strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Mortka Literatura
<<<strona 30>>>

 

1410

czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie (2)

 

 

I tak oto zawiodły ostatnie próby pokojowego rozwiązania sporu. Wojna była nieunikniona.

– To niby tym Chrobry włamał się do Kijowa? – spytał Jagiełło, przypasowujący sobie Szczerbca do boku.

– Bolesław Chrobry wielkim monarchą był! – Tendencyjnie odpalił urażony biskup Oleśnicki. – Nie włamywał się do Kijowa, jeno uderzeniem miecza bramę chciał otworzyć. Wtedy to miecz się wyszczerbił!

– Mieczem chciał bramę wywalić? – zdumiał się Władysław Jagiełło. – Hej, Witold! On był głupszy od ciebie! Hyhyhyhy!

– Hyhyhyhy! – zawtórował mu Witold.

– Wasza królewska mość, chciałem oznajmić, że chorągwie już zebrane – suchym głosem powiedział biskup.

– Świetnie. – Skinął głową z uznaniem Jagiełło. – Teraz je pocerujcie, między ludzi jedziemy...

– Wasza miłość! Na myśli miałem, że rycerze na błoniach podkrakowskich stoją!

– Ooo! – zdumiał się król. – A co się stało?

– Jak to co? – Biskupowi buchnęła para spod koloratki. – Przecież wojna idzie...

– Wiem, że wojna idzie! Co, Witold jestem, czy co? Pytam ino, skąd to tempo?

– Wici w kraj poszły, że pod Wawelem darmo piwo dają...

I tak król polski, wielki książę litewski i biskup krakowski wyszli na miejskie błonia, gdzie nieprzebrane tłumy bojowników o słuszną sprawę powitały ich zgodnym rykiem:

– Piwa!

– Jest źle – ocenił biskup. – Po obradach na Wawelu ani kropli w arsenale. Cała nadzieja w naszym głównodowodzącym... O, idzie!

Przed Jagiełłą zasalutował krzywonogi facet, prężąc się na baczność:

– Jestem Zyndram z Maszkowic...

– Hahaha! – zaryczał Jagiełło z nagłej radości. – Ale głupie imię!

– Nie to nie! – obraził się Zyndram i poszedł sobie. Nikt go więcej na kartach tej historii nie ujrzał. Monarcha wzruszył ramionami i wlazł na szafot podkrakowski, służący czasem jako mównica, podczas tych rzadkich chwil, kiedy ktoś miał ochotę kogoś słuchać. Zapalił papierosa i rzekł do tłumu, zaciągając z wileńska.

– Kochane pospolite ruszenie!

– Tylko nie pospolite! – ryknął ktoś z tłumu. – My Rzeczpospolitej jedyni obrońcy i chrześcijaństwa przedmurze!

– Ty, zamknij mordę! – wrzasnął na krzykacza sąsiad. – Z sarmatyzmem jeszcze poczekamy, może Niemcy i Austria po dobroci nas wchłoną!

– Polacy! – zawył Jagiełło. – Oto nadeszła godzina rozprawy z wrogiem naszym najzaciętszym!

– Nareszcie! – krzyknęli radośnie rycerze. – Bić Litwę! Bić barbarzyńców, pogan!

– Nie! – ryknął Jagiełło, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. – To Krzyżaka tłuc nam przyjdzie!!!

Nad Krakowem zapadła cisza.

– Krzyżacy? – Wielkopolanie zmarszczyli brwi. – Co tam nam Krzyżacy zawinili...

– Ja to nawet lubię Krzyżaków... – ktoś powiedział w chorągwi sandomierskiej. – A jak nas potem do Europy nie wezmą?

Negocjacje trwały do późnego popołudnia. Rycerstwo próbowało namówić króla do zaatakowania Litwy, a ich argumenty były tak przekonujące, że niebawem dołączył do nich również książę Witold. Ostatecznie stanęło na tym, że jeśli rycerstwo polskie wesprze Jagiełłę w walce z Krzyżakami, będzie potem mogło sobie urządzić kilka krucjat na Litwę, którym przewodzić zaofiarował się wspaniałomyślnie sam Witold. I tak armia polska ruszyła za swym chichoczącym z uciechy władcą na...

– Hej, a ktoś wie, gdzie my właściwie jedziemy? – ocknął się nagle biskup Oleśnicki.

– O kurwa... – Witold z trwogą spojrzał na Jagiełłę, ale porywczy monarcha akurat z błogim wyrazem twarzy wiercił sobie Szczerbcem w uchu. Zawisza Czarny wymijająco podrapał się za uchem, przytroczony do siodła Świdrygiełło chrapnął głośniej, a Powała z Taczewa zaczął rozglądać się za czymś do pogięcia, co czynił zawsze, kiedy go zagięto pytaniem.

– Na Lenino można, ale to cholernie daleko – namyślał się biskup. – Wasza Wysokość! Do Lenino droga... eee... daleka, a tu niedaleko nowe, dopiero co uroczyście otwarte i nawet jeszcze nie przetarte pole bitewne! Grunwald się zowie!

– Dobra! – rozochocił się Jagiełło. – Jedźmy tam! Zmylmy Krzyżaków! – Od ciągłego grzebania Szczerbcem dowcip monarchy stał się niebywale ostry.

Otoczenie zgodnie zaklekotało przyłbicami w podziwie geniuszu strategicznego króla i armia polska raźno pomknęła naprzód z prędkością, która wzbudziła zachwyt wśród historyków. Rzadko spotykane w polskiej wojskowości tempo przemarszu próbowali przypisać patriotyzmowi i chęci jak najszybszego rozprawienia się z Krzyżakami. Prawda była jednakże inna – według relacji nielicznych ocalałych maruderów, za armią pędziła kolaska królowej Jadwigi, która też postanowiła trochę powojować. Według dramatycznych doniesień, z antenki kolaski powiewało coś, co mgliście przypominało straszliwego woźnego sądowego.

Gnane przerażeniem tabory szybko wyprzedziły galopującą na złamanie karku szpicę i swym pędem zdruzgotały most na Wiśle. Unoszące się na wodzie kawałki drewna olśniły zagranicznych obserwatorów, którzy natychmiast zameldowali całej Europa o wynalezieniu w Polsce mostu pontonowego. Szczodry jak zwykle Jagiełło postanowił kogoś za to nagrodzić, a względy poprawności politycznej sprawiły, że sakiewką podzielili się Czech Jan Żiżka i Litwin Witold, którzy wkrótce poczęli realizować czeki w przydrożnych gospodach.

– Wasza królewska mość, jacyś jeźdźcy zbliżają się do nas! – wykrzyknął naraz Powała z Taczewa i pokazał wielki kłąb kurzu na horyzoncie.

– Hurra! – wrzasnął tryumfalnie monarcha. – Nasz zwiad wraca!

– Nie wysłaliśmy żadnego zwiadu! – ostudził go Oleśnicki.

– To wyślijmy! – zaproponował z entuzjazmem monarcha.– Jak wojna, to wojna!

– Może lepiej Zawiszę z łańcucha... – zaproponował Powała. – On im kota popędzi!

– Hahaha! – zaryczał król.– Dobry żart tynfa wart! Bierz ich, Zawisza!

Czarny rycerz runął z głośnym ujadaniem w stronę nadjeżdżających.

– Mnie to tynfa, a Żiżka i Witold kasę dostali... – wymamrotał obrażony woj z Taczewa, zezując w stronę obu szczęśliwców. W ramach zacieśniania stosunków litewsko-czeskich chichoczący Żiżka właśnie przesiadał się na konia Witolda, łaskocząc go źdźbłem trawy pod kolczugą.

Nie upłynęła minuta, kiedy Zawisza Czarny zaaportował jakiegoś młodego, przeraźliwie jęczącego rycerza.

– Niech mnie, toż to młody Zbyszko z Bogdańca! – zdumiał się Jagiełło. – A jest li stary Maćko z tobą?

– Ciamko, wasza królewska mość! – odparł Zbyszko, ścierając ślinę Zawiszy z jaki.

– Jakże to?

– Ano ze starości imię mu się przestawiło!

– A dokąd to się, Zbyszku, wybierasz? – zapytał życzliwie biskup Oleśnicki, wielkim szacunkiem ród Bogdanieckich obdarzający. – Danusię jużeś odnalazł?

– Kogo? – Wybałuszył oczy Zbyszko, ukradkiem zerkając do scenariusza. – Eee... to znaczy... chyba tak... Tak!!! Krzyżacy mi ją, juchy, ubili! – Teatralnym gestem udarł sobie garść włosów z przedramienia.

– A z Jagienką żenić się zamyślasz? – indagował dalej biskup.

– Eee... – Spocony Zbyszko gorączkowo kartkował scenariusz, ale z opresji nieoczekiwanie wybawił go monarcha.

– Ciężki twój los, Zbyszku, jeno czas wojny nam nadszedł. Zarazem zemsty na Krzyżakach dokonasz, jak i królowi swemu się przysłużysz! Pojedziesz z nami na Grunwald.

– Eee...

Gorączkowo oglądając się za siebie, wzmocniona o Zbyszka z Bogdańca i jego stryja wyprawa pognała dalej i wkrótce przepiękne pole bitewne najnowszej generacji ukazało się ich oczom.

– Nawierzchnia ziemna – poinformował monarchę biskup Oleśnicki. – Z myślą o rycerstwie jest zaopatrzone w duże pole wymiotowe, na dębach trybuny dla gości honorowych, bagna nieopodal w sam raz do kąpieli błotnych, do jeziora niedaleko... Jedynie na jupitery nie starczyło.

– A łazienki? – spłonił się lekko monarcha.

Równie zaczerwieniony biskup pokazał mu las.

Jagiełło opuścił przyłbicę i wskazał Szczerbcem las grunwaldzki. Armia zaklekotała przyłbicami z ulgą – jak wiadomo wszem i wobec, największym problemem dla rycerza w pełnej zbroi były potrzeby naturalne. Biskup Oleśnicki z zakasaną sutanną, Jagiełło, Zbyszko, Powała z Taczewa, a nawet stary Ciamko z Bogdańca w chodziaczku, z radosnym pohukiwaniem popędzili zatem w las. Między szybko brązowiejącymi drzewami niósł się brzęk pośpiesznie ściąganych zbroi, plusk i westchnienia ulgi. Echo przywiało piski rycerzy z ziemi gnieźnieńskiej, którzy nasikali do jamy niedźwiedzia.

Naraz na polu bitwy zatętniło niespodziewanie tysiące kopyt. Rozochoceni rycerze wskakiwali w zbroje, myśląc, iż to Krzyżacy wpadli z kontrolną wizytą, lecz ku swemu zdumieniu ujrzeli rozciągające się w półksiężyc wojska żmudzko-litewsko-tatarskie. Witold i Dżelal el-Din, jeden z marsem na czole, a drugi z widelcem, podjechali z wolna do Jagiełły.

– Gdzieście tak zmarudzili? – ryknął monarcha, mocując się z guzikami przy swej zbroi.

– Nigdzie – bąknął Witold, próbują zakryć plecami łunę na horyzoncie.

– Kęsim – filozoficznie zauważył Tatar, koncentrując spojrzenie na rączce widelca. Złoty łańcuch, zdarty z burmistrza Czerwieńska, ukrył pieczołowicie pod skalpem tegoż burmistrza. Nie rzucało się to w oczy, gdyż tatarski wódz zwykł przystrajać się skalpami podczas każdej formalnej wizyty.

– No! – ryknął król, przywołując wszystkie zasoby swego autorytetu. – Żeby mi to było pierwszy i przedostatni raz!

Nieufny biskup Oleśnicki na wszelki wypadek powitał Litwinów kropidłem i wyznaczył im sektor siusiania. Przybycie reszty wojsk pod Grunwald spowodowało ogólne rozprężenie. Witold i Żiżka znikli w rozbitym na poboczu namiocie, a Zawisza Czarny, po incydencie z krzyżackimi posłami, rozkochany w kopaniu okrągłych przedmiotów, pomknął w pole z globusem Dżelala.

– Trzeba gdzieś zapisać, że jak już wymyślą piłkę nożną, to bez czarnych nie mamy co zaczynać – oznajmił Jagiełło swojemu otoczeniu.

Moralne przygotowania do bitwy szły jak z płatka. Po nadejściu zmroku rycerstwo zabrało się za odszpuntowywanie beczek i smażenie kiełbasek, po czym z "Bogurodzicą" na ustach udało się do wsi Grunwald na potańcówkę w miejscowej remizie strażackiej. Mniej rozrywkowi litewscy bojarzy tęgo ciągnęli spirytus i z zapałem grali w moskiewską ruletkę łukami. Żmudzini szybko wypili własny prowiant i ci, którym nie pękły od tego oczy, chwycili pały i ruszyli w las, by potrenować swój narodowy sport "Stary niedźwiedź mocno śpi – kto kutasa obudzi?" Jedynie w podobozie tatarskim panował niepokój i konsternacja. Z okrzykami "Allach Akbar!", "Kęsim!" i "Lachy bijut!" oraz pełnym przerażenia cmokaniem, Tatarzy biegali z dywanikami pod pachą po całym obozowisku, a zdenerwowany Dżelal el-Din wściekle kręcił podeptanym globusem w poszukiwaniu Mekki.

Natomiast w namiocie królewskim najtęższe mózgi Litwy i Korony obmyślały plan bitwy.

– Komuś lodu do wódki? – spytał Jagiełło.

– Ja myślę... – Biskup Oleśnicki skończył cerować chorągiew ziemi krakowskiej i przygryzł nitkę. – ...że trza by frontalnym atakiem, a Litwę wysłać przeciwko gościom krzyżackim.

– A to niby czemu? – Podskoczył król. – A jeśli tamci prezenty przywieźli?

– Gdyby przywieźli, to już by pewno dali! – uspokoił go biskup. – A tak, jeśli Bóg da, rozwiążemy sprawę litewską raz na zawsze.

– Jakże to? – zmarszczył brwi król.

– Może nie trzeba będzie kolejnej unii podpisywać... – Biskup mocno zaakcentował słowo "podpisywać" i Jagiełło stracił rezon. – Jak nie załatwimy tego teraz, to coś mi się zdaje, że kwestia Litwy wiekami będzie się ciągnąć...

– Litwa? – Podniósł się z kąta Witold. – Wiem, Litwa to moje! – oświadczył z dumą.

– A ty wyłaź wreszcie z tego kąta i się z tym Czechem skończ obłapiać! – ryknął Jagiełło, zadowolony ze zmiany tematu.

– Mój ci on! – zacietrzewił się wielki książę litewski.

– Pax! – uspokoił ich biskup. – Ważne sprawy trza nam uradzić...

– Właśnie! – Poderwał się król. – Czy to prawda, że Jadwiga za nami bieży?

– Ależ skąd! – uspokoił go cały sztab, zezując i wydymając wargi.

– Ale jakiegoś związanego pazia co sto metrów zostawiamy – bąknął Jan Żiżka. – Tak na wszelki wypadek.

– Królu, czy wybraliście tego, kto chorągiew ziemi krakowskiej poniesie!

– Ten tam... no... – ziewnął król. – Marcin z Wrocimo... Wrocimio...

– Wmorocio... – próbował pomóc Witold, już niepomny urazy.

– Wromcioro... – dobiegł z kąta zduszony szept Jana Żiżki

– Wciromo... – skrobał się po łysej czaszce biskup.

– Worcioro... – bąknął Powała z Taczewa.

– Dobra, wiemy o kogo chodzi – urwał Oleśnicki. – Obmyśliłem jeszcze jedną rzecz. Można by Krzyżaków zmylić i wilcze doły im przed szeregami wykopać. Zbyszku! Chwyć no łopatę i skocz z tuzin wykopać! Pamiętaj, Zbyszku, to za Danuśkę!

– Jędruś! – ryknął młody Bogdaniecki, stając na baczność i salutując. – Ran twoich całować niegodnym!

Po czym cisnął skryptem o ścianę i wybiegł jak szalony, potykając się o leżącego w progu kniazia Świdrygiełłę.

Tymczasem biorąc namiar na płonącą remizę strażacką we wsi Grunwald, na pole bitwy dojechały hufce krzyżackie. Ulryk von Jungingen wysforował do przodu, by przyjrzeć się obozowi wroga.

– Taki tam bajzel, że na nic obserwacja – mruknął zniechęcony. – Litwa stoi naprzeciw gości zakonnych, to jedno pewne.

– Nic dziwnego, Witold okrutnie na prezenty łasy – mruknął Kuno.

– Nie mamy żadnych prezentów! – rozzłościł się wielki mistrz. – Nie pomyśleliśmy...

– O, a tam co? – Wskazał coś Kuno. – Jakiś idiota kopie dziury przed naszymi szeregami!

– Brać go! – rozkazał mistrz. – Trza nam języka zasięgnąć.

Po chwili związany Zbyszko z Bogdańca, z łopatą w garści, został przyprowadzony przed oblicze Ulryka i Kunona.

– Wer bist du? – spytał von Jungingen, marszcząc brwi.

– Jam nie Babinicz... – wymamrotał Zbyszko. – Jam Kmicic!

– Polak żeś?

– Coby oleum do głowy uderzyła, wina trza dużo pić... – prawił rycerz z Bogdańca. – A potem naści piesku kiełbasę!

– Wino i kiełbasa, toż to jak na dłoni, że Polak! – rozradował się wielki mistrz. – Co to za roboty tu czynisz?

– Wszystko jeno pro publico bono! – wywrócił oczami Zbyszko.

– Tedy Polak żeś!

– Mów mi wuju! – oznajmił jeniec.

– Wżdy spoufalać się z tobą nie będę! – obruszył się wielki mistrz, na co Zbyszko aż stęknął z żalu.

– Od razum waści pokochał... – wyszlochał.

– Do rzeczy! – huknął wielki mistrz.– Co to za dziury? Oto pierwszy dół...

– ...i dałby Bóg ostatni! – zupełnie bez sensu skomentował Zbyszko.

– Tyżeś go wykopał?

– Jam to, nie chwaląc się, sprawił!

– A tamte? – Roztrzęsiony wielki mistrz pokazał morze czarnych dziur, wykopanych na świeżej powierzchni Grunwaldu. – To też ty?

– Nic to, Baśka! – wzruszył ramionami Bogdaniecki.

– Ale na co wam one!!!

– Ojciec kazali...

– Nie, nie mogę z tym idiotą wytrzymać! – wydarł się mistrz, aż uganiające się za chłopkami polskie rycerstwo obejrzało się z zainteresowaniem. – Niech kopie te jamy, Donnerwetter, chodźmy stąd...

Pozostawiony sobie samemu, rycerz tradycyjnym polskim gestem oparł się na łopacie i jął przemyśliwać zaistniałą sytuację. Od obozu polsko-litewskiego nadbiegały śpiewy, z pobliskiego lasu wyganiano ostatnie niedźwiedzie, ktoś ze zgrzytem ostrzył Szczerbca. Od jednego z namiotów krzyżackich dobiegły młodego rycerza odgłosy kopulacji.

– Walisz waść jak cepem! – mruknął Zbyszko i powrócił do roboty.

 

***

 

Nadszedł pamiętny ranek 15 lipca roku pańskiego 1410.

– Bitwo! – Przeciągnął się w łożu Władysław Jagiełło. – Ojczyzno moja! Jakie Krzyżaków mrowie baty nam dziś właduje, ten tylko się nie dowie, kto cię straci. Wielkim twe piękno mi się wydaje, choć mi to wisi, bo dziś z wyra nie wstaję.

– Władziu! – zafrasowany biskup zajrzał do namiotu. – Czas do bitwy! Pobudka!

– Zaczynajcie beze mnie...

– Krzyżacy jadą! – wrzasnął jakiś giermek. – Prezenty jakieś wiozą!

– Hmmm... – zamruczał monarcha. – Już wstaję!

Wcześniej jednak król Polski zakasał piżamę i wymknął się w stronę podwiędniętego już mocno lasku grunwaldzkiego. Znalezienie ustronnego miejsca nie zabrało mu wiele czasu, a natenczas ujął Jagiełło w spodenki wetknięty swój przyrząd bawoli, długi, cętkowany, kręty jak wąż boa, oburącz mocarnie go ścisnął, wzdął policzki jak banię, krwią w oczach zabłysnął, zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha i z pęcherza wysłał cały zapas ducha. Mocz jak wicher, niepowstrzymanym echem niesie w puszczę plusk i podwaja echem. Umilkli rycerze, stali inni szczacze zadziwieni...

Na szczęście giermkowie wsadzili króla w zbroję i posadzili na koniu, co pozbawiło go poetyckiego nastroju na dobre. Wśród oczekującego przybycia Krzyżaków otoczenia króla panowało żywe podekscytowanie, a roziskrzone spojrzenia śledziły dwóch heroldów, ostrożnie manewrujących pomiędzy wilczymi dołami a’la Bogdaniec.

– Dużo tego nie wiozą... – wymamrotał Powała z Taczewa.

– Może czeki jakieś chociaż... – Wytężał wzrok biskup.

– Albo pisemka zagraniczne! – Podskoczył z wrażenia Jagiełło.

– Przywozimy ci panie te oto dwa miecze! – zagrzmiał złowieszczo pierwszy herold. – Tak oto otuchy ci nasz mistrz chce dodać i sprawić, byś bitwę wreszcie wydał, bo nam gorąco jak cholera.

Zazdrośnie spojrzał przy tym na rycerzy polskich, którzy leżakowali, zbierali grzyby i grali w dwa ognie resztkami remizy strażackiej. Mruknął też wrogo na widok chorągwi ziemi kaliskiej, która akurat z piskiem zażywała kąpieli.

– Nasz mistrz pyta, czy ducha bojowego... – zaczął drugi, nie zwracając uwagi na gwałtowne zmiany na fizjonomii Jagiełły.

– Dwa miecze?!? – Zadygotał z tłumionej wściekłości król polski.

– ... bo nie po chrześcijańsku jest przetrzymywanie nas pod piekącym słońcem, bo...

– Możemy się posunąć – zaproponował Witold i wymienił gorące spojrzenie z Żiżką.

– Dwa miecze?!?!?

– Ja jeden mogę wziąć! – zaproponował Powała z Taczewa.

– Dwa miecze?!?!?!?!?!

Zawisza zagrzebał obydwu heroldów w najbliższym wilczym dole, a miecze wziął Powała z Taczewa na przechowanie. Rozwścieczony król natomiast chwycił za Szczerbca i ruszył na poszukiwanie młodych giermków, których mógłby pasować na rycerzy. Przez dwie godziny ścigał po lesie przerażonych młodzieńców, odrąbując ramiona w uroczystym ceremoniale pasowania. Wrzaski świeżo pasowanych niosły się aż na równinę, budząc niepokój Krzyżaków, a kiedy królowi już trochę minęło, wrócił zdyszany do obozu i zażądał mszy polowej.

Uradowany nagłą odmianą w zachowaniu króla, biskup przygotował kazanie, którego Jagiełło w otoczeniu swej zestresowanej świty chciwie wysłuchał i równie chciwie dorwał się do kielicha z mszalnym winem.

– Jeszcze jedna msza! – czknął z zadowoleniem.

Jagiełło łapczywie wysłuchał jeszcze czterech mszy, w międzyczasie z furią pasując na rycerzy posłańców, którzy nadbiegali z meldunkami o ruchach Krzyżaków. Następnie wlazł na konia i zabrał się za ustawianie armii.

– Bić będziem! – oznajmił bełkotliwym głosem. – Wy tam, a wy tam! A wy nie tam! Bić! A masz! – Z półobrotu pasował na rycerza jakiegoś giermka, który podszedł za blisko.

Dżelal el-Din podjął zabawę i począł z łuku strzelać do Kaliszan, wychodzących właśnie z wody. Spanikowany Witold porwał Jana Żiżkę na ręce i począł umykać w stronę lasu, nakazując uczynić podobnie pułkom litewsko-żmudzko-czeskim.

– Król zwariował! – oznajmił swoim przybocznym. – Trza będzie jeszcze raz przemyśleć tę unię. Schowajmy się w lesie póki co! Aha, i niech ktoś przyniesie kniazia Świdrygiełłę! Jest w worku podpisanym V.I.P.!

Całkiem przypadkowo Witold ustawił jednak swoich wojaków naprzeciwko doborowych hufców gości zakonnych pod wodzą Kunona von Liechtensteina, a obok Litwinów wyjechali na równinę Polacy, wymijając szerokim łukiem Jagiełłę oraz niepewnie rozglądając się za Jadwigą. Oba narody były już gotowe do starcia – w przeciwieństwie do Czechów, którzy naraz uświadomili sobie, że naprzeciwko mają świetnie uzbrojonych Krzyżaków, po prawej kosmatych Żmudzinów, a po lewej Tatarów, cmokających z podziwu nad męstwem swego wodza, który z namaszczeniem liczył kaliskie skalpy. Co więcej, zarówno Żmudź jak i Tatarzy przyglądali im się z daleko większym zainteresowaniem, aniżeli znacznie odleglejszym Krzyżakom.

Wydawało się jednak, że bitwa jest nieunikniona. Nad polem zapadła cisza. Na dęby pośrodku równiny włazili chłopi, a Witold rozładowywał napięcie, podnosząc przyłbicę i pozwalając swemu językowi łopotać na wietrze.

– Wiiiitold! – zaryczał niespodziewanie Jagiełło.

– Co? – odwrzasnął wielki książę.

– Nic!!!

Niestety, stało się. Gwałtowny ruch głowy księcia spowodował, iż przyłbica opadła i przytrzasnęła język Litwina w połowie długości.

– Aaaarrghhhh! – skomentował to Witold.

– Ihhhahahaha! – zarżały przestraszone konie.

– Wassssuuuup! – ryknęli zgodnym chórem Krzyżacy.

Wystraszona piekielnymi odgłosami brać litewska runęła przed siebie, a za nimi popędzili Żmudzini, u których silnie rozwinięty był instynkt stadny. Hufiec tatarski pognał jako trzeci, ale zboczył natychmiast z kursu, albowiem wiodący go Dżelal el-Din nabawił się zeza od gapienia się na końcówkę widelca. Zawzięcie hałłakujący Tatarzy pomknęli za swoim wodzem i znikli gdzieś w okolicy jeziora Lubień.

Na linii szeregów armii księcia Witolda pozostał jedynie on sam, pochłonięty zakładaniem opatrunku uciskowego na język. Nie ruszyli się również Czesi, którzy z dziwnymi minami patrzyli za Litwinami, galopującymi prosto na długie kopie krzyżackie – tylne szeregi hufca Żiżki dyskretnie czmychały już w kierunku obozu, a jako ostatni zawrócił zamyślony Jan Żiżka, wyrzucając po drodze obrączkę w krzaki.

– Jak tam nasi, jak tam nasi! – Podskakiwał na wzgórzu dowodzenia monarcha.

– Żmudzini jak jeden powpadali do wilczych dołów... – raportował Powala z Taczewa. – Litwini jadą w stronę Krzyżaków, Tatarzy w stronę granicy, a Czesi w stronę obozu!

– Gore! – jęknął monarcha. – Panowie, nadszedł czas. Do hymnu!

– Gdzie? – spytali rycerze po chwili konsternacji..

– Śpiewać! – wył Jagiełło. – Hymn śpiewać, kurwa mać, bo na rycerza pasuję!!!

– Ach, hymn! Zaraz, to jakoś tak było...

– Mam to na końcu języka...

– Zaraz, niech się skupię...

– Do cholery, śpiewać coś! – Głos Jagiełły przeszedł w falset i spanikowany monarcha pokazał ruszających wolno Krzyżaków. – Bo on będą pierwsi!

– Armia! – Uniósł się w strzemionach Powała z Taczewa. – Do hymnu!

Ziemia zagrzmiała pod kopytami końskimi, kiedy chorągwie polskie i krzyżackie runęły na zderzenie czołowe. Powietrze wypełnił szczęk oręża i słowa słynnych pieśni wojennych "Szumi dookoła las" i "Deutchland uber alles", niemniej nie do końca wiadomo, która strona śpiewała co. Nad zgiełkiem starcia unosiło się ujadanie Zawiszy Czarnego...

Tymczasem Litwa gnała naprzód z taką prędkością, że niektóre chorągwie przeszły w nadprzestrzeń z ogromnym hukiem.

– Słyszeliście? – zadudnił Ulryk. – Litwini z armat walą! Odpowiedzieć ogniem!

Cały szereg krzyżackich bombard wypluł kule – na szczęście były to te same armaty, które ongiś powyginał w Malborku Powała z Taczewa, popisując się swoją ogromną siłą. Salwa przeleciała nad Litwinami i wyrżnęła w ziemię gdzieś w okolicach Ukrainy, będąc dla miejscowej ludności takim szokiem, że z miejsca przestali lubić Polaków. Na szczęście ludzie wyciągają tam wnioski bardzo powoli i do roboty wzięto się dopiero za Chmielnickiego.

Tymczasem Litwini dostali się już w zasięg krzyżackich maczug. Nieskomplikowany zabieg prania po łbie z reguły przywraca temu narodowi zdolność logicznego myślenia i naraz Litwini naraz zrozumieli, że po pierwsze, na żadne prezenty nie mają co liczyć, po drugie, nikt nimi nie dowodzi, gdyż Witold operuje swój język jakieś dwa kilometry za ich plecami, a po trzecie, w sumie to oni bardziej nie lubią Polaków. Przeprosili zatem rycerzy Kunona von Liechtensteina i czmychnęli w kierunku pobliskich bagien, gdzie mieli zamiar się zamelinować do końca konfliktu.

– Litwa ucieka! – wrzasnął tryumfalnie von Liechtenstein. – Za nimi!

– Ble ble ble! – zaprotestował z furią Witold z językiem na temblaku, lecz na widok radośnie pohukującego pościgu szybko zrozumiał powagę sytuacji i, ruszając językiem niczym dźwignią skrzyni biegów, skoczył w ślad za swoją armią w stronę bagnisk.

Należy dodać, iż nie wszyscy goście krzyżaccy popędzili za Litwinami. Cześć w ferworze walki powpadała do wilczych dołów, gdzie dochodzili do siebie Żmudzini. Widok spadających z nieba wrogów pomógł im odzyskać rezon i raźno zabrali się do pracy. Ponoć tego właśnie dnia narodziło się żmudzkie podziemie. Należy również sprostować pana Długosza – otóż pułki smoleńskie w istocie pozostały na placu boju podczas słynnej ucieczki Litwy, lecz przyczyną tego nie była ich bitność, ale zamiłowanie do rozrywki. Głośna muzyka, a po niej walenie się po mordach z bandą przyjezdnych było bowiem tradycją znaną im z lokalnych potańcówek, a o ucieczce Litwy dowiedzieli się dopiero po bitwie.

W międzyczasie biskup Oleśnicki wygonił z obozu Czechów, którzy nieco skołowani wrócili na pole walki. Widząc, iż nie ma zarówno Litwy jak i gości zakonnych, wzruszyli ramionami i znów skierowali się do obozu.

Wróćmy jednak do armii polskiej, bo ta naszym sercom najmilsza. Pierwsza szarża przyrżnęła w Krzyżaków efektownie, poza jedną z chorągwi, która nie wcelowała we wroga i grzmotnęła we wspomniane już wielkie dęby, łapiąc spadających chłopów na tarcze. Krzyżacy przywitali Polaków godnie – mieczami, kopiami i wypuszczonym z worka kotem, za którym pogonił Zawisza Czarny (sprytni bracia zakonni chcieli się rycerza z Garbowa jak najszybciej pozbyć, bo miał w boju ubić brata Arnolda von Badena, który też umiał giąć miecze i topory. W planach Ulryka von Jungingena było wysłanie go na Wawel w celu pogięcia Szczerbca).

Potem hałłakując radośnie przelecieli za plecami Polaków Tatarzy, którzy od jakiejś godziny orbitowali w okolicach Grunwaldu. Kiedy Polacy odwrócili się, by zobaczyć, co się dzieje, ktoś gwizdnął Marcinowi z Worcio... Cimowrio... Morciwo... No, w każdym razie chorągiew ziemi krakowskiej znikła. Rozeźlone rycerstwo Korony, winiąc zarówno niegodziwych Krzyżaków jak i ciamajdowatych swoich, jednogłośnie ustaliło, iż walka w takich warunkach nie ma sensu i trzeba natychmiast udać się ze skargą do króla. Nieoczekiwany manewr Polaków zmylił powtórnie wygonionych z obozu Czechów, którzy myśląc, że nadchodzą Krzyżacy, znów czmychnęli w krzaki.

A potem linia obrony poczęła pękać. Sepleniący Ciamko z Bogdańca pokusztykał w kierunku latryn, głośno pomstując na dzisiejszą młodzież. Zbyszko chciał się dowiedzieć, kto dziadkowi dokuczył, ale okazało się, że Rotgier, którego onegdaj już raz ubił, jeszcze żyje, a na dodatek chce go zabić.

– Za Danuśkę, Zbyszku! – zawołała jakaś zabłąkana na polu walki dwórka.

– Za Danuśkę! – odpowiedział na toast Zbyszko, przechylił kielich i zabrał się za grzmocenie Rotgiera.

Tymczasem do monarchy podjechał jakiś rycerz.

– Królu! Czas w pole z odwodami ruszyć! – zawołał.

– A ktoś ty? – monarcha zmarszczył brwi.

– Jam Dobko z Oleśnicy! – zasalutował rycerz.

– Hahaha! – zaryczał monarcha ze śmiechu. – Dupko z Obleśnicy! Hahaha!

– Nie, to nie! – obraził się rycerz i pojechał w siną dal. Daleko jednak nie ujechał, gdyż w krzakach dorwali go Czesi, którzy postanowili jednak komuś przywalić.

Przez pole bitwy znowu przemknął tatarski Latający Holender, tym razem za plecami Krzyżaków.

– Królu! – Zbroczony od stóp do głów krwią Powała z Taczewa podjechał do wzgórza dowodzenia. Wygląd jego nikogo nie zdziwił, gdyż wiadomym było, iż stacje honorowego krwiodawstwa odwiedzał namiętnie, a że na bitwę się śpieszył, to go niedokładnie zakręcono.

– Królu, raczcie posiłki wezwać! – wyjęczał błagalnie rycerz.

– Nic z tego! – Monarcha był nieugięty. – Teraz walczcie, żreć będziecie potem!

Najwyższy jednak czas przenieść się na druga arenę bitwy. Litwini, gdy tylko zanurzyli się w bagnie, wyciągnęli wędki i koszyki z prowiantem i poczęli udawać niedzielnych wędkarzy. Chóralne "Pssst!" poniosło się nad bagnami, kiedy brzęczący zbrojami najeźdźcy poczęli się bezczelnie szwendać po bagnach i płoszyć ryby bulgotaniem. Wielki książę zaś zapobiegliwie przedarł się jak najdalej, szukając miejsca, gdzie ryby na pewno biorą. Zasiadł spokojnie, dobył wędzisko, nadział przynętę, i kiedy już miał brać zamach, krew stanęła mu lodem. Oto bowiem z naprzeciwka wynurzyła się w złowieszczej ciszy dziwnie znajoma karoca...

– Jaśnie pani! – wrzasnął przerażony do granic Litwin (dla dobra sprawy przyjmijmy, iż język już mu wyzdrowiał).

– Hę? – Coś tknęło litewskich wędkarzy.

– Hop, hop! – podstępnie zaczęli nawoływać rycerze zakonni. – Wir sind hier! – chichotali między sobą, ucieszeni własnym szelmostwem.

– Jadwigaaaa!!! – Ryk spanikowanego wielkiego księcia poniósł się nad moczarami.

Bagno zabulgotało, gdy Litwini trzęsącymi się rękami dobywali koni i wrzeszcząc przeraźliwie, gnali precz. Całkiem przypadkowo ruszyli wprost na pohukujących rubasznie gości krzyżackich – w ułamku sekundy przemknęli przez bagno i pędząc przed sobą krzyżackich niedobitków, wyjechali na równinę.

– Litwa wraca! – Rozległo się wśród znudzonego monotonią boju rycerstwa polskiego.

W tej sytuacji goście krzyżaccy popędzili w stronę dawnej linii frontu, w panice zapominając o wilczych dołach i wpadając w objęcia ogłupiałych ze szczęścia Żmudzinów. Natomiast chcący zmieszać się z tłumem Litwini walnęli w bok skrzydła krzyżackiego. Na tyłach swych wojska gnał książę Witold, co dało panu Długoszowi powód do sformułowania tezy o jego geniuszu strategicznym i umiejętności wyciągnięcia swych wojsk z największego nawet bagna.

Nieoczekiwany powrót Litwy sprawił, iż dwóch dowódców na polu walki podjęło znamienne decyzje.

– W sumie nawet bym powalczył, ale skoro Litwa wróciła... – Z ociąganiem powiedział Jan Żiżka, dając znak do dyskretnego odwrotu.

– Czesi spieprzają – oznajmił przybocznym Ulryk von Jungingen. – Czas ruszyć odwody

– Jawohl! – zasalutowali wielki marszałek, wielki szatny i wielka sprzątaczka.

Doborowe, świeże chorągwie krzyżackie ruszyły w pole. Jungingen po raz kolejny popisał się przebiegłością nie lada i poprowadził swoje hufce tak, by uderzyć prosto w plecy polskich rycerzy. Musiał jednakże przejść przy tym tuż pod nosem Jagiełły i jego świty, którzy obserwując pole walki, udawali, iż Krzyżaków nie widzą. Krzyżacy też odwrócili głowy w drugą stronę, bo wszyscy wiedzieli, iż wielki mistrz srodze się z polskim monarchą gniewał.

Jeden tylko wojak w hufcu krzyżackim na obyczajach się nie znał, bo porwał kopię i ruszył w stronę Polaków.

– Ich bin Diepold Kokeritz von Dieper! – przedstawił się podczas szarży.

– Hahaha! – zaśmiał się Jagiełło. – Dupol Kikiriki von Bimber!

– Nie, to nie! – już chciał się obrazić Krzyżak, ale król pojednawczym gestem szturchnął go kopią w czoło.

Nieopodal znowu przemknął hufiec Dżelala el-Dina, który niezrażony dalej próbował nakierować swój oddział na bitwę. Krzyżacy zaś z werwą uderzyli w miejsce, gdzie poprzednio wbili się już Litwini. Na polu bitewnym Grunwald powstał koszmarny bajzel, front się przetasował i niebawem nikt już nie wiedział, z kim walczy i o co. Do zaistniałej sytuacji najszybciej dostosowali się Polacy. Konieczność walki na kilka frontów i konieczność krycia Litwinów pod brzuchami końskimi sprawiła, iż zniechęceni polscy rycerze jeden po drugim poczęli się wynosić z kotła. Ulryk von Jungingen nie zwrócił na ten drobny fakt uwagi i powiódł swych ludzi do dalszej szarży na własne szeregi.

Wtedy to, nieopodal wzgórza dowodzenia z orszakiem królewskim skandujących narodowe hasła, wychynęła kolaska polskiej królowej. Kolaska przystanęła, po czym puściła się radosnym pędem w stronę bitwy, wcelowując w szeroki kordon, którym polscy rycerze odgrodzili tłukących się między sobą Krzyżaków.

Kolaska z piskiem stangreta zatrzymała się tuż przed Ulrykiem von Jungingenem, który wielkim głosem wydawał właśnie rozkaz ataku na krzyżackie tabory.

– Jesteś śliczny – oznajmiła Jadwiga. – Biorę!

Polski kordon i co sprytniejsi krzyżaccy rycerze odetchnęli z ulgą.

– Otwieracz! – zażądała Jadwiga, stukając palcem w zbroję wierzgającego mistrza.

– Proszę! – Podał topór Zbyszko z Bogdańca, który właśnie skończył przeszukiwanie portfela Rotgiera.

– Bić pohańca! – zaryczał Ciamko z Bogdańca po wyjściu z latryny i w poszukiwaniu trzeciego filaru wlazł na drzewce chorągwi ziemi chełmińskiej. Tatarski tabun na szczęście nie usłyszał bredzenia staruszka – czując nadchodzący koniec bitwy, a nie chcąc wracać do domu z pustymi rękami, Tatarzy raźno śmigali arkanami, wyławiając z dołów Żmudzinów, chwytając po krzakach czeskich maruderów czy polując na dostojników krzyżackich.

– Mistrzu! – zdołał wychrypieć Kuno von Liechtenstein. Chwycony na tatarski arkan biegł jakiś czas, potwierdzając swoje miano dobrego zakonnika, po czym został z wprawą zasadzony za pazuchę uszczęśliwionego Tatara.

– Naprzód! – zaryczało rycerstwo polskie, w którym na widok klęski wroga zawrzała ochota do walki.

– Gdzie ja właściwie jestem? – zamrugał oczami Świdrygiełło.

 

***

 

15 lipca 1410 roku był dniem wielkiej klęski Zakonu Krzyżackiego. Od tej chwili wszyscy położyli na nim lachę, ponoć nawet papież na wieść o klęsce poczęstował swych współpracowników papierosami i powiedział "No to co? Po Malborku, panowie?". Choć Krzyżacy na wszelki wypadek nie podejmowali już żadnych krucjat, siedzieli jeszcze na własnej ziemi ładny szmat czasu, aż Zygmunt August zwolnił ich do cywila.

Nigdy nie ustalono dokładnego miejsca zgonu wielkiego mistrza, bo wracającą z bitwy Jadwigę kanonizowano wystrzałem z armaty. Los Kunona von Liechtensteina jest również zagadką – do dziś poszukuje go rodzina. Reszta armii krzyżackiej, ku radości Żmudzinów, wróciła do Malborka, obiecując wiele prezentów wszystkim poszkodowanym w konflikcie. Prezenty na Wawel chyba jednak nie dotarły, gdyż Kazimierz Jagiellończyk musiał mieć jakiś powód, by wszcząć kolejną wojnę z Zakonem kilkadziesiąt lat później.

Pod koniec bitwy Jagiełło, widząc, iż szala zwycięstwa powoli zaczyna się przechylać na stronę polską, zaczął udawać, że chętnie by sobie powalczył. Otoczenie króla podjęło zabawę, udając, że go powstrzymują i zastał ich koniec bitwy. Polscy rycerze balowali tymczasem w obozie wroga, pijąc krzyżackie wino i dla zabawy wiążąc się pętami, których mnóstwo znaleziono na wozach. Jagiełło począł ich ochrzaniać, a armia ze skrępowaniem odparła, iż mają prawo do odrobiny uciechy. Król się nie zgodził i po chamsku porozbijał wszystkie beczki z winem. Ten gest zaważył o tym, iż armia odmówiła dalszego marszu na Malbork.

Książę Witold nie żywił długo urazy do Krzyżaków i na jednej z imprez w Malborku przegrał w karty Żmudź. Żmudzini również się tym nie przejęli, ciesząc się nawet łatwiejszym dostępem do ongiś tak deficytowego towaru jak porządny Krzyżak. Kniaź Świdrygiełło spędził zaś trzy tygodnie, próbując zrozumieć, co się wydarzyło podczas jego drzemki, aż rada królewska straciła cierpliwość i kazała go uśpić. Prowincja dostała się Jadwidze, która wreszcie mogła się wyhasać. W następnych latach kroniki Królestwa zanotowały masową emigrację żubrów z terenów Żmudzi i Jagiełło otworzył obóz dla uchodźców w Białowieży.

Biskup Oleśnicki zaraz po zakończeniu bitwy jął konfiskować krzyżackie chorągwie na pobojowisku. Jako że rachunek się nie zgadzał, kazał doszyć jeszcze kilka. Niektóre z nich do dziś służą jako firanki w katedrze krakowskiej.

Zawisza Czarny zdobywał rok w rok medale na wystawach, aż go kupił któryś z Luksemburczyków i zaczął szczuć na Turków. Tak się muzułmanom naprzykrzył, aż go porwali, zawiązali w worku i utopili.

Zbyszko z Bogdańca w kilka lat po bitwie wreszcie doczytał właściwy scenariusz i zabrał się za energiczne poszukiwanie Jagienki. Przypuszczalnie znalazł nie tę, co trzeba było, gdyż po bogatym weselisku niewiasta zamieniła kasztel w Bogdańcu na agencję towarzyską. Ciamko zmarł na gwałtowny atak łupieżu, bredząc coś o rozbiorach.

Powała z Taczewa otworzył pierwszą w Polsce walcownię stali i wciąż obrażony na króla, wysłał mu owe dwa miecze grunwaldzkie. Niedomagający już na sklerozę władca nie zrozumiał aluzji.

Dżelal el –Din (pseud. "Jednorożec") dotarł do swej ojczyzny po dwudziestu latach mozolnej wędrówki, po drodze udowadniając, iż ziemia jest okrągła. Po powrocie do domu zazdrosna żona amputowała mu ów słynny widelec. Wraz z głową.

Jan Długosz, stary lizus i grafoman, który dorwał stołek królewskiego kronikarza, usiadł i napisał kupę bzdur, które teraz należy poprawiać.

Żubry w Białowieży mają się świetnie.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 30 >