strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Eryk Remiezowicz Literatura
<<<strona 27>>>

 

Na tropach wyspy Hancocka (1)

 

 

Praprzodkowie wygonili nas w step. Doprowadzili nas do krańca lasu, który okazał się być zawstydzająco blisko, machnęli łapą w kierunku, który był nam przeznaczony, zabełkotali na pożegnanie (dostała nam się niemówiąca eskorta) i poszli. Ruszyliśmy. Utrzymać się na szlaku było łatwo, na horyzoncie majaczyła kępa drzew, która, kiedy już do niej dotarliśmy, okazała się być wyposażona w małe źródełko. Dookoła nas był step, równy i trawiasty, bez znaków szczególnych i drogowskazów z napisem "Wasz cel". Postanowiliśmy, z braku natchnionych i wielkich idei, poczekać. Znowu groziło nam gnicie w ciepełku. Czułem, że ta wędrówka wykończy mnie nerwowo.

Na szczęście oczekiwanie nie trwało długo – po dwóch dniach spotkaliśmy pierwszego z Drapieżnych. Pojawił się znienacka. W ogromnych zębach trzymał kość, uszy miał lekko spiczaste, a na twarzy mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo, szczeciniastego włosia. Na nasz widok zaczął głucho warczeć. Odruchowo zaczęliśmy się wycofywać. Na szczęście Alberto myśli szybko:

– Bardzo dowcipni? – zapytał mnie.

Stanęliśmy i przyjrzeliśmy się stojącej przed nami masywnej postaci. Zastrachani, mierzyliśmy wzrokiem jego muskuły grające pod płatami lekko pręgowanej skóry, masywny kark, podziwialiśmy, przerażeni, wyszczerzone kły i zastanawialiśmy się nad pochodzeniem krwi i brudu na jego ni to rękach, ni to łapach. Wilkołak odrzucił kość i zaczął na cały głos rechotać.

– Aleście mieli miny! – ryczał coraz głośniej – A jak mi starsi mówili, to nie wierzyłem!

Popatrzyliśmy na siebie z Albertem. Zaczynałem powoli rozumieć, dlaczego nasze gatunki nie mogły żyć ze sobą razem. Ktoś nerwowy ze spluwą zaraz by go zastrzelił, a ten kretyn jeszcze się cieszy. Jaki tam zresztą "ktoś"? Sam bym go utłukł, dobił dla pewności i zawiózł na sekcję do najbliższego biologa. Drapieżny łączył w sobie człowieka i zwierzę – futro i skóra, twarz, ale na wydłużonej po wilczemu głowie, ręce chwytne, ale z pazurami – moja ciekawość zaczynała dopominać się o zbadanie okazu. Niestety, żadnej broni palnej w pobliżu nie było, a podchodzenie z pałą w ręku i mruczenie "kici, kici" nie wydawało mi się strategią mogącą przynieść wiele korzyści. Moje szybkie rozmyślania o pułapkach, złożeniu ciała w lodzie i problemach transportowych przerwał następny ryk:

– Wy w podróży? – ryknął radośnie młodociany dowcipniś. – Nieważne, chodźcie, zabawimy się!

– W co? – spytałem przytłoczony hałaśliwą osobowością naszego rozmówcy i zmęczony jego nadmiernym entuzjazmem.

– Zapolujemy – zawył futrzak. – Zwierzyna jest jeszcze na stepie, a mnie burczy w brzuchu.

Wskazał jakieś dalekie plamki na horyzoncie i zaczął przybierać formę nadającą się bardziej do szybkiego biegu. Opadł na cztery łapy – już tylko łapy, bo jego palce skurczyły się w tym samym momencie, w którym wyrósł mu ogon. Szast, prast i oto mieliśmy przed sobą ponadwymiarowego wilka. Bydlę popatrzyło na nasze osłupiałe twarze, wyszczerzyło zęby, pomachało ogonem i pognało, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Nagle obrócił się, pokręcił nieco pyskiem i łbem, a kiedy już mógł wydobyć ze swoje krtani składne dźwięki wycharczał:

– Idźcie za mną, biegnę prawie we właściwym kierunku.

Prawie. Powlekliśmy się za nim. Niepokoiło mnie to "prawie", nasz przewodnik nie wyglądał na miłośnika krótkich szlaków i mógł nas powieść drogą zupełnie bez sensu i celu, bo by mu się to dowcipnym zdało. W zasadzie nie męczyliśmy się, ale nie był to absolutny pewnik. Nie mieliśmy jeszcze okazji sprawdzić, na ile skuteczne są nasze nowe, tajemnicze moce.

Droga była dokładnie tak długa, jak sobie to wyobrażałem. No, może dłuższa o te parę kroków, których nie zdołałem przejść. Cholerny wilkołak urządził nam tygodniowy maraton. Zaledwie ujrzałem ogień i gromadę człekopodobnych kształtów, dałem nogom sygnał do postoju. Zwaliłem się na ziemię, utuliłem kłąb trawy i odpłynąłem w bezsenną noc. Zrozumiałem, czemu wyspa wyposażyła nas w dodatkową odporność na zmęczenie i brak snu – inaczej nie przeszlibyśmy tej drogi.

Pobudkę urządziły mi pasożyty. Może i byliśmy wysłannikami przeznaczenia, czy też odkrywcami prastarych tajemnic, lecz nikt niestety nie poinformował o tym okolicznego robactwa. W porównaniu z Drapieżnymi musieliśmy stanowić specjał – nadal, nie wiadomo czemu, czyści, wciąż pachnący ostatnią kąpielą, wyróżnialiśmy się bardzo z naszego otoczenia. Nasi gospodarze bowiem cuchnęli straszliwie. Nie wiem, jakim cudem udawało im się podejść do ofiar, i nie rozumiem, czemu czuli taką odrazę do nurzania się w pobliskim strumieniu. Delikatne sugestie omijały ich chyżo i uciekały w góry, a bezpośrednie pytania rozbijały się na słowach "myć" i "smród". Niby mieliśmy ten język jednaki, ale kiedy, wytrącony z równowagi wyjątkowym bukietem sąsiada wyzwałem go od śmierdziela, nie próbował mnie zeżreć, a jedynie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dziwne to było, bo te cholerne, niemyte wesołki codziennie gryzły i drapały się do krwi z byle powodu.

Byliśmy co do jednego zgodni – długo nie ma co z nimi przebywać. Byli nieobliczalni, gotowi się bratać i mordować w tej samej chwili. Każdy postój ozdobiony był kilkoma trupami. Wyginęliby pewnie dawno, gdyby nie to, że regularnie pojawiali się, nie wiadomo skąd, nowi. Miało to coś wspólnego z ich częstymi samotnymi wypadami, ale, wystraszeni, woleliśmy się nie dopytywać.

Bałem się – Alberto chyba też – ich reakcji. Prawem była tu pięść – każdy spór, każdą wątpliwość rozstrzygały kły i pazury. Nas, na szczęście, omijali (raz tylko mnie o mało co nie zagryźli), uznając za element swojego świata, niejadalny, niepotrzebny i najzupełniej zrozumiały. Nie wiedzieliśmy jednak, kiedy im przejdzie, więc krążyliśmy za nimi posłusznie od ogniska do ogniska, od jednych łowów do drugich, a wieczorami siedzieliśmy zafrasowani na suchej trawie pośród wilkołaków. Od czasu do czasu jeden z nich decydował się na rozmowę z nami, frustrując nas dodatkowo. Dla przykładu: usiadł obok nas jeden starszy, wyleniały, acz nadal groźny i zaczął wypytywać o nasze zwyczajowe szlaki łowieckie. W odpowiedzi opisałem mu drogę do najbliższego sklepu.

– I wy to bierzecie? Bez walki? Roślinożerni jesteście? – spytał zdumiony.

– Wszystkożerni – odparłem. – Nie wiedziałeś? Nie pamiętasz?

– Możliwe – wzruszył ramionami. – Chyba nawet kiedyś wspólnie z waszymi polowałem, ale odeszliście i zapomnieliśmy. Czyli nie walczycie?

Pomyślałem o podaniach o granty.

– Walczymy – odparłem zdecydowanie.

– A jednak! – ucieszył się. – Zawsze byliście zadziorni i paskudni. Tylko my potrafiliśmy z wami wytrzymać. Tego w ręku do zabijania jeszcze używacie?

Alberto chyba zrozumiał, bo odął się poczuciem ludzkiej wyższości i odparł:

– Mamy jeszcze lepsze.

Drapieżny najwyraźniej nie cenił naszej cywilizacji:

– Ee tam, te wasze pomysły. Mięsa niby dużo, ale co to za rozrywka. – Zamyślił się. – I nadal was tak nosi?

– To znaczy? – zainteresowałem się.

– Zawsze mieliście w stadzie jednego, który twierdził, że za górami jest lepiej. Tłumaczyło się mu, zwierzęta mu przynosiliśmy, drzewa na ten, no – poszukał słowa – dom wyrywaliśmy, a on i tak w końcu odchodził.

– Polecieliśmy na inne planety – pochwalił się Alberto.

– Inne co? – skontrował stary Drapieżny.

– Kamienne kule – objaśniłem.

– Kamienne kule? – dopytywał się – Jakie kamienne kule?

Alberto pokazał na niebo. Noc wschodziła, ciepła i czarna, gwiazdy lśniły, aż oczy bolały. Mój kolega rozpoczął wykład kosmologii. Ja nie miałem cierpliwości, a nie chciałem ryzykować bycia pożartym. Moją ostatnią rozmowę zakończyłem z gardłem w pazurach interlokutora, który głucho warcząc, tłumaczył mi etykietę Drapieżnych i skutki, jakie pociąga używanie kija wobec niechętnego argumentom rozmówcy. Trzymałem się więc z dala od większych gałęzi i dysput naukowych. Poszedłem na miły spacerek. Wróciłem. Alberto siedział w kucki na tle dogasającego już ognika i medytował.

– I co, pojął? – spytałem.

– Oczywiście, że nie – odparł mój kolega spokojnie. – Nie o to chodziło w tym ćwiczeniu. Patrz, ogień gaśnie.

Zaskoczył mnie tym skrótem myślowym.

– Gaśnie. No i co? – spytałem. – Przecież jutro znowu go rozpalą.

Mózg wyprawy chrząknął, sugerując moją ignorancję i banalnie jasną odpowiedź.

Miał rację. Nie dorzucili drewna. I nie rozpalili.

Rano Alberto popatrzył na mnie z wyżyn swojego intelektu.

– Idziemy dalej – zarządził. – Tu już nic ciekawego nie zobaczymy

– Dlaczego? – zapytałem. – Właściwie, co mieliśmy zobaczyć?

Westchnął.

– Wy naukowcy, to nic z życia nie rozumiecie. Ale to nic – parsknął. – Czego, a właściwie kogo, nie ma pośród naszych włochatych, radujących się pełnią życia kolegów?

Popatrzyłem na te włochate, zmierzwione łby. Na resztę kudłów, zasłaniającą na szczęście szczegóły ich anatomii. Na smętne sterty gałęzi chroniące ich przed deszczem. Pomyślałem o ich beztrosce i miłości do nieskomplikowanego rozwiązywania problemów za pomocą zębów i skrzywiłem się, obserwując sine i krwawe ślady dysput na temat praw własności.

– Masz rację – powiedziałem. – Nic tu po nas. Możemy co najwyżej zgłupieć.

Spytaliśmy pierwszego z brzegu zwierzołaka o drogę wyjścia. Machnął w nieokreślonym kierunku. Następny rozmówca machnął w przeciwnym kierunku. Nie miały chłopaki do tego głowy, oj nie. Pytaliśmy, gdzie mamy iść, co mamy zrobić i nic, zero odpowiedzi. Zwierzokształtni machali łbami, mądrzyli się, snuli opowieści, opowiadali o swoich przewagach łowieckich i innych, ale na nasze pytania nie potrafili odpowiedzieć. Nawet nie próbowali, to były nasze a nie ich problemy. Dopiero Alberto zdołał nas wyprowadzić spomiędzy potworów. Zadał najprostsze pytanie:

– A step gdzie się kończy?

Wszyscy pokazali w jednym i tym samym kierunku. Jakiś młodzieniec uwielbiający zmieniać się w tygrysa zaproponował nawet, że nas tam zaprowadzi. Nie, nie z chęci pomocy, jak mógłby ktoś głupi podejrzewać. Chciał się po prostu popisać – kraniec stepu i rosnący tam las uchodził za miejsce groźne.

I był groźny. Kiedy tam dotarliśmy, z horyzontu nagle zniknął step. Nie było to jednak łagodne przejście równiny w las, znakomicie znane i zrozumiałe. Nie, zielona ściana wyrosła przed nami nieoczekiwanie i nagle. Widzieliśmy wprawdzie z daleka ciemny pasek będący zapowiedzią gigantycznej kniei, ale żaden z nas nie oczekiwał, że złośliwe drzewa utworzą klif z zielonego granitu. Las kołysał się szyderczo, raz z wiatrem, raz pod wiatr, a czasem w ogóle bez uzgadniania swego ruchu z pogodą. Popatrzyliśmy na siebie uczciwie – my wlepiliśmy wzrok w omszałe pnie, puszcza wytrzeszczyła swoje szpary w korze.

Wzajemne oględziny biegły powoli i bez specjalnych wydarzeń, aż do momentu, w którym jakiś starszy dąb poczuł potrzebę dokładniejszego oszacowania nas dwóch. Razem z kilkoma kolegami, pochylił się nad nami, nieomal zamykając nas pod liściastą arkadą. Alberto znalazł w sobie dość odwagi, żeby popatrzeć w górę, prosto w ocieniające nas konary. Ja nadal patrzyłem wprost, uparcie ignorując wyczyny okolicznej flory. Wilkołak zniknął, pozostawiając po sobie poroztrącane trawy.

– Dziwne – mruknąłem do najbliższego otoczenia. – Jakieś ruchliwe te drzewa.

– Mnie to już nie dziwi – odparł Alberto. – Całkiem logiczna kontynuacja.

Drzewa wycofały się, tygrysowaty wrócił, sytuacja wróciła do zwykłego poziomu nienormalności. Staliśmy tam razem z naszym ukochanym futrzakiem dwa tygodnie, czekając na pojawienie się ścieżki. Drzewa potrzebowały czasu na naradę. Zwierzołak bardzo sugestywnie odwodził nas od pomysłu przedzierania się przez knieję, twierdząc, że można tam spotkać straszliwe bestie. Jako, że była to opinia faceta zmieniającego się regularnie w stukilową, drapieżną maszynę do zabijania, miała ona swoją wagę. Postawiliśmy więc na rozsądek i poćwiczyliśmy intensywnie sposoby walki z nudą. Drapieżny przynosił od czasu do czasu mięso i namawiał do obżarstwa, ale my wciąż nie byliśmy głodni.

Decyzja zapadła nagle. Las zatrzeszczał, stęknął jak ciężarowiec pod sztangą, i pokazał nam ścieżkę. Popatrzyliśmy na siebie i kudłacza, zastanawiając się nad sensem wchodzenia w ten wąski kanion.

– Tak trzeba – wzruszył Drapieżny ramionami. – Pchajcie się w przód, a na pewno coś się wyjaśni.

– Owszem – odparłem. – Na przykład to, czy jesteśmy śmiertelni.

– Eee tam, jakbyście mieli zginąć, to sam bym was zeżarł – wyszczerzył się zwierzołak beztrosko. Przełknęliśmy ślinę, nagle przerażeni. – Nic wam się nie stanie. Co najwyżej nieco wami potrząśnie.

Z tym potrząsaniem to miał nasz kudłaty przewodnik dużo racji. Po zdawkowym pożegnaniu, kiedy Drapieżny zniknął już na horyzoncie, weszliśmy w las. Na dzień dobry puszcza pozbawiła nas słońca, a potem było coraz gorzej. Skazani zostaliśmy na słuch i węch, a jako dwóch mieszczuchów kochających alkohole i głośną muzykę, byliśmy pod tym względem mocno upośledzeni. Las wrzeszczał, wył, gwizdał, szeleścił, trzeszczał, tupał i robił wszystko, żeby tylko zapewnić nam rozrywkę w naszym nocnym marszu.

Przez pierwszy tydzień baliśmy się nieustannie i trzymaliśmy nocne warty, ale potem stało się kilka rzeczy. Po pierwsze, Alberto, oczywiście, zasnął na warcie i nic się nie stało. Po drugie, stanęliśmy oko w oko z bestią. Bydlę miało raptem dwa metry wysokości, ale szerokie było też na dwa, a długie na trzy. W dodatku nad oczami starczały mu dwa niezbyt długie, ale sugestywnie spiczaste rogi. Byłby więc to jakiś leśny kuzyn naszych łagodnych krów, tyle, że z przesłoniętych grzywką ślepiów wyzierała mu złośliwość i chęć zabawy w berka chowanego. Byk pomachał do nas zapraszająco łbem, zatupał przednim kopytem, parsknął groźnie, a my rozpłaszczyliśmy się na najbliższych drzewach, starając się wyglądać możliwie roślinnie. Zwierz wyraźnie był rozczarowany naszym brakiem chęci do zabawy, ale nie próbował zmniejszyć dystansu i zastosować bezpośredniej perswazji. Po prostu stał i machał różnymi częściami ciała, z których ja obserwowałem wyłącznie rogi. Alberto burknął coś brzydkiego po hiszpańsku, i zapytał:

– Pamiętasz, jak nas ten tygrys żegnał?

No tak. Najwyraźniej nasz immunitet działał dalej i chronił nas przed zakusami drapieżców i dowcipnisiów. Poszliśmy dalej, a ja, rozeźlony i zawstydzony moim przestrachem, na odchodnym pokazałem jeszcze złośliwej krowie parę sugestywnych gestów i posłałem parę komentarzy na temat kastracji. Chyba zrozumiał, bo zaryczał jak startujący odrzutowiec. Mam wrażenie, że obiecał mi randkę połączoną z dużą ilością wysiłku fizycznego.

Potem odezwał się do nas las. Kanał, który wiódł nas do tej pory rozszerzył się w polanę. Zrobiło się nawet nieco jaśniej, choć luksus dziennego światła wciąż jeszcze nie został nam przyznany. Weszliśmy jak idioci do utworzonego przez drzewa kręgu, tylko po to, żeby stracić drogę wyjścia. Drzewa zamknęły się dookoła nas.

Polana zaczęła oddychać. Z każdym wdechem jej średnica rosła, by nieznacznie maleć z wydechem. W pulsowaniu nie było jednak symetrii, choć przestrzeń dookoła nas nadal była idealnym kołem, to z każdym wdechem rozrastała się, zdawała się puchnąć, rozdymała się w rytm niewidzialnego, gigantycznego tętna lasu. A po każdym skurczu, kiedy zwiększała się w monstrualnym wdechu, z ziemi, z drzew i nieba wyrastały kręgi. Wszystko – grzyby, krzewy, mrowiska, kretowiska, gniazda, nory, owady – wszystko wykluwało się zgodnie z nadrzędnym rytmem przyrody i układało w równe obracające się miarowo trybiki. Kręgi pojawiały się i znikały, zderzały się i szarpały swoje równe brzegi, unicestwiały się i wzrastały razem.

Przed naszymi oczyma rozwijał się gigantyczny, trójwymiarowy mechanizm. Rósł gwałtownie – niczym dąb z ziarenka, niczym kombinat z kęsa metalu, niczym człowiek ze zbitki komórek. Jego tryby, choć nadal zachowywały swoją pierwotną, kolistą formę, drgały, przemieszczały się, niszczyły, wspomagały i ignorowały, wiązały i odpychały, bez celu, bez sensu, tylko aby dalej krążyć.

Spojrzałem na najbliższą mi poszarpaną tarczę, na której krawędzi ptaki wzbijały się w górę, by tam stać się pokarmem innych ptaków, aby te, które przeżyły, połączyły swe kręgi z nieustannym ruchem drzew i krzewów, by wyprowadzić młode, by powiększyć swój tryb, a potem – aby w końcu spaść na ziemię, gdzie z obrzydliwą pracowitością wirowały i wzdymały się grzybnie, splatające swój los z roślinami, które dalej... nie, nie potrafiłem śledzić tego nieustannego spektaklu. W ciągu kilku minut zobaczyłem więcej żywych zwierząt i roślin, niż w całym moim dotychczasowym życiu i byłem przerażony.

Mimo wielu lat znajomości, a później przyjaźni, Alberto pozostawał dla mnie nadal tajemnicą, a jego odruchy były tak samo nieprzewidywalne, jak lata temu. Tym razem postanowił zignorować spektakl i wlazł twardo, zdecydowanie w środek maszynerii. Niestety, darmowe obiady skończyły się, nasz immunitet wyparował jako rosa o poranku. Zabłąkany strumień mrówek oblazł mojego towarzysza i, kąsając zajadle, zmusił do powrotu na nasz prywatny skrawek gruntu. Ledwo Alberto stanął obok mnie, mrówki wróciły do swej nieustannej walki.

– Hm – mruknął. I wlazł znowu. Patrzyłem przerażony, jak cofa się przed dwoma mocno podenerwowanymi krukami.

– Dziwne – skomentował, patrząc na gojące się szybko rany od dzioba. – Nie rozumiem. Tu jesteśmy bezpieczni, a tam nie. Wycofać się nie możemy, musimy przejść, tylko nie wiemy jak.

Zassało mnie w żołądku. Jeżeli Alberto nie miał pomysłu, to nasze szanse malały. Nie miałem złudzeń co do tego, kto był myślakiem pierwsza klasa w naszym związku.

Obok nas pojawiły się nagle świnie z włosiem (skąd oni to wytrzasnęli, pierwszy raz coś takiego w życiu widziałem), zakręciły się, zatoczyły i wypadły na moment z krwiobiegu. Zdezorientowane chrząknęły i ruszyły w naszym kierunku. Wrzasnąłem i zasymulowałem kopnięcie. Wielki, śmierdzący zwierz odskoczył, patrząc na mnie podejrzliwie swoimi małymi, złośliwymi oczkami. Zaryczałem dziko jeszcze raz i, zdesperowany, ruszyłem na niego, wrzeszcząc przeraźliwie.

Uciekł. Nie zdeptał mnie, nie przerobił na martwy nawóz, po prostu czmychnął, pokazując mi swój ogon. Za nim pomknęła reszta towarzystwa. Rozdygotany i zaskoczony, pognałem za nimi, nadal dziko krzycząc i machając rękami. Galopowałem tak, aż zorientowałem się, że jestem w środku maszynerii. Stanąłem bezradnie, opuściłem ręce i, wypełniony po brzegi paniką, myślałem jedynie o tym, co zaraz ze mną zrobi oszalały wir życia.

Nie wiem, jak by się to skończyło, ale nadbiegł Alberto, wrzeszcząc i machając rękami. Dobiegł do mnie i krzyknął:

– Ruszaj rękami, nogami, czymkolwiek możesz! I krzycz, krzycz dużo, to je odpędza!

Zastosowałem się z rozkoszą. Nie dość, że pojawiła się szansa na umknięcie z łap rozszalałej przyrody, to jeszcze mogłem wyrazić targające mną uczucia. Ruszyliśmy do przodu, torując sobie drogę głosem i ruchem. Nie mogliśmy ocenić, jak długa droga nas czekała, żywa maszyna przesłaniała nam widok, a niewielka z początku polana zdołała rozrosnąć się do nieokreślonych rozmiarów. Nie wiedzieliśmy nawet, czy poruszamy się we właściwym kierunku, zbyt byliśmy skoncentrowani utrzymaniem dookoła nas ochronnego bąbla.

Alberto zaczął, oczywiście, eksperymentować. Czasem myślę, że sensem jego życia jest wyprowadzanie mnie z równowagi. Najpierw ściszył głos, zaczął coś nucić, a i rękami machał mniej wydajnie, w ogóle nie przypominał jedynego słusznego w obecnej sytuacji kształtu – wiatraka. Wystraszył mnie, czułem się jak postawiony przed rozpędzonym samochodem. Wyzwałem lenia.

– Myśl – odśpiewał. – Jesteśmy odporni na zmęczenie, owszem, ale długo tak nie wytrzymamy. Oszczędzaj się, widzisz, że na razie nas nie próbują zjeść.

Zwolniłem nieco, postarałem się uczynić moje paniczne do tej pory ruchy bardziej skromnymi, rytmicznymi. Śpiew okazał się być równie skuteczny co oszalały wrzask, a był dużo mniej męczący.

Tańczyliśmy i śpiewaliśmy, przypominaliśmy sobie wszystkie piosenki i ruchy z telewizji, a kiedy skończyło nam się natchnienie, zaczęliśmy przedrzeźniać otaczające nas zwierzęta. Słońce, którego wschodu, zajęci układaniem choreografii, nie zauważyliśmy, zaszło, ale przyroda bynajmniej nie poszła na nocny spoczynek. Nadal musieliśmy zarabiać sztuką na nasze przejście, dopingowani łyskającymi w mroku zielonkawymi ślepiami i pohukiwaniem sów.

Minęły jeszcze dwa dni. Mieliśmy jeszcze czas, ale ja zaczynałem się niepokoić. Już, już chciałem znów spanikować, gdy las postanowił się nad nami zlitować i wypuścił nas ze swojej maszynerii. Stanęliśmy przed zieloną ścianą i wyciętą w niej niewielką ścieżką.

– Idziemy dalej? – spytałem, nieco niechętny drzewom i wszystkiemu, co mogło się za nimi kryć.

– A co, masz ochotę jeszcze potańczyć? – skontrował Alberto. – Czy raczej tęsknisz za śpiewem?

– Fałszujesz, zazdrośniku – odpowiedziałem.

– A ty zmyślasz teksty – odparł.

– Skoro nam obu brak talentu, to idziemy dalej – zadecydowałem.

Nie obejrzeliśmy się, nie chcieliśmy patrzeć, czy mechanizm kręci się nadal, czy też zniknął tak gwałtownie jak się pojawił. Weszliśmy w las.

 

***

Następna polana bez wyjścia.

– No i czego on teraz chce? – spytałem retorycznie. Skąpo nas obdarowywano odpowiedziami, więc nie liczyłem specjalnie na to, że zagadkę naszego następnego postoju ktoś nam poda na tacy.

– Ofiary – parsknął ktoś z tyłu.

Obaj obróciliśmy się, szybko, ale bez gwałtowności. Rosło nasze zaufanie do opieki, jaką otaczała nas wyspa. Nie wiadomo jaki, ale sens był, zawsze było wyjście.

Nasz rozmówca przystojny był, po szatańsku czarnowłosy i bladolicy. Szczupły, zasuszony wręcz, sprężysty, mógłby taśmowo łamać kobiece serca, gdyby nie oczy – niczym pozioma kropla, jednolite i błyszczące. Dwa małe różki na skroniach też nie poprawiały mu aparycji. Niespecjalnie go polubiliśmy – od pierwszego wejrzenia, zdawał się roztaczać arogancję, kiedy tak na nas patrzył z góry, z rękami pod pachami i w pozycji na "spocznij".

– Się nie przezywaj rogaczu – odparsknąłem. – Cwaniak mieszka tu od lat i z przybyszy się naśmiewa.

– Las chce ofiary, głupcy – odparł zimno piękniś.

Popatrzyliśmy na siebie zdumieni.

– Że co? – spytałem. – Może jeszcze krwawej?

– Tylko taka będzie cokolwiek znaczyć – odpowiedział. – Idźcie i zabijajcie, dobrzy w tym jesteście.

Atmosfera na polanie wypełniła się parującym ze mnie testosteronem.

– A może tak ciebie złożę w ofierze, co? – spytałem, zakasując rękawy.– Zaraz zobaczymy, jak ci ładnie z nosa potrafi lecieć – warczałem, nabierając rozpędu.

Bydlak. Odleciał sobie na najbliższą gałąź, motylek jeden. Przerwał w najciekawszym momencie. Nawet mi nic nie zrobił, przez co nie mogłem się poużalać, a gniew kipiał. Kopnąłem najbliższe drzewo.

– Nieźle, jak na początek – zauważył. – Tylko jeszcze dopadnij jakieś zwierzę.

Las rozluźnił nieco swoje szyki i mogliśmy – nie, mieliśmy – z powrotem zanurzyć się między drzewa. Nie paliłem się jednak do tej wyprawy i tego zadania. Alberto też – podjął więc negocjacje.

– Pomożesz nam coś złapać? – spytał.

Diabelsko pięknym nieznajomym zatrzęsło ze zgrozy.

– To, że was toleruję i pouczam, śmierdziele, to mus – zazgrzytał zza zaciśniętych zębów. – Ale nie będę się profanował waszymi prymitywnymi obyczajami. Zakonotujcie sobie, że jestem tu jedynie cichym głosem podpowiedzi, a mojego ciała tu nie ma.

– Lepszy świr – stwierdził Alberto. – To już chyba wolałem Drapieżnych.

– Wcale się nie dziwię – syknął nasz instruktor. – Bardzoście podobni, mordercy.

– A twoja rasa, jej mać, jak się nazywa? – wtrąciłem obelżywie.

W odpowiedzi szatanek machnął ręką i popukał mną w najbliższe drzewo. Na szczęście przytomny duchem Alberto chwycił mnie za nogę i zatrzymał w locie, bo rogaty miał ochotę zedrzeć mną korę z paru dębczaków.

– Odwal się – zaproponował Alberto.

– Z przyjemnością, wy... – przez chwilę myślał nad obelgą – Wy ludzie!

– A wy niby co? – spytał Alberto. – Marsjanie?

– Świetliści – odparł z dumą nasz rozmówca. – Wasi starsi i mądrzejsi przodkowie, wy zwierzęta niemyte.

Nauczony doświadczeniem nie wyrywałem się do niego z łapami. Alberto wzruszył ramionami.

– Jak taki mądry i mocny, to czemu on jest tu, a my na zewnątrz? – zastanowił się. – Na niego musi być sposób...

Oczy mi zabłyszczały. Rozmarzyłem się, czując przez chwilkę w mej dłoni ciężar dobrego karabinu na przystojnych latających. Alberto, technik jeden, medytował nad prostym miotaczem. Świetlisty stwierdził, że woli nie pozostawać w naszym sąsiedztwie i odleciał. Alberto wziął w dłoń śpiesznie skonstruowaną procę i filozoficznie stwierdził, że może się przyda, a teraz czas na łów. Nolens volens, poszedłem za moim mądrzejszym kolegą.

– Ty, po co mamy składać ofiary? – spytałem. – Mów, mów, ty coś z tego chyba rozumiesz.

– Szczerze mówiąc, to po prostu wykonuję zadania – odpowiedział. – Cieszę się odpoczynkiem i rozrywką.

Popatrzyłem ze zgrozą.

– Rozrywką? – zawyłem, acz dyskretnie – Jaką rozrywką?

– Nie marudź – uśmiechnął się. – Owszem, czasem musimy pomyśleć i się wysilić, ale tak z ręką na sercu, czy choć raz było naprawdę niebezpiecznie? Ciesz się przygodą, molu książkowy.

– I to, teraz, ta... ofiara – wycedziłem z obrzydzeniem. – To też rozrywka?

– Zobaczymy. Są tacy, którzy to lubią. Może i nam się uda?

Nie polubiliśmy łowów i nie będę wchodził w szczegółowe tłumaczenia, dlaczego. Było po prostu długie, trudne, męczące i straszne. Najpierw musieliśmy znaleźć zwierzę, które moglibyśmy zabić. Szło ciężko, potencjalne ofiary nie wchodziły nam w ręce, bały się człowieka, jak wszystko, co żywe i chce pożyć. Potem musieliśmy je dopaść i zabić. I chociaż wykorzystaliśmy w tym celu nasze wyspecjalizowane mózgi i chwytne dłonie, to zajęło nam to wiele czasu, tak wiele, że dwa razy zdążyliśmy się zmęczyć. Ale na koniec, kiedy już zabiliśmy, musieliśmy do niego podejść i je podnieść.

Stanęliśmy z tym strzępem martwej materii w rękach i patrzyliśmy na siebie, czując się głupio i bezsilnie, a wtedy las rozsunął się i spośród drzew wyszło kilku pięknisiów. I ona.

Na polanę zstąpiło wcielenie marzeń mężczyzn od lat siedmiu do stu siedemnastu. Nie pytajcie o szczegóły, o kolor włosów i oczu, o figurę, czy inne bzdury mające decydować o kobiecej urodzie. Nie miałem czasu na przyglądanie się. Stałem tylko zachwycony.

Wzór kobiecości i wdzięku wszedł na polanę. Jej ruch wyrwał nam z piersi głębokie westchnięcie i odebrał tlen naszym płucom. Ja się zarumieniłem, Alberto zbladł. Kiedy ruszyła w naszym kierunku, klęknąłem, nieświadomie, bez zastanowienia, wiedziony czcią. Alberto, natomiast, zareagował tradycyjnie, to znaczy ruszył do boju.

Piękność wylała na nas obu kubeł wody. Warknęła, coś paskudnego chyba, ale anielskie chóry brzmiące w tembrze jej głosu skutecznie odebrały nam zdolność rozumienia mowy. Wrzasnęła. Krzyk walnął nas w bębenki niczym artyleryjski granat, zwalił Alberto z nóg a mnie przed oczami postawił gustowny, czerwony szlaczek. Otrzeźwieliśmy. Nieco.

– Opamiętajcie się, dzikusy – zrugała nas kobieta idealna. – Rzućcie te wasze... ofiary – wzdrygnęła się z obrzydzeniem.

– Jakie nasze!? – zacietrzewiłem się, choć martwe ochłapy cisnąłem gdzie pokazano – To on, tam, nam kazał – pokazałem na stojącego skromnie z boku przystojniaczka

– Las wam kazał – odparł oskarżony. – Nie my. I nie musieliście słuchać.

– Nie? – ryknąłem, rozjuszony obłudą diablego pomiotu. – A jak mieliśmy niby przejść przez te drzewa?

– Nie wiem – odpowiedział, spokojny i stoicki na swoim Evereście wyższości moralnej. – Ale nawet nie próbowaliście.

Miał mnie. Zamknąłem się, zbity z tropu. Naprawdę byliśmy tacy krwiożerczy?

Piękność skorzystała z okazji i zaśpiewała. Pieśń była rytmem, piękna Świetlista powtarzała nieustannie jedną i tą samą frazę, z jednakowym akcentem, tym samym tonem.

– Nie można mieć wszystkich zalet – zachichotałem do Alberta. – Śpiewamy lepiej.

Alberto, zniecierpliwiony machnął na mnie ręką.

– Nie przeszkadzaj – szepnął. – Tu się coś kroi.

Miał rację, jak zwykle. Las zaczął tętnić w rytm monotonnego zaśpiewu, drzewa zaczynały znowu pulsować, a pieśń nabrała nowych tonów. Rosła, zachowywała wszystkie swoje tony, a jednocześnie potężniała, wplatała w siebie coraz to nowe melodie i harmonie, coraz mniej zdawało się prawdopodobne, że tą symfonią kieruje jedna niewielka kobieta.

Jej śpiew był cudem, cudem było też zachowanie lasu, który, posłuszny nałożonym przez muzykę prawom rozwijał przed Świetlistą swoje kręgi. Spektakl, przed którym musieliśmy uciekać, rozwijał się przed nami znowu, maszyneria wyłaniała się z nieba i ziemi, lecz nie był to już ten sam chaotyczny i nieopanowany mechanizm. Nie, kręgi zdawały się płynąć ku śpiewającej, zdawały się reagować na jej słowa, ich ruch był... wymuszony. Naturalny nieporządek poddawał się woli i myśli, wypełniał polecenie rozumnej istoty.

Świetlista nakazywała swoim głosem posłuszeństwo, ale była w jej śpiewie również nuta błagania i przeprosin. To nie były nasze marne podrygi – jej taniec, chwile, w których załamywała ręce i klękała, jej płynne i odmierzone gesty były częścią powstającej maszyny, coraz trudniej było odróżnić ją od porastających ją coraz gęściej kręgów.

A potem do akcji wkroczyli mężczyźni i zaczęli wyrywać z kręgu oszołomione zwierzęta i usypiać je słowem. Rośliny wyślizgiwały się z ziemi, aby wejść im w dłonie, drzewa rozszczepiały się na ich znak i rozpadały w równe elementy, przyroda służyła im wszystkim, co miała. Poruszali się mechanicznie, sztywnymi, odmierzonymi ruchami. Kiedy jeden z nich potknął się i przechylił, cała reszta zamarła i czekała, aż niezdarny profan odejdzie.

W końcu wybrali to, co było im potrzebne, a kobieta przestała śpiewać. Kręgi odeszły. Gdzieś zniknęły również nasze ofiary.

– Weźcie, to wasze – szepnęła królowa naszych snów, wyczerpana, na kolanach. Zmęczonym gestem pokazała nam część wybranych przez jej towarzyszy przedmiotów. Jej urok nieco przybladł – nadal piękna, ale mogłem patrzeć na jej szczupłe i drobne ciało bez gwałtownego bicia serca.

– Nie, nie trzeba – wzbraniałem się. Wolałbym zjeść na surowo ofiary naszych łowów, otwartych i uczciwych, niż wziąć w rękę efekty tego monstrualnego oszustwa.

– Bierzcie i już – tupnęła wściekle. – To wasze, wasza zapłata, za ofiarę, za to, że zabiliście! Zawsze braliście i weźmiecie i teraz! Natychmiast!

Jej głos był coraz ostrzejszy, coraz groźniejszy.

– Bierzemy i zmykamy – zakomenderował Alberto. – Biegiem!

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 27 >