strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
T. Zbigniew Dworak Literatura
<<<strona 29>>>

 

Zapomnienie (4)

 

 

karcący słysząc niespodzianie: "zabierz tę rękę... " – "rękę zabiorę, to co innego wsadzę" – odpowiadam beztrosko – "dlaczego bluźnisz?" – "sprawia mi to uciechę" – i staczam się po pochyłości coraz szybciej, coraz szybciej... – bang-bang i z impetem w krzew ciernisty: aaa! – więc odejdź, odejdź smutku, tak pragnę... – "patrz, popatrz" – mówiła – "z jaką gracją biegną te antylopy" – lecz ja patrzyłem tylko na nią: "Ewa? – nie, nie ona, zresztą co mnie to obchodzi", wzruszyłem ramionami i uczyniłem ruch chcąc odejść – "nie poznajesz mnie już?" – cichym spytała głosem i było w nim coś takiego, co kazało mi zatrzymać się, z głębi pamięci wychynęło wspomnienie pewnego lata, słonecznych dni, ‘nocy wonnych’-–– uśmiechnąłem się niepewnie i przepraszająco – "to ty, Milleno?!" – wybełkotałem bez tchu – "tak dawno" i: "jakże się cieszę!" – "odjechałeś tak nagle i bez pożegnania" – (niedostrzegalny skurcz zniecierpliwienia na mojej twarzy) – "i inny w tamte dni byłeś – bardziej głęboki..." – "schamiałem, co?" – żachnęła się, a ja wybuchnąłem żywiołowym śmiechem, lecz w następnej chwili przywdziałem maskę powagi (‘nikt, nikt już mej twarzy ujrzeć nie powinien’ – myślałem – ) – "jestem może bardziej cyniczny, lecz to obrona przed samo... unicestwieniem, nie żeby zaraz fizycznym, bo to nic nie znaczy (z punktu widzenia epikureizmu), ale przed psychicznym – to takie opancerzenie własnej osobowości, żeby przetrwała... " – i już byłem gotów, wszedłem w trans: – mijały sekundy, minuty, godziny, dni, ... , –-– Millena (radości wyczekiwania... ), MiLLeNa (błogostanie słodki... ), Mil-le-na (ciszy ogromna... ), MILLENA (przestworze szeroki... ), M.-i–l-l–e-n–a– (zamęcie upragniony... ), Mil... ! (rozmowo nieskończona!... ), M.:I:L:L:E:N:A (!) – ((błękicie wzruszający... !), ja – nierozumny, czyżby? (ach i niestety?), a gdzie przystanie, maleńkie stacyjki, powroty i odjazdy, po szczyty gór niecierpliwość, łaknienie deszczu, pełnie Księżyca, współśrodkowe kręgi nawzajem przenikających się uniesień w zieleni łagodnej, karawan sznur odchodził na zachód, a my wciąż zatopieni w rozmowie wymienialiśmy słowa: "oczy twe" – "twój głos" – "rozwiane nagłym podmuchem twe włosy... " – "słuchaliśmy kształtów" – "dotykaliśmy dźwięków" – "ten kwiat tuberozy.." – "półuśmiech twój zagadkowy" – "pora deszczowa" – " ...i przytulny namiot" – "a jeszcze huragan" – "byłaś tak przerażona" – "ta noc...!" –-– "kiedy do świtu czytaliśmy poezje Lorki" – "droga daleka" – "wśród wysokopiennych drzew" – "rozłożystych paproci" – "klangor żurawi" – "spacery wieczorne" – " ...lot w chmurach" – "długie milczenie" – "pobyt na Teneryfie" – "legenda bearneńska" – "cyprysy i hikory w Arkadii" – "winnice na Monte Titano" – "Jezioro Kormoranów" – "byłeś tak blisko mnie..." – "i żółty, jesienny liść" – "a potem twoje, niemal nagłe, zniknięcie..." – "It’s a long way to Tipperary" – "och, przestań!, proszę" – "???" – umilkła i nagle wydało mi się, że śnię: śnił mi się sen, w którym śniłem wspomnienia o nigdy nie zaszłych przeżyciach, o czymś, co nigdy się nie zdarzyło, a jeśli nawet, to z perspektywy czasu (tysiąclecia?– ) wygląda zbyt niewiarygodnie, żeby mogło być prawdziwe, nie jesteśmy już ‘ówcześni’, istnieją zaledwie nasze kontynuacje (bezpośrednie!) – nieraz żałosne, niekiedy doskonalsze... nie ma "wczoraj", nie ma "jutro" – jest jeno "dzisiaj" bezustannie sunące: czoło fali uderzeniowej zdarzeń; pamięć jest bruzdą w czasie, niezerującym się wektorem pola temporalnego, dopytywanie się o "jutro" – próbą wyobrażenia sobie, jak dalej bruzda owa będzie wyglądała i czy w ogóle zaistnieje-–– "mów dalej – rozmowy nasze zawsze, ale to zawsze są nie-skoń-czo-ne-–-" – "jam jest nadążnik nieustający" – "ciągle czymś jesteś zafascynowany, wciąż masz jakiś cel..." – wyciągnąłem rękę, aż w jej zasięgu znalazły się okulary w owal oprawy ujmujące niebieskawoseledynowe oczy, zajrzałem w nie figlarnie, zdjąłem okulary nie zważając na protesty – całowałem rzęsy, całowałem powieki, całowałem ust. owce pomarańczy, potem, długo-długo (tysiąclecie?!), trwaliśmy w bezruchu i ciszy, czołem o czoło wsparci – dotyk dłoni, dotyk dłoni... uśmiech, drżenie rąk, uśmiech, – ... aż nadchodzi ten moment, kiedy jesteśmy tak bliscy sobie, iż wchodzimy w zapomnienie – – – nie, nie tak... nie zaraz i nie całkowicie: tak mogłoby się stać, jeśliby nie owa, determinująca mnie, sytuacja; lecz teraz – między nami – bariera – nieuchwytna, chociaż elastyczna i nie-do-pokonania jednocześnie, cóż bowiem z tego, że-jest-naga, cóż tedy z tego, że-i–ja-obok-niej-nagi –i-dążę-do-zespolenia-i–spełnienia, którego ona równie silnie pragnie, a zarazem sprzeciwia się, sprzeniewierza samej sobie... – nie będę wszak brutalnie oporu – natury psychicznej zresztą – łamał, tj. wracając – teoretycznie, abstrahując od mej obecnej sytuacji, z radością odda mi się, ale ta konkretna sytuacja – zastany stan, inaczej mówiąc – powstrzymuje ją i nie zezwala do dopełnienie naszych wspólnych stanów psychicznych wspólnym stanem fizycznym – ! – a ja dręczony pożądaniem miotam się i walczę z samym sobą, zadowalam się pieszczot wyrafinowaniem, słów graniem – do słodkiego szczebiotu i czułych westchnień się posuwając (!), aż roztrzęsiony, pełen niesmaku (brr) i goryczy, zrywam się raptownie do pozycji wertykalnej powracając, byle jak i nieskładnie wkładam, wwlekam na siebie ubranie (okazuje się: koszula na lewą stronę, zamiast paska – krawat, a pasek z kolei na szuję, ! – tak, najlepiej powiesić się!) – rozweselony wisielczo szukam mocnego haka, żeby dopełnić właściwie przypadkową (podświadomą?) pomyłkę, jakoż znajduję: butelkę koniaku Courvoisier, rocznik zeszłowieczny, więc pokrzepiam się jednym haustem opróżniając pękatą, z ciemnozielonego szkła, butelkę (i) z niezwykle efektowną etykietą dworską rozbijam precyzyjnym rzutem taflę okienną (nieco wcześniej: na skutek godnej ubolewania pomyłki strzaskałem wiszące obok lustro) i wyskakuje przez nieregularnie postrzępiony otwór rad wielce: oto nareszcie łeb swój głupi rozwalę, lecz zapomniałem – pod oknem dziwnym zbiegiem okoliczności rozlewa swe wody odnoga fiordu, ale że co ma wisieć, nie utonie, tak też skończyło się wszystko tym, iż dosiadłem konika morskiego i płynąłem (znowu!!!) – początkowo wśród splątanych wodorostów, między pałacami z jantaru ukrytych w koralowych zaroślach (co za dziwne morze... ), gdzie na straży stoją – niedostrzegalnie kołysane falą – rozgwiazdy i promienice, a w grotach czyhają mątwornice i Neptun przechadza się porą poobiednią (na deser podano: szkarłupnie duszone w sosie z szyszek aqualiptusów ( la księżniczka Prozerpina) strzegąc i doglądając igrające z delfinami Nereidy – nie przeszkadzałem i prosiłem, aby i mnie nie przeszkadzano – pogrążony w kontemplacji perłopławów doczekałem się (następnie) wypłynięcia na czyste wody – ((((( (((((( (((((((( crescendo zakończone powabnym glissando... och, nie, to był zaledwie syren śpiew, które bezwstydnie i nieumiarkowanie gziły się z podejrzanymi osobnikami-– udałem, że nie dostrzegam ohydnych gestów, wyuzdanych spojrzeń, nieprzyzwoitych zachęt, a za ścianą mieszkała Nina – młodziutkie, przymilne dziewczę o głosie barwy ciepłego brązu, mocno bursztynowym spojrzeniu ukrytym pod trzepotem powiek niczym skrzydeł motyli – "posłuchajmy mandolin" – powiedziałem uroczej nieznajomej znajomej, ale ona tańcem zajęta nuciła, ze ptaki oszalałe lecą i szumi Puszcza Świętokrzyska w dalekim Lechistanie, dokąd znowu chciałaby trafić, lecz drogi są nieprzejezdne, morza wzburzone, niebiosa niełaskawe, więc tylko smutek pozostał i ogień żarliwości, co płonie w nas niezłomnie, a jam rozum tracił dla niej, z czym kojarzyła mi się, nie wiadomo dlaczego, liczba 247, kryłożby się za tym jakoweś tajemne znaczenie?... aż jąłem żywić (nienasycony) niedwuznaczne zamiary-–– "poniechaj" – szeptał ktoś – "nie zrywaj pąku róży nadaremnie" – "mam dość wszystkiego (czego?)!, chcę być cyniczny, wulgarny, brutalny und alles Scheiss und Drek!... " – wtem nagle przeszło mi, jak ręką odjął – moc pozaskończoną poznawszy opuścić zapragnąłem zmurszały, wystygły glob brużdżony częstymi lodowcami, smagany tropikalnymi ulewami, pokryty pleśnią i robactwem, butwiejący, rozkładający się... – wyemitowałem tedy określoną częstość pola Psi sfazowaną bifilarnie, rozpiąłem pole siłowe wokół i na zewnątrz, zatoczyłem łuk, dokonałem inwersji znaków jednostkowego tensora metrycznego przestrzeni ugiętej z lekka pod własnym oddziaływaniem, potem wyrównałem nieco hipertrajektorię, zredukowałem emisję do obszaru X-ray ze średnią dyspersją 17 psychonów na neuron i z wariancją plus minus zero coma jedenaście (0,11) w skali dwunastostopniowej, a więc zupełnie przyzwoitą i rozsądną – nie była to jednak, jak sądzili starożytni, lewitacja, ani też, zdaniem neobarbarzyńców – teleportacja (ci ostatni mieli szczególną predylekcję do deportacji) – lecz solidnie, fizykomatematycznie (rozwinięcia wariacyjne Lassowitza zdegenerowanych struktur quasi-pola afinicznego Psi) podbudowana psychokineza, wszelako nie dla wszystkich dostępna i raczej spontanicznie objawiająca się – nawet w przypadku jednego i tego samego osobnika wraz z silnych uchyleniem ku psychokinezie bywały okresy (pojawiające się w odstępach nieregularnych, a przez to trudne do uchwycenia) kompletnej nieaktywności – stan zerowy; zainteresowanych odsyłam zresztą do klasycznej monografii Lassowitza-Chandrasekhara-van’t Hoovera: "The Psychokinetic Theory and Practice" – zanadto już bowiem od głównego nurtu rozważań pozwalając się samemu sobie wciągnąć w jałowy, akademicki monolog, co wszak nie jest celem porzucenia mojego odwiecznych siedzib sobie podobnych istot – ku sferom doskonalszym dążyłem łaknąc życia prawdziwego, które już nigdy nie będzie nam dane, więc chociaż z bliska pragnąłem zobaczyć go – Agnis żywy, ty jesteś istotą Wszechświata, stanowisz jego przytłaczającą większość formowany w doskonałe bryły... okrążając tak z bliska jedną z nich czułem gorący podmuch – napawałem się: ruch, bezustanny ruch, przewalające się i pulsujące gromady gromad skłębionych chmur ognia wichrem magnetycznym gonione... wiry lejkowatością swoją uchodzące w głąb i wsysające bardziej powolne obłoki, które natychmiast zmieniały barwę z jaskrawożółtej na malinową – jak całe wnętrze wiru – ogniospady kłującego wzrok błękitu, drzewiaste pochodnie, protuberancje wznoszące się wysokim łukiem, zwieńczone koncentrycznie rozchodzącymi się błyskami, rozkrzewione lawiny iskier migotliwym ogniodeszczem na bezustannie falującą powierzchnie opadające oraz tworzące lokalne zawichrzenia rozciągające się na wieleset megametrów, wijące się, tętniące sznury rozjarzonej do białości plazmy – a tu i ówdzie strzelały, nanosekundy trwające, cieniutkie, białobłękitne ogniste żądła, które jeszcze bardziej rozpłomieniały gorejący widnokrąg ogniokształtów burzliwych i z niczym już nie dających się porównać... – zawodzi nasza wyobraźnia wobec tego majestatu, toteż zaledwie obserwować, czy też kontemplować możemy oszałamiające widoki wiecznego ognia w wiecznym ruchu, kipiącego życiem w pełnym świetle, bo samoistnie przyświecające własnemu dziełu, – – – nadto regularne pulsowanie świadczyło przecież, iż w głębi niedostępnej naszemu wzrokowi zachodzą procesy znacznie bardziej potężne: to w temperaturze dziesiątków milionów stopni biło serce tego organizmu, a wszystko odbywało się w absolutnej ciszy, żaden dźwięk nie docierał do nas poprzez wielkie pustkowia... – groza i doskonałość dostojności emanowany z ogniem rozszalałej powierzchni-–– wtedy zrozumiałem, że nie minął czas reinkarnacji: dusze nasze wcielają się w gwiazdy tworząc koherentną całość (dusze szaleńców wcielone w gwiazdy zmieniają je w supernovae bądź co najmniej novae), lecz tymczasem żar niezmierny groził unicestwieniem (?) mej osoby, więc co tchu, cały spotniały od potwornego upału i strachu, porzuciłem wygodna dla obserwacji orbitę i po rozwijającej się spirali mknąłem, aż zagubiły się kierunki, rozkołysała się przestrzeń, zadygotały planety, – niespodziewany koniec świata, czyżby? – najwyższy to byłby czas, bowiem znużeni jesteśmy już niepotrzebną włóczęgą po obskurnych dworcach, zmęczeni wyczekiwaniem, senni z niedosytu – niech sobie płoną ognie dla własnej przyjemności, bowiem kiedy pomyślę, że czeka nas... ba, ale co nas czeka? – zachowujemy się jak mrówka w młynie ogłuszeni hukiem i łoskotem, przerażeni ruchem, przeznaczenia którego nie możemy dociec – czyż nie lepiej więc uwalić pod płotem i chrapać w najlepsze, aż porośnie nas trawa, zamieni nas w podługowaty pagórek-–– deptać po nas będą, kopać, nim się dobudzą nas i wtedy okaże się, iżeśmy zagubieni we własnych wspomnieniach, atoli nie przeszkodzi to nam udawać mędrca, przeto rozkazujemy niezwłocznie podać nam bukłak wina czerwonego i z rozmarzeniem, z rozrzewnieniem przycupnąwszy pod spróchniałą ze starości wierzbą na skraju pola obsianego kukurydzą witać będziemy dziwożony i południce, jak gdyby codziennie zjawiały się i obwieszczały nam, że więcej kwilenia lamentacyjnego nie usłyszę, a jeśli nawet i pomimo to, to nie z ich przyczyny, ponieważ nie ma ich przecież wcale (nadurojoność, czyżby?)... jakoż wyjaśniło się, że siedzę na cmentarz i biorę (trzymam) udział (nogi) w misteriach (w kałamarzu) na swój sposób uroczych – taniec śmierci, odwiecznie nas fascynujący, nie był bynajmniej tak odpychający, jak to się zwykle było mniemac i chętnie wziąłbym w nim udział, jeśliby nie mój status biernego obserwatora – – –tańczący nieopodal szkielet młodej dziewicy tłumaczył mi, że chociaż pozycja horyzontalna jest dla nich najwygodniejsza i najodpowiedniejsza, to jednak raz na paręset lat wskazane jest zażyć nieco ruchu; dobrze to wpływa na cerę i w ogóle... – sędzia zapytał: "czy prawdą jest, że dnia, miesiąca i roku... zresztą mniejsza z tym, obwiniony brał udział w profanacji, bezczeszczeniu, świętokradztwie wysoce i ogólnie szkodliwym?" na co zdziwiony poniekąd obcesowością nieznanego mi bliżej osobnika odparłem, że nietoperze na żer wylatują o zmroku (astronomicznym!) i wtedy najlepiej je można schwytać zawieszając – gdzie się tylko da – dzwoneczki srebrne zerwane tez o zmroku, lub – co korzystniejsze – w samo południe w parku podmiejskim, a to dlatego, że o wypadek nie trudno, kiedy spadają żaby, które tak na ogół nie są przyzwyczajone do latania, podobnie jak my do pełzania, chociaż nader chętnie to czynimy podczas ((((((( ( la russe,

kichnąłem przepotężnie – kurz zakręcił mi w nosie łaskocząc nieznośnie – stąpałem nieostrożnie po starym domostwie wśród połamanych mebli, rozpadających się sprzętów – nasłuchiwałem– – żadnego oddźwięku na mimowolnie sprowokowany przeze mnie hałas; kurz unosił się, wciskał do gardła, nosa, oczu, uszu, trzeszczał nieprzyjemnie między zębami... starałem się już nie poruszać, nie oddychać, zamarłem – przez spękane, zabrudzone, upstrzone odchodami much szyby małych okien sączyło się nikłe światło: nie podobna było odgadnąć, czy to pora pełni, czy bardzo pochmurny dzień – po bardziej wnikliwym przyglądnięciu się najbliższej okolicy można było zauważ kikuty drzew, pomiędzy którymi snuły się ni to smugi dymu, ni to mgły, chwilami donosił się daleki, głuchy pomruk szalejącej za horyzontem burzy dziejowej, lecz tutaj, w okolicy starego domostwa, panował spokój, wszelako nadal nasłuchiwałem, czy aby nie czyha KTOŚ, ale cisza trwała wciąż niczym nie zmącona, jeżeli nie liczyć mojego kichnięcia oraz bicia serca... – w pewnym momencie wydało mi się, że spoza postrzępionych firanek podgląda mnie jakaś istota: majaczył mi się zarys twarzy przylepionej do szyby i nienaturalnie rozciągniętej – po chwili widziadło znikło, roztajało jakby i znowu tylko bezradne, bezlistne kikuty drzew sterczały zastygłe, szczególnie jeden wyglądał jak ręka tonącego z rozcapierzonymi palcami w niemym geście przerażenia: – uwijał się wokół nich rój muszek brzęczących w tej ciszy natrętnie– – – i znowu szybkie wirowanie czarniawej mgły – odnosiłem nieodparte wrażenie, iż wydobywa się ona z niewidocznych otworów w glebie dziwnie spopielałej; tymczasem kurz opadł, podniosłem ostrożnie stopę i balansując nią szukałem punktu oparcia starając się niczego nie potrącić, nie zrzucić... – postawiłem, podłoga ostrzegawczo trzasnęła – zamarłem i dopiero po paru minutach powtórzyłem ten sam manewr z drugą stopą, i tak dalej, dalej... aż dotarłem do drewnianych schodów wiodących wzwyż – nogi miałem jak z waty, którą to zwykło się przystrajać choinki bożonarodzeniowe, w skroniach czułem pulsowanie krwi, w uszach huczał ogromny dzwon, przed oczyma latały czerwone ptaki, – skrajnie wyczerpany usiadłem na pierwszym stopniu (schodów), głowę opuściłem na kolana: wzrok mój napotkał dziwny rysunek – nie mógł być wykonany sztucznie, a jednak tkwiło w nim coś nienaturalnego – zbliżywszy oczy wpatrywałem się pilnie starając się uchwycić sens quasimozaiki – jeszcze bliżej: no tak, rysunek rozpadł się na szereg równoległych linii poprzecinanych rombami, kwadratami, trapezami... – za oknem pojaśniało i wtedy zobaczyłem wyraziście: – torowisko, po torach sunęły pociągi tam i z powrotem, ich napęd był dla mnie niejasny, nie było też słychać charakterystycznego stukotu (tak to-to, tak to-to, tak to-to... ), pociągi wyłaniały się nagle i tak samo nagle sczezały , nikt nie wsiadał, nikt nie wysiadał – – aż zadygotałem wewnętrznie: pociągi wiozły

TRUMNY, każdy wagon to czarnolakierowana trumna, na wiekach złociły się krzyże – zrobiło się jeszcze jaśniej, uniosłem głowę – za oknem (kołatanie) przemknął (tysięcy) świetlisty (drewnianych) (młoteczków) krąg i zgasł raptownie jak zdmuchnięta świeca – półmrok powlókł otaczające mnie ściany, odrapane i postrzępione, w kątach zwisała pajęczyna, w suficie ziała czarna dziura: wybiegały z niej żałosne resztki instalacji elektrycznej, zwęglone na końcach przewody, poskręcane termicznym udarem krótkiego spięcia napięcia, naprzeciw (gwizd) okna (w uszach) chybotał się stary oleodruk ledwie trzymający się na jedynym (przenikliwy), ostatnim gwoździu – na pierwszym planie św. Jerzy raczył się ze smokiem kwasem siarczanym, obok na piasku leżała zhańbiona już nie-dziewica, którą smok miał najwidoczniej w świecie pożreć na zakąskę, zaś w pewnym oddaleniu od tej grupy stał – załamując dłonie – Anioł, łzy rzęsiste lejąc... – a w prawym, górnym rogu obrazu wyobrażone zostało zaćmienie Słońca; wybiegające spoza czarnej tarczy Księżyca promienie miały krwisty odcień – przetarłem zdumiony oczy zastanawiając się, ktoby mógł namalować tak dziwaczną alegorię?, lecz za oknem rozległ się tętent, wiec odruchowo przywarłem do balustrady i wyszarpnąłem z przepastnej kieszeni trencza miotacz lazerny-–– o szyby

zabębniły pecyny wyrzucanej kopytami końskimi ziemi, czterej jeźdźcy bez gustu spowici w złoto i kir przegalopowali nader sztywno wyprostowani dzierżąc w wyciągniętych prawicach mulety – furkotały szarpane pędem powietrza – znowu zapadła cisza i nastała ciemność (zmierzch, czyżby?) – z westchnieniem ulgi schowałem miotacz, podniosłem się i wstępowałem powoli po schodach badając uważnie każdy stopień i zatrzymując się za lada szmerem, aliści niczego podejrzanego nie zauważyłem, jeśli nie liczyć przebiegających spiesznie karaluchów oraz pewnego ornamentu, który okazał się być wężem: kiedy zbliżyłem do poręczy dłoń, uniósł nagle – ten rzekomy ozdobnik – plugawy łeb, syknął gniewnie, ruchem błyskawicy ześlizgnął się na zakurzoną podłogę i zniknął we wnętrzu rozwalonego fotelu... – kontynuowałem wędrówkę – stopień, następny stopień, jeszcze jeden stopień, a potem niespodziane trzaśnięcie (bez ostrzeżenia!) i za moimi plecami rozbłysło światło, raczej światełko nikłe, lecz zupełnie wystarczające, żebym zobaczył tańczący na suficie mój cień wyolbrzymiony do monstrualnych rozmiarów – wtem ogień zgasł, usłyszałem grube przekleństwo, a kiedy odwróciłem się – ? ! ? – zapał właśnie papierosa Stwór trójręki, jednooki, co zamiast nóg miał przylgi zakończone skrzydełkami, zaniemówiłem z wrażenia, Stwór zaś ćmił papierosa cmokając przy tym obrzydliwie i bez umiaru spluwając dookoła, krzywił się do tego niemiłosiernie, jakby w papierosie był włos, a trzecią ręką kreślił jakieś znaki na ścianie – nareszcie mnie zobaczył i najniespodziewaniej wcale grzecznie odezwał się nieco archaicznie: "o, naymocniey przepraszam, nie wiedzęcy byłem, iże Domostwo Siedmiu Krokodyli iest iuż zaięte, ia-ć sobie wnetki póydę, ieno przepalę, co słychać? – dziękaści, nic nowego, a u Waszey Obcości iakoż latoś? – nie, nie nalegam, nie ciekawym, ale-ć iakby co, to i nic... " – słucham zdumiony, a Stwór dziwny na chwilę zamikł, zaciągnął się mocniej, papieros rozjarzył się wydobywając z mroku kształty dawno zastygłe, powleczone pyłem i pleśnią, i znowu zaczął" "aha, to ty sobie schronienia?... – nie bzdury; powiedzmy, że existuie Mocarność, niyak nie wiadomo iaka, może w tykaniu zegarów?, może w rozkwicie Roślinności Bagienney? – dopuśćmy, iże tako, cóże tedy? – ano ziąb i zgnilizna lamęci, nie prawda-li? – wniydźmyż w oną, rozrasta się bestyia, co? – iest powiedziane: "uciąć", ale zaś tam, kupą by trza i iednakowoż głupio – co nam z oney? – smród smrodliwy, łayno, bul-bul, wszystek zamiar nadaremny, słowicze trele nieznośne; – powiedzmyż inaczey: Kamienność, na przykład serca, albo i czego inkszego, iam-ć nie kształcon, ino tak czuię: musi, co Złe się pałęta w okolicy ludzkości, taka hydra – rozkazuią – w łeb!, ale w któren? – więc powiem ci szeptem: odwracay rzeki bieg, póki góry śpią, opisuy dźwięków kształt, dopokąd ieszcze brzmią... – tak iakbyś nie dowierzał, a przecie ogłoszono iuż polowanie na Wielkiego Wieprza, aliści ty się nie day zwieść pozorom, wszak tak naprawdę zagania się wszelkie stworzenia boskie do siedzib Wielkiego Wieprza, ażeby miał co poźreć... cóże ia-ć zresztą będę tłumaczyć, sam to obaczysz w Lesie Paprotnic u Baiora Gniłego, kędy wiedzie niepozorna dróżka, ale ty się przypatruy, dobrze przypatruy – ha! co!? – dróżka wybrukowana iest czaszkami ludzkimi – uwidzisz – a naylepiey wcale tam nie leź, powiadaią, podobno założono tak bardzo skuteczną Blokadę Informacji, abo może Dyskryminator teyże: nie wiesz, co naprawdę wiesz" – wypluł niedopałek, zdusił go poślinionym palcem – "to ia-ć nie wadzę więcey, pomniy ieno, com ci mówiwszy" – i wyniósł przenikając przez ścianę, zostałem znowuż sam trwożnie nasłuchując, lecz nic się nie działo – cisza i bezruch – więc piąłem się dalej: wyżej, coraz wyżej – schody skończyły się, namacałem balustradę i czekałem, aż oczy przywykną do nowego otoczenia, oswoją się z ciemnością (żeby pójść, dokąd poniosą?... ), skupiłem się intensywnie myśląc, co powinienem teraz uczynić wobec myśli wtórnych i nagle zorientowałem się, że ktoś mi w tym przeszkadza, natrętnie wdziera się w ten tok moich myśli zgoła bezsensownymi uwagami: "spójrz, jaka ładna jestem, prawda?" – wzruszyłem ramionami – "będziesz jadł chlebek?" – ??? – "to nic nie szkodzi, że z ziemniaczkami?" – itd., itp. – różne takie "tiu-tiu-tiu... " – "cholera!" – zakląłem w duchu – "tego mi jeszcze brakowało..." – skoncentrowałem się, i wyrzuciłem precz obce podmyśli filozofa przecież niegodne, i nareszcie zostałem sam, a czekało mnie wszak dotarcie do najwyższej kondygnacji, gdzie miałem spotkać pewien bliżej mi nieznany fenomen – odszukałem następne schody, wstąpiłem na nie i wrychle okazało się, że stoję w ogromnej, pustej i o dziwo czystej komnacie zbudowanej na kształt magicznego prostopadłościanu – boki jego pozostawały w złotym stosunku, wzdłuż dłuższych ścian biegł rząd okien zasłoniętych storami, odciągnąłem jedną z nich, wychynąłem przez okno: pół nieba było wygwieżdżone nadzwyczajnie, druga połowa pozostawała zasnuta chmurami gradowo-burzowymi od czasu do czasu rozświetlanymi fioletem błyskawic – można było wtedy zaobserwować skomplikowaną strukturę owych chmurzysk; przeleciały w panicznej ucieczce przed huraganem samoloty prowadząc równocześnie i nieustannie ogień – każda maszyna do swoich – były to samoloty odrzutowe (typu delta-2), toteż od razu bezchmurna część nieba została zapaskudzona smugami kondensacyjnymi – zniesmaczony tym widokiem zasunąłem story-–– bang-bang – dźwięczały echem zwielokrotnione kroki, co było denerwujące, ponieważ absolutnie nie miałem zamiaru ujawniać swej obecności w Domostwie – z ulga tedy i odprężeniem opuściłem Salę Złotego Podziału i dostałem się na krużganek zawieszony w polu siłowym magnetycznym, krużganek zewnętrzny zapewne, lub może był to tylko miraż-oman, fata-morgana?: przestrzeń uchodziła na zewnątrz – zza załomu mury dobiegały mnie pienia w wielogłosie, zaciekawiony tym zbliżyłem się i oczom moim ukazał się widok niespodziany w tym miejscu i czasie – obserwowałem dziedziniec klasztorny zalany pełnym światłem, po kamiennych murach okalających dziedziniec pięła się winna latorośl, a pośrodku, w piekielnym skwarze upalnego południa krążyła grupa zakonników odzianych w czarne habity, zakapturzonych – śpiewali "Memento mori" i pozostali niewzruszeni nawet wtedy, kiedy niewiadomo skąd zjawiła się urocza modelka i ze słodko-kuszącym uśmiechem jęła rozbierać w tempie jedna część garderoby na jeden psalm, lecz zakonnicy jakby niczego nie zauważyli, mimo iż o parę kroków od nich prężyło się drapieżną namiętnością prężne, młode, nagie ciało – nawet skramentalne "Apage Satanas" nie padło – rozgoryczone dziewczę pozbierało swoje szmatki; zamachałem rozpaczliwie rękoma przyzywając modelkę, gdy wtem ktoś dotknął mojego ramienia, odwróciłem z niezadowoleniem głowę i... – o, Boże! – jaki cios straszny!!! – zobaczyłem miliony gwiazd, potem nastała nieprzenikniona ciemność, a kiedy ocknąłem się, nie było już nikogo, ani też niczego, nawet dziedzińca eremu – potarłem w zamyśleniu obolały policzek (kto to mógł być? – Stwór?, Alef?), zawróciłem, skamieniałem, zamknąłem oczy i zaraz ponownie je szeroko otwarłem – nic nie pomogło – pod bladym krążkiem dalekiego Słońca rozpościerała się czerwona pustynia marsjańska z rzadka porośnięta suchymi, ostopodobnymi roślinami szeleszczącymi za najlżejszym podmuchem, tchnieniem rozrzedzonej atmosfery – pustynie przerzynał wąski, idealnie prosty kanał uchodzący za linię horyzontu w stronę spiętrzonych Wzgórz Kraterowych, w kanale gnieździły się płowe zwierzątka podobne do ziemskich warranów – "czy ja śnię, czy ja nie śnię?" – zapytywałem samego siebie, chociaż z drugiej strony przekonany byłem, że to Domostwo posiada tak niezwykłe właściwości: nasuwało się nieodparte wrażenie, iż architektura Domostwa jest oparta o zasady geometrii czterowymiarowej (co najmniej!) , samo zaś Domostwo było czterosześcianem, czego na zewnątrz żadną miarą nie dawało się stwierdzić i dopiero dłuższy pobyt wewnątrz unaoczniał jego prawdziwy charakter – dodać tu od razu należy, że zalegający gęsto na dolnych kondygnacjach kurz jest kamuflażem jeno w celu zmylenia Przeciwnika... – w trzecią stronę lękałem się spojrzeć, jakby obawiając się, że zobaczę na przykład (((((((( w ((((((((((( zanurzonej w ((((((((((((( ((((((( – prześladował mnie wizerunek szmaragdowo-błękitnego jeźdźca na czerwonym rumaku unoszącego się ponad górami wzorem Pegaza niedościgłego, więc chyłkiem opuściłem Zewnętrzny Krużganek i trafiłem do pomieszczenia zastawionego staroświeckimi lampami naftowymi – porażały umysł wymyślnością kształtów, wolałbym co prawda umiar, prostotę i surowość, lecz nie miałem wyboru, wbrew wewnętrznemu przekonaniu zapaliłem najokazalszą z nich i w jej świetle wertowałem grube, oprawione w skórę, pożółkłe ze starości roczniki tygodnika "Życie Literackie" (very strange Periodic), nad czym zeszedł mi czas do popołudnia dnia następnego, kiedy to ogłoszono rozejm pomiędzy trójwojującymi stronami: Annahalli, Quemixatli oraz Yvëtanni i nakazano z chwilą niniejszą odśpiewywać co godzinę "Everybody love somebody sometime", co oczywiście okazało się kompletnym nonsensem, ale na szczęście nie brałem w tym udziału i zdmuchnąwszy kopcącą już lampę, przetarłszy zaczerwienione oczy zamyśliłem pospać nieco, lecz za wyjątkiem deski nabitej gwoździami pozostawionej najprawdopodobniej przez jakiegoś roztargnionego fakira nie uświadczyłem żadnego innego urządzenia sypialniczego, wiec bardzo już zmęczony zwinąłem się w kłębek na następnych z kolei schodach i przedrzemałem z godzinkę: śniłem Rezerwat Najdzikszej Przyrody w górach Arizony – obudził mnie niedźwiedź grizzli, który – kiedy ledwo rozemknąłem oczy – zniknął bez śladu; ziewnąłem, zebrałem się w sobie przywołując do porządku i wspomniawszy kto ja i po co tu jestem, wlazłem znowu na te cholerne schody niewiadomodokąwiodące klnąc z cicha Głupotę, która mnie tu przywiodła – jakoż bez przeszkód dotarłem do niewielkiej platformy wieńczącej ciąg schodów od najniższej po najwyższą kondygnację i niezdecydowany zatrzymałem się na niej – mało już pamiętałem z tego, co wydarzyło się onegdaj, podejrzany spokój przeradzał się w narastający lęk, powiało Grozą i Niepewnością, czułem nieznośny ucisk w skroniach, serce waliło jak oszalałe, krople potu ściekały po całym ciele, – dygotałem podzwaniając do taktu zębami: za tymi drzwiami Ž Tajemnica p-rz-e–d w-i–e-k–a-m–i u-k–r-y–t-a, ...kryta, ...ryta, ...ta, ...a – nacisnąłem klamkę, drzwi poddały się dopiero po łagodnej perswazji zaakcentowanej mocnym kopniakiem, uchyliły się do połowy i dalej ani rusz – wionęło wilgocią i stęchlizną; przeczekałem chwilę i przecisnąłem się do wewnątrz: spotkała mnie pustka, cisza, kurz, pajęczyny – strop pomieszczenia wsparty był na desce poczerniałej od starości, szukałem jakowychś symboli, znaków, śladów czyjejkolwiek bytności – nic z tego: posiadłem Tajemnicę i nie wiedziałem, co z nią uczynić – była ona zbyt jawna, żeby mogła być tajemną!!... –-– mózg pracował gorączkowo: "a więc to tak?!" – stałem i stałem... – najwyższy stopień wtajemniczenia, czyżby? – "a może tkwi jeszcze coś poza tym?" – odczuwałem pewną niezwykłość i osobliwość, pachniało tu fascynacją i jeszcze czymś, czymś nieokreślonym i nieuchwytnym, lecz gdzie byłby tego determinant? – wyobraziłem sobie: stary, drewniany gmach dawno przez wszystkich porzucony i zapomniany, atmosfera niepewności przesycona kurzem, atmosfera niesamowitości, półmrok, nasłuchiwanie, dźwięki: anharmoniczne szmery i trzaski; I stopień wtajemniczenia – oznajmienie: poznasz II stopień wtajemniczenia, jeśli zadośćuczynisz wymogom zawartym w paragrafie 7., rozdział II łamane przez 33, część piąta, punkt Af, Q i 227, podpunkt theta łamane przez 91, łamane przez 17 – no więc dobrze, ja – wybraniec – wszedłem w posiadanie Tajemnicy i co teraz? – wszak nikomu nie mogę jej zdradzić, ani zrobić z niej odpowiedni użytek-–– a może jednak to jeszcze nie wszystko? – wycofałem się na platformę i ze zdziwieniem zobaczyłem bliźniaczopodobne drzwi na przeciwległej ścianie, zatem bez wahania, nakazem chwili jeno, wtargnąłem do wnętrza kryjącego się za nadmiennymi drzwiami (nawet nie zamykałem ich za sobą) – to samo, nawet jakby bardziej zielonkawo... chociaż... – pojawił się sygnał ostrzeżenia, uniosłem ku górze oczy – rozszerzyły się napełnione przerażeniem: od sufitu oderwał się czarny wirujący kłąb, runął na mnie z chyżością błyskawicy, – aaa! – powalił – aA!!! – / / – . – !?!?! – potworny ból rozrywał wszystkie tkanki ciała – yyy! – nieubłagana siła wciągała mnie w nieskończoną przepaść – mmh.. yah... – y-g–e-hrr... – eu-au-ooo! – trrh! – he’ – heh, hye – rzęziłem oraz charkotałem iiiii jheb– ua, uah... – o! –oh! – ho! – ooo!-–– ...

świadomość powracała powoli, przypływała i odpływała: leżałem na skraju błotnistej sadzawki – wzdymała się – ffah-bll-ympf – bulgotała, opadała i ponownie wzdymała się... usta miałem spieczone, gardło wyschnięte, głowę pękającą od tępego bólu – ktoś sapał nade mną, potem dobiegły mnie strzępy rozmowy: "– no, ten już jest gotów" – "zdycha?" – "ano dogorywa" – poczułem, jak kłują mnie ostro zakończonym bodźcem, nie reagowałem zobojętniały na swój los – "zostaw, niech sobie gnije" – "głupek-dupek" – "a co?" – "dopala się ostatnie morze" – "jenteligent zbolały" – "no, tośwa się dzielnie spisali" – "nareszcie!... " – "góry zrównane?" – "zaorane, zasiane pokrzywami" – "my cyborgów rota" – zawyli w dwugłosie – "nieszczęśnicy, sądzili w naiwności swojej, że im służyć będziem-–-" "dycha jeszcze?" – "iii, cheba nie... " – "ależ głupi – łaził, szukał tej, no, etyki czy jak tam, a zbierałby lepiej etykietki z butelek po alkoholach, jak to wszystkie Ruskie czynią" – "zamiast robić pieniądze, szukał nie wiedzieć czego" – "pono Tajemnicy..." – "a-ha-ha-ha-ha – a-ha-ha-ha-ha" – niósł się nieskładny śmiech nad cuchnącym bagienkiem – "haj(e)cowałby razem z nama" – "mhm" – "no, to może byśwa poszli" – "znaczy dożynki urządzić?" – "o to, to!" – zachlupało pod (jakby) buciorami błoto, postali chwilę nade mną i na odchodnym niby od niechcenia kopnęli mnie parokrotnie, gdzie popadło – wreszcie poszli, a jeszcze długo wiatr niósł fragmenty nieprzyzwoitych piosenek wywrzaskiwanych do utraty tchu, Słońce chyliło się ku zachodowi, bałem się nadchodzącej nocy, bałem się, że wrócą – więc ostrożnie, pokonując ból odpełzałem od sadzawki, kaleczyłem twarz i ręce o ostre trawy, z piersi wyrywał się świszczący oddech, uniosłem głowę – musiałem podtrzymywać ją rękoma, bowiem opadała co chwilę – Domostwo Siedmiu Krokodyli zniknęło! – prawdopodobnie nie było go wcale –-– przemknęła mi przez skołataną głowę myśl– noc zastała mnie w maleńkiej rozpadlinie, wcisnąłem się pomiędzy zwały ziemi i zapadłem w kamienny sen... – obudził mnie śpiew skowronka, wzruszony poczułem przypływ sił i powlokłem się pełzając dalej i dalej, otępiały i zamroczony straciłem rachubę czasu, zdolność rozróżniania dnia i nocy, zmierzchu i świtu, aż dobrnąłem do okolic spokojniejszych, suchszych i łagodnych – dzień zapowiadał się pogodny, leżałem na wznak na porosłym bujnymi, sprężystymi trawami, wzgórzu, ssałem mlecz i wpatrywałem się w niebo kontemplując przepływające obłoki – zapragnąłem nagle, aby ten dzień nie skończył się nigdy, aby trwał... – bezruchu rozkoszny! – niczego już więcej nie pragnąłem, tylko leżeć wśród traw i gapić się na chmury; nie docierał tu żaden hałas, zgiełk, czy wrzawa, wypoczywałem-–– więc gdzie jesteś ISTNIENIE? – czymże, CZYM jesteś ISTNIENIE? – ułudą, nieobecnością totalną (czyżby?) – kimże my jesteśmy – "byliśmy.. " – odpowiada echo – ...więc kim!? – własnym przywidzeniem, przypadkowym zestrojeniem zbiorowiska nieświadomych atomów, zero-fluktuacją? – a jaźń nasza? – niebytem, prądem błądzącym po zakamarkach pewnej struktury kulistej, samowzbudnym rezonansem ugasającym natychmiast, wreszcie snem urojonym, nieskończonym, od którego nie ma ucieczki ani ratunku – wpleceni w kołowrót korowodu trwamy nie trwając (czy się to nam podoba, czy nie) – leniwe pulsowanie świadomości, aktywny proces w podświadomości, rozbłysk nadświadomości... a zatem powracamy do punktu wyjściowego: staramy się RZECZ ocenić, wartościować, wymierzyć, sklasyfikować, by – o przewrotną ironio zwodniczego losu – w ostatecznym rozrachunku dojść do nader wyszukanego wniosku, iż nadal niczego nie rozumiemy, iżeśmy (mimo licznych prób podejmowanych z rozpaczliwym uporem) niczego nie nauczyli – nawet Behemot w charakterze baletnicy na scenie zastawionej wykwintną a kruchą porcelaną lepiej by się ze swojej roli wywiązał, aniżeli my będący w posiadaniu tak znakomitego narządu jak kuliście formowany (ale dwójdzielny), wielokroć sfałdowany mózg – resztką gasnącej świadomości próbowaliśmy dociec przyczyn własnej porażki, niesłychanie niesławnej klęski – pewna luka w ciągu myślowym zdradzała pochodzenie tych przyczyn, lecz – czy to przez ogólne wyczerpanie, czy tez na skutek immanentnej niemożności – niezdolni byliśmy dookreślić kształt naszych podejrzeń, męczył nas jakikolwiek wysiłek myślowy, nie mieliśmy również ochoty zabierać się do badań empirycznych; – spokojną fala przepływały wspomnienia, luźne impresje ze zdarzeń dawno zaszłych, podróży podejmowanych w imię niepohamowanej ciekawości: – pierwsi założyciele miast desygnowali swoich następców jakby w plazmie dziedzicznej odciskając nabytą wiedzę i doświadczeni, nie znamy ich imion, ani nie ma już miast wzniesionych dzięki ich pomysłowości i pracy, lecz proces trwa: wyśnione ongiś miasta-ogrody wyrastają coraz obficiej w różnych zakątkach Galaktyki, pod różnymi słońcami (gwiazdami centralnymi), miasta kryształowych domów, egzotycznych ogrodów obecnością swą dokumentując nawrót do prastarych źródeł [iż ma się ochotę w to uwierzyć... (czyżbyśmy wpadli na trop?-–– )], przemijają lata eonami, erami... – stop! – wróćmy wstecz i jeszcze– tak. teraz możemy podziwiać: najbardziej zagadkowy okres w historii planety – zaurozoik – nigdy nie spotykana więcej obfitość form, monumentalność dzieła Przyrody

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 29 >