następnych zdań wynika, że jesteśmy świadkiem egzekucji głównej bohaterki... Hitchcock napisał kiedyś, jako poradnik dla filmowców, że w pierwszej scenie filmu powinno być trzęsienie ziemi, potem napięcie ma nieustannie rosnąc – pisząc książkę, trzęsienie ziemi zawrzyjmy w pierwszym akapicie.

Pierwsza strona to wizytówka naszej książki. Tu musimy dać z siebie wszystko – aby potencjalny czytelnik stojący przy księgarnianej ladzie doczytał ją do końca i przewrócił kartkę. W tym momencie możemy sobie pogratulować – złapał bakcyla. Prawdopodobieństwo, że książkę odłoży, z każdą przeczytaną stroną jest coraz mniejsze.

Nawet najlepsza książka, wszechstronnie genialna etc. wymaga dopieszczenia – ostatecznego szlifu... Brylant oprawiamy w ramy, którymi są początek i zakończenie. Pierwsze i ostatnie zdanie. Pierwsza i ostatnia strona. Dobre wrażenie na początku, miłe wspomnienie po przeczytaniu ostatniej linijki. Powitajmy i pożegnajmy czytelnika godnie, gościnnie, po staropolsku. Kupuje naszą książkę za swoje z trudem zarobione pieniądze – okażmy mu szacunek.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 16 >