strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
T. Zbigniew Dworak Literatura
<<<strona 30>>>

 

Zapomnienie (5)

 

 

stwarzającej ponad miarę, z rozmachem, fantazją nieokiełznaną, wobec której blednie wszystko, co było później – miary współczesne muszą zostać udziesięciokrotnione, abyśmy sobie mogli zdać z ogromu otaczającego nas (?) ongiś... było to maximum rozwoju biosfery, szczyt możliwości Natury, czyżby? – zrodziła ona podówczas kształty, barwy, rozmiary tak przebogate, że do tej pory nie w pełni zdajemy sobie sprawę z późniejszych przemian, które w gruncie rzeczy (jeżeli odciąć się od finalizmu) są niewątpliwym regresem, a co najmniej zastojem-–– stado dinozaurów skubiąc na przemian trawę i liście drzew przesuwało się powoli ku rzece kierując do wodopoju, skraj dżungli mezozoicznej obrastały skrzypy i paprotniki splątane wzajemne, rwące się ku światłu, pomiędzy nimi uwijały się OGROMNE kolibry, OGROMNE motyl, bliżej wody harcowały potężnych rozmiarów ważki, głębiej zwartą ścianą rosły protosekwoje i praeukaliptusy wierzchołkami swoimi sięgające chmur; nagle trawożerne zaniepokoiły się: z dżungli wychynął drapieżnik – tyranozaur – w paru susach dopadł zbyt nieostrożnego młodego iguanodona i już trzeszczały miażdżone kości, już fontanną buchała krew – drapieżnik zaryczał tryumfalnie, darł mięso płatami, chłeptał świeżą krew, aż nasycony i ociężały porzucił ścierwo szukając dogodnego miejsca na drzemkę – reszty dokonały pterodaktyle zwabione widokiem i zapachem krwi – zostały jeno bielejące kości, a życie toczy się dalej, z rozmachem, kolorowo, śpiewnie, bujnie... nic nie wskazuje na razie, że to schyłek okresu kredowego, że wielkość jest upadkiem jednocześnie – kataklizm przychodzi niespodzianie, do dziś nie wiadomo, dlaczego (może wtargnięcie ogromnego meteorytu?...) – oglądamy kres nieprawdopodobnej epoki, potem jej raptowny upadek – dalej jest już tylko skarlenie, zwyrodnienie, obumieranie – nędzne resztki świetności dawnej biosfery można jeszcze gdzie niegdzie napotkać (wyspy Galapagos?), nadeszła era żałosnej wegetacji i tylko naiwność nakazuje czuć nam grozę przed podzwrotnikową dżunglą, drapieżnikami kotopodobnymi, straszliwymi wężami, okropnymi owadami i nie bardzo wiadomo, dlaczego przyjęliśmy pozę Guliwera (ani przyroda tak straszna, ani żywioły tak groźne!), miast zwrócić uwagę na inny ciąg zdarzeń nieprzywiedlny do minionych: oglądaliśmy zmierz zaurozoiku, stagnację, zubożenie – przyczyny? – (dorabiane post factum teorie są na ogół bezsensowne) – i kiedy wydaje się, że był to już kres możliwości Natury, pojawia się nowy fenomen, nowa epoka: psychozoik! – tak diametralnie różny od poprzednich epok i... stop! – dość tego!, dokądże to znowu zabrnęliśmy? – czy zawsze powracać musimy?! – zauważyłem: generowanie pewnych myśli wymyka się nam spod kontroli i snujemy w tedy opowieść nie wiadomo bliżej na czyj użytej, na czyją chwałę, bo nie na naszą chyba-–– ratunku szukam przed samym sobą zły, że pozwalam na takie dewiacje myśli w niepożądanym kierunku, przejadł mi się już i śpiew skowronka, i czułem, że niebawem sam cały będę w skowronkach – pomarańcze toczyły się potoczyście przez łąki połyskliwych łusek, pośrodku których tryskała fontanna pyłu gwiezdnego, zaś kot-niecnota czatował przy akwarium z latającymi rybkami, smakowicie oblizywał się ukradkiem i namawiał – przechera(!) – rybki na wspólny spacer obiecując nazbierać im kasztanów, dookoła polatywały motyle (Buterfly, my Buterfly...), zjawiła się też modliszka diabelska i przez dłuższą chwilę przyglądała się złowróżbnie mojej bezczynności, lecz nagle ziemia zatrzęsła się, więc przerażona modliszka odleciała i zaraz wdała się w bójkę z błękitnoskrzydłą ważką, a trzęsienie ziemi okazało się nader lokalne – drążący zapasowe wyjście kret aksamitny usypał kopczyk, poczym wysunął mordkę, fuknął z niezadowoleniem, że tak jasno i znowu się zarył – idylla!? – gdzie spojrzeć – poszedł w tany wilk z owieczką, aż się niedźwiedź zafrasował widzą, jako pląsają – uśmiechnąłem się ubawiony, aż tu ktoś mnie trąca w ramię, patrzę: leopard – "jak się moja kolacja czuje?" – zapytał grzecznie – "czy o mnie chodzi?" – "m-niam" – potwierdził, wtedy prędko zamieniłem literę "p" na "n" i okazało się, że obok mnie siedzi mój szkolny kolega Leonard, którego wyrzucono z siódmej klasy za brak zrozumienia dla gramatyki – widocznie została mu jednak śladowa pamięć, bowiem obrażony zaraz sobie poszedł mrucząc niewyraźnie pod nosem: "zaprosił na kolację i przepomniał..." – pardwy spłoszone jego krokami odleciały, skarabeusze przestały toczyć miniaturę globu ziemskiego, na horyzoncie pojawiła się karawana przemierzająca płaskowyż łudząco do kobiecego łona podobny, w powietrzu drgał rozmazany napis: DUGO, TOPLO LETO – po wschodniej stronie nieboskłonu dyrygent prowadził burzę niczym Wielką Orkiestrę Symfoniczną, a nieco poniżej Pan Artysta akompaniował na fortepianie: – ze zdumieniem rozpoznałem melodię: był to V Koncert Bramdemburski, chociaż sądzę, że Eine Kleine Nachtmusik byłoby w tym momencie o wiele stosowniejsze, albo nawet Uczeń Czarnoksiężnika; kiedy tak rozważałem problem doboru melodii, zjawił się Mistrz we własnej osobie: przejechał na oklep na gryfie, obok kłusował osiołek niosąc na grzbiecie torbę podróżna Maga Niedalekowschodniego – Mistrz oświadczył zimno, iż mu się nic już nie podoba, nawet hurysy go nie nęcą, wina pił nie będzie i jedyne, co może uczynić, to wypuścić dżina z butelki, lecz mnie interesował osiołek pogrążony w zadumie, medytujący nad marnością nad marnościami: szarością dnia powszedniego – nie omyliłem się! – to był... – ależ tak! Kłapouchy, a kiedy się głębiej zastanowiłem, to odkryłem, że nieopodal, w Zaczarowanym Miejscu – wśród tysięcy róż przechadza się Kubuś Puchatek i Mały Książę obejmując się przyjacielsko – wsłuchałem się: Kubuś Puchatek wzruszony opowieścią Małego Księcia o Jedynej Róży ułożył o niej mruczankę i teraz wspólnie prześpiewali ją parokrotnie – Mały Książę dziękował gorąco i zapraszał Kubusia Puchatka na małe co nieco na swoją asteroidę-–– zgrzyt nieznośny w uszach, naruszenie wyobraźni, głos niemiły, drażniący, paplanina nienawistna, wredna i naturalnym porządkiem rzeczy przegłupia – takie nagłe rozpraszanie mnie zakłóca rytm czuwania, wywołuje niejednoznaczności skojarzeń, zniemila, powoduje szok wstrętu i w takich razach chciałbym się udać jeszcze dalej niż jestem obecnie, odgrodzić się, odizolować, zanurzyć w niebycie; chociażby drzwi bez klamek, białe ściany, biały postaci: paradowałbym w złotym mundurze z berłem w ręku: Ja – I Imperator Esperii, Fantasmagorii i Imaginacji, El Caballero de la triste figura... – a jeszcze by uroczy zaułek na planetoidzie, willa letnia, skąd gwiazdom mógłbym rozkazywać, uczyć posłuszeństwa komety, pieścić Selene i Andromedę, i gdzie odwiedzałby mnie PAN, gdzie słuchałbym harmonii sfer niebieskich... – "zanadto zapalczywy jesteś" – usłyszałem nieznany mi głos – "nie unoś się – wszystko to nicość, wszystko to już było, mówię ci to ja – Sinuhet z kraju Khem nad życiodajnym Hapi" – "tak, tak..." – dopowiedział inny głos – "nihil novi sub Sole" – "co? Egipcjanin Świntucha? – to ja p...dolę!!!" – zaryczałem nieludzko i wstyd mi się zrobiło, że się tak plugawię, lecz czar już prysnął, umilkły dzwony, pogasły gwiazdy – "nie!" – nic nie pomogło, usiadłem – nazbyt gwałtownie, aż pociemniało mi w oczach – więc jakże to (myślałem), czy nikt nie zdoła uratować nas? czy padło już ostatnie Słowo? (niesmak w ustach), czy nic się już nie zmieni (ból dławiąca krtań), czy to możliwe, żeby aż tak się zakłamać? – z postępu wiedzy wzięliśmy – mocą tych samych skojarzeń, które prostakom sądzić każą, iż astronomowie nazwy planet przeczytali przez teleskopy – treści najmilej nam odpowiadające nie wnikając w ich istotny sens, przenosząc obiektywne prawa fizyki na płaszczyznę (urojoną, czyżby? i znowu?) stosunków międzyosobniczych – kompletne pomieszanie pojęć, zamiana przyczyny na skutek, odwrócenie (a nawet inwersja) struktury społecznej, gorszące wymądrzanie się, zachwianie równowagi społecznej szermowaniem w naukach metasocjologicznych finezyjnymi teoriami fizycznymi, ich bezwstydna wulgaryzacja" "ewolucja oznacz, dowodzi, iż przodkiem człowieka była świnia, tedy nic dziwnego, że naturalnym stanem człowieka jest ześwinienie się, taplanie w błocie i nieczystościach, lubowanie się w świństwach, świństewkach i świntuszeniach wszelkiego rodzaju i charakteru w stosunkach zarówno między dwojgiem osób, jak i całej zbiorowości – jest to atawizm, oczywiście mało pochlebny, ale zrozumiały... " – i już mamy ideologię doczepiona do najniewłaściwszych poczynań, ideologię pozornie potępiającą, ale w gruncie rzeczy usprawiedliwiającą – szereg domorosłych quasifilozofów powiada: "jesteśmy obciążeni dziedzicznie, to nasza tragedia, lecz nie wina" – dokooptując do swoich bredzeń namolnych (epatując sobie podobnych Wysoką Terminologią) niejasne pojęcia zaczerpnięte z popularnych broszurek podejrzanej jakości (traktujących o psychoanalizie, freudyzmie, etc.) i wypisawszy morze atramentu bez zmrużenia oka udowadniają, że przeznaczeniem naszym są: ruja i poróbstwo (?), zaś najlepszą formą ich osiągnięcia jest orgia przy dźwiękach muzyki podgruntowej i z użyciem alkoholu oraz narkotyków (bardziej oględni proponują i propagują "radosna zabawę w łóżku" – takie zgoła pojęcie mając o kulturze spraw intymnych, jak głusi o symfonii zapominając przy tym, że co innego jest "wiedzieć", a co innego "powiedzieć"), zaś "czarna dziura" kojarzy się... no, z czym? – nowożytni barbarzyńcy nierycerskość uczynili ideałem jednostek i państw – honor pojęciem przestarzałym, cześć – bzdurą komplikującą życie, uczciwość – śmiechu wartą głupotą i z niesłychaną bezczelnością twierdzą, że dawno minął czas rycerskich postaw, że wszystko jest względne... – ponowne nieporozumienie: relatywizm fizyczny oznaczający jednorodność i izotropowość przestrzeni (zarówno euklidesowej, jak i riemanowskiej) uznano za doskonałe narzędzie sterowania zbiorowością społeczną wyrządzając tym podwójną krzywdę – raz nauce, od której zaczyna się odwracać uczciwa część społeczeństwa nasłuchawszy się bredni, a niezorientowana w przedmiocie badań naukowych; dwa (już chór zaniepokojonych usiłuje mnie uciszyć) społeczeństwu poprzez indoktrynacje tak zgubną, nakłanianie członków tegoż do odrzucenia wszelkich wartości, tradycji, norm obyczajowych (szalone serce, po co się szamotasz?!), rozbudzanie niezdrowych ambicji klucz do wiedz traktując jako wytrych do społeczeństwa, które należy najpierw dokumentnie ogłupić, żeby nim zawładnąć, podporządkować go swoim celom... – pustosłowie bezkarnie żerujące na rzeczywistych zdobyczach nauki, zuchwała ignorancja, pozowanie na neoproroków niebardzowiadomoczego – jest szczególnie przykrym to (powtarzam), że teoria względności (zwana wszak przez jej twórcę Teorią Bezwzględności!) mająca przełomowe znaczenie w nauce, tworząca nowe problemy natury gnoseologicznej, została zbrukana trywialnym odczytaniem i pojmowaniem nic wspólnego nie mającym ze wspomnianymi problemami gnoseologii (rozkołysz się dzwonie, na trwogę uderz!) – albo jeszcze tak: teoria informacji jak narzędzie dezinformacji – rażące dysonanse – semantyka: niewysychające źródło wielce użytecznej sztuki okłamywania, podczas gdy założenia tej gałęzi wiedzy były akurat o 180 stopni odwrotne poszukiwanie sensów, uściślanie ich; można mnożyć przykłady (zasada nieoznaczoności), wyliczać je (teoria dziedziczności) – niech nam wolno będzie wspomnieć o jeszcze jednym, beztrosko prymitywnym traktowaniu uniwersalnej, podstawowej zasady zachowania masy i energii sugerującej Bóg raczy wiedzieć jaki asocjacjami, skojarzeniami niefrasobliwość w przywłaszczaniu sobie cudzej (w tym również społecznej) własności – ten pseudofilozoficzny melanż z upodobaniem lansowany przez pewne zbiorowości (oraz jednostki) rozplenił się obficie (żmijo), zawładnął umysłami niewybrednych (nienawistna), wszczął zamęt, (ciągle) zglajszachtował społeczności (kąsasz), nawet urojoność potrafił sprowadzić na manowce (w każdej), wyindukował znieczulicę powszechną jak ciążenie (okoliczności), zepsował atmosferę ufności (sycząc), uświęcił podłości (złowieszczo... ), przemienił się w charakterystyczne stacatto karabinów maszynowych, ideały utopił w gawnie – czy jeszcze dalej?... – wystarczy!? – nie! – więc tnij mieczem na odlew, nie szkodzi, że hydra stugłowa – padaj ze zmęczenia, lecz tnij!-–– skrajny przypadek: nietscheanizm prawem zwyrodnienia potwornego zaanektowany w celu usprawiedliwienia zbrodni wielorakich, podbudowania schizofrenicznych rojeń i uroszczeń – zwulgaryzowany oraz odkształcony do kresu psychicznej niemożności – reakcja oczywista – odruchowe odrzucenie w fazie następnej, kiedy przełamano mit (mit XX wieku! degeneracji rodzaju myślącego), całego zaratusztrianizmu w ujęciu Nietschego nie wnikając więcej w istotę tej ideologii, nie poszukując nawet momentów pozytywnych... – a przecież najbardziej nawet zwariowane koncepcje filozoficzne (w tym również bokononizm) są próbami znalezienia ODPOWIEDZI i nie roszczą sobie pretensji do zbyt dosłownego ich traktowani, do doprowadzania do krwawych nonsensów (chociaż, niestety, niekiedy się to zdarzało), bowiem minął wszak czas azteckich bogów, lecz nadal (i pomimo) naturalna walka o byt rozpatrywana jest jako rzeźnia,,, schemat przeraźliwych uproszczeń, sensacja zabarwionych wyobrażeń: dosłowne skakanie sobie do gardeł ze zduszonym charkotem, mordercze pojedynki, nieubłagane wyniszczanie i fizyczne unicestwianie innych gatunków, lecz Przyroda nie lubi głupstw, horrendów, nie znosi naruszania biocenozy, opustoszania jakiejkolwiek niszy ekologicznej (a kobieta jest jedynym skończonym człowiekiem.. )-–– narastał we mnie gniew, nie posiadałem się z oburzenia i dawałem temu wyraz w gwałtownych filipikach przeprowadzając jednocześnie doświadczenie myślowe, ale nie wzruszył się nikt – łańcuchem każdy przykuty do swych pozornych problemów z niesmakiem odbierał tę nieskładną tyradę (znowu), za nic (myśleć) miał żarliwość naszą (każą), obojętniał (lub, co gorsza) na hasło homo homini slupusest (decydować) – czułem, że brak mi czegoś (kogoś) , jakby jakiegoś składnika?, lecz czego? – (jakby atrybutu?) – kontemplacji Bytu? – Summy Wiedzy?, pozazmysłowego kojarzenia? – wir myśli wzajem przenikających się, szum informacyjny zagłuszający wszystko co poza nim, rozstrzelenie myśli, ześrodkowanie, dryf nierozpoznanej uprzednio myśli-–– szukałem... – tak! – to tak!? – to było: to było zapomnienie – "zapomnienie?’ – powtarzałem ze zdziwieniem, jakbym smakował to słowo, jakbym go nigdy dotąd nie doświadczył – czyżbyśmy byli aż tacy kalecy? – zapomn... – już wiesz? – nie? – czego i dlaczego?! – to zapomnienie... czy zaniechanie? – nieostrożność?, czyżby? – ból głowy wzmagał się – ta myśl najpierw jak ostrze wiertła drążyła mózg, otwierała go ciosem sztyletu, potem jęła puchną, rozdymać się, aż rwały się opony mózgowe (a może jednak zaniechanie?)... – ? – ależ tak, zapomnieliśmy! zapomnieliśmy (teraz już bez egzaltacji) o ewolucji – ewolucji?... – ewolucji intelektu –-– samouspokojeni mniemaliśmy, dokonawszy (jak skądinąd wiadomo) niebagatelnych odkryć, że czas ewolucji odmierzył już swoje istnienie, że dzieło Natury jest już ostatecznie zakończone (a kobieta jest jego zwieńczeniem), godziliśmy się w przystępie dobrego humoru na mało znaczące, drugorzędne poprawki, drobne korekty, "dogładzanie" – ostateczny szlif, najśmielsi zaś przewidywali: czaszka człowieka wydatnie powiększy się, – jakby to mogło mieć jakiekolwiek znaczenie – Neandertalczyk odznaczał się wybitnie większa pojemnością czaszki, a pomimo to niczego nie zwojował, lecz to jeszcze jego "zawojowano" unicestwiając fizycznie (bowiem niewykluczone, że niektóre właściwości fizyczne przekazał swym siepaczom) – straszą nas tedy monstrem, dziwolągiem wielkogłowym (bądź też erą cyborgów), dziwolągiem łysym: głowa-bania chybocząca się na wątłym postumencie-–– lękam się tylko, że będzie to pusta bania, jak głowy owych niedowarzonych ekstrapolatorów procesu ewolucji, a tymczasem historia jest nad wyraz prosta (generalne prawo przemiany ilości w jakość) i rzeczywiście, w pewnym sensie ewolucja zamknęła ostatnią kartę swego dzieła, – tak, ale po to tylko, żeby sięgnąć po tom drugi – ustała (być może) ewolucja biologiczna, jesteśmy jakoby jej zwieńczeniem, lecz jednocześnie ruszyła ewolucja nowego typu: ewolucja psychiki, intelektu – ewolucja biologiczna osiągnęła w danym warunkach już swój szczyt, doszła do kresu możliwości (jak to już było wspominane) paręset milionów obiegów wokół Słońca temu; z natury rzeczy będąc nieświadoma swoich poczynań wpędziła zarazem swe dzieło ślepy zaułek (hekatomby ofiar), poczym jak wyrodna matka, jeśliby taka antropomorfizacja miała sens, porzuciła je beztrosko i spróbowała jeszcze raz– – podobno udało się: rozpoczął się psychozoik, który doprowadził... – nie wiadomo (przepraszam), do czego doprowadził, pełno jeszcze jest niejasności, niedomówień, brakujących ogniw, albo ich nadmiar (– myślałem: casus gigantopiteka, czyżby znowu stawka na monumentalizm?), powiedzmy zatem tak: zrodziła się, została zrodzona ewolucja intelektu, kontynuatorka poprzedniej, lecz o wiele bardziej skomplikowana przez narzucenie potężnych sprzężeń zwrotnych, bowiem świadomość może ingerować w postępujący proces intewolucji... – a jeśli czyni to niewłaściwie? – wtedy mamy "zapomnienie"! – socjokatastrofy, Reformację i Kontrreformację, Sturm– und Drangperiode, Drang nach Ostem, calamitates, carpe diem, kontestację... – miecz Damoklesa upostaciowiony w epoce Neogenu bombą A (Nagasaki – zob.) – i nie tylko to, chwilami odnosimy nie bezpodstawnie wrażenie, przekonanie wręcz, iż nastała już faza inwolucji, tak dalece bowiem weszliśmy w zapomnienie, lecz nie łudźmy się: intewolucja trwa, jej wstępna faza – mitologia, faza okrzepła – nauka, faza wspaniała – matematyka (i tu jeszcze nie koniec, dopiero początek!) – jej wykładnikiem: Główny Nurt Cywilizacji (jej naturalnym środowiskiem, często zaśmieconym – systemy filozoficzne), u źródeł cywilizacji będąc, darmo byśmy szukali przejawów ewolucji intelektu – im dalej, tym jawniejsza staje się jej wszechobecność i jednocześnie niezauważalna, ledwie intuicyjnie wyczuwalna – działał stereotyp zachowania jednostki i gatunku, na który dał się nabrać Freud wyważając niejako otwarte drzwi; jesteśmy konglomeratem psychofizycznym tak dokładnie powikłanym i sterowanym genami, że zaiste trudno pojąć, co jest przyczyną, a co skutkiem, jeśli będziemy ten problem rozważali poza ewolucja, w oderwaniu od niej trwałym (miłe złego początki, lecz koniec żałosny), ale były już i dawniej znaki (tęsknota do wieczności kształtem Wielkich Piramid wyrażona), podejmowano próby (jak faraon Echnaton – podpowiedział ironicznie Egipcjanin Sinuhet), roztrząsano cel Bytu, aż oto zdarzył się niezwykły i dotychczas niespotykany chyba więcej przypadek, chociaż już łatwo wyobrażalny – intewolucji eksplozja zestrzelona w jednej postaci: Aleksandra Wielkiego – wychowanka Arystotelesa – który zrozumiał, geniusza słowa i czynu (rzadko wszak spotykane), fenomenalnego stratega i taktyka (nie tylko w sensie militarnym); jego imperium, chociaż krótkotrwałe, nie miało dotychczas równego sobie, lecz nie tylko z powodu rozległości terytorialnej, błyskotliwych kampanii wojennych i innych temu podobnych bzdur, drugorzędnych cech mylnie przyjmowanych za pierwszorzędne – nic bardziej fałszywego! – a więc tak: nadprzeciętna indywidualność wszech czasów – współcześni nie rozumieli go i tylko nieliczni niejasno domyślali się, ku czemu Aleksander zmierza, wszelako wszyscy ufnie podążali za nim – musiał ich zaangażować w dzieło niezwykłe, niepojęte dla ich ciasnych umysłów i udało mu się tego dokonać – – – jego wybitna osobowość i odmienność nie siała grozy, nie odpychała, a nawet przyciągała wrogów... jego imperium: łagodnie obszedł się ze zwyciężonymi, pokonanymi przeciwnikami (nie nastawał na życie pobitego Daraiavahuša), nie burzył – zakładał miasta (rzekome podpalenie przez niego Persepolis uważam za apokryf lat późniejszych, ON nie mógł tego osobiście uczynić!) i wreszcie – wyzwolił się z pęt zaściankowości, partykularyzmu, uznał wszystkie rasy, narody mówiące różnymi językami, wyznające różne religie – za równe sobie, za jedność wieloosobniczą, zaś stolicą swego imperium uczynił nie rodzinną Pellę, nie helleńskie Ateny, lecz Babilon – była to koncepcja uniwersalistycznego państwa nowego typu, naturalna konsekwencja ewolucji intelektu – być może przedwczesny akt, jak dotąd niemal jednostkowy, na taką skalę zakrojony (nie biorąc pod uwagę nieudanych, milenijnych planów cesarza Ottona III i papieża Sylwestra II, przedstawionych na Zjeździe Gnieźnieńskim...) – przeszkodziła raptowna, przedwczesna śmierć-–– że wybrańcy Bogów umierają młodo? – że daremność Czynu przekreślonego walkami żałosnych następców-diadochów? (z wyjątkiem Królestwa Pergamonu z jego prześwietną dynastią Attalidów!) – a cóż to ma do rzeczy?! – nie tylko wskazał cel, ale i utorował drogę – to mało, czyżby?; w zarozumiałości w się skierowanej wyobrazić sobie nie potrafimy (nawet w skali logarytmicznej) wielkości minionych epok... – technokracja, czyli fantastyczne osiągnięcia techniki (przemysłowej) są wątpliwym miernikiem naszej epoki, prócz tego jakoś tak naiwnie wyobrażaliśmy sobie, byliśmy tego niemal pewni, że loty międzyplanetarne samym swoim zaistnieniem uszlachetnią, uwznioślą istotę ludzka (a do nieba lecieć trzeba... ), zaś tymczasem? – nożyce paradoksu rozwierają się coraz szerzej: wołaliśmy średniowiecze!, cóż za mroczny okres w dziejach ludzkości – czyżby, ach i niestety? – pomimo zacofaństwa niejakiego i rozpowszechnionej przez Teutonów niechęci do elementarnej higieny (po prostu do mycia się) wydało średniowiecze nieprzeciętnych myślicieli, zrodziło uniwersytety, kształciło logikę, pozostawiło po sobie cuda architektury... – niniejsze okresy wydają przerażające okazy neobarbarzyńców, zaś cała niemal filozofia bazuje, żeruje na starożytnych i średniowiecznych mędrcach (od Arystotelesa i Platona do Bacona i Ockhama), a wreszcie – do diabła! – nie można wszak jedną miarką mierzyć, wartościować wszystkie zjawiska i epoki" jakże żenująco naiwne uproszczenia!!!-–– ostatnie stwierdzenie monologu, który miał być wewnętrznym, wywrzeszczałem, zdaje się, pełnym głosem, pełnym pasji – "chciałeś czegoś?’ – pytał Diabeł – wzdrygnąłem się – "wybacz" – ciągnął dalej z uśmieszkiem wieloznacznym, acz ledwo zauważalnym – "ale tak głośno myślałeś, tak perorowałeś, a jeszcze i mnie (dziękuję) wspomniałeś, że zaciekawiony przybyłem" – i nagle wybuchnął żywiołowym śmiechem: "imaginuj sobie!" – mówił (krztusząc się niepohamowanie) – "są tacy, którzy negują moje istnienie, inni zaś mają zgoła idiotyczne wyobrażenie, sądzą że to ja..." – spoważniał – "otóż powiem ci (tak á propos twoich wynurzeń o intewolucji): jak nikogo NIE NAMAWIAM do złego, ja czekam" –"na co?" – "aż sami narobicie głupstw, gwałtów, mordów, pożóg, a wtedy przystępuję z całą bezwzględnością do egzekwowania swoich praw!" – i utkwił we mnie czarne, błyszczące blaskiem okrutnym oczy – zamigotał w nich ogień, od którego rozpłomieniły się szczyty gór, spłowiały trawy, zrudziały pobliskie drzewa – "psujesz mi sprawę!" – oznajmił z rozdrażnieniem – "czym niby?" – "głupią gadaniną..." – i urwał w pół słowa, zasępił się, spochmurniał; czułem, jak zalewa mnie fala nieznośnego gorąca, czułem ukłucia tysiąca drobniutkich igieł-–– machnął dłonią obciągniętą czarną rękawiczką, aż zerwał się wicher i ochłodził mnie nieco – "i tak ci nie uwierzą" – rozweselił się – "a słowiki tu cudnie kląskają, pszczółki brzęczą, cykady grają, ty się strzeż samego siebie, azali nie jest powiedziane: nie pytaj, bo ci odpowiedzą?" – . . . – "znowu burza będzie" – stwierdził – "skąd wiesz?" – informowałem się grzecznie – "czuję, reumatyzm, ot co!" – ??? – "i czego tu jeszcze!..." – zawrzasnął ze złością – "won!" – ryknął – krzaczasty blask rozdarł popołudniową porę, przyćmił Słońce, aż wyblakło zupełnie, upiorne światło wyrwało z niebytu tysiące rozedrganych cieni pierzchających na oślep, zawirowały niebiosa, wywichnęły się i oto siedziałem przez ułamek sekundy we wnętrzu kielicha hiperboloidy obrotowej uchodzącej w nieskończoność, potem powierzchnia rozpękła się gwałtownie: wytoczyłem się na płaszczyznę euklidesową – i ta trachła – przeleciałem Ocean Próżni Absolutnej i Pustki Metafizycznej – – – z impetem wyrżnąłem ciemieniem w brzuch pewnego pana zajmującego przeciwległe siedzenie – co do pana, to nabrałem podejrzenia, iż jest on kapitanem-regentem Najjaśniejszej Republiki San Marino przebywającego obecnie w Wagadugu (koło Udupy) jako poseł do kraju Tuaregów, aby ponownie odkryć rysunki naskalne w Ahaggar, u źródeł cywilizacji – zerwałem się pospiesznie mamrocząc niewyraźne słowa przeprosin, domniemany kapitan-regent zmienił się na twarzy, chwilę łapczywie chwytał szeroko otwartymi usty powietrze, nim wykrztusił z oburzeniem: "co to za diabeł nauczył pana witać się w ten sposób?" – "ja" – poinformował go Meph (on to bowiem, okazało się, rozmawiał uprzednio ze mną) – "a o co chodzi?" – rzekomy kapitan-regent jęknął bezgranicznie zdumion i zemdlał –"wynoś się!" – zatupałem ze złością – sądziłem że się obrazi, lecz uśmiechnął filuternie: "rezolutnyś" – stwierdził – "rezoner, he! he!" – i zniknął skinąwszy mi na pożegnanie dłonią (wciąż jeszcze w rękawiczce), a ja przystąpiłem do cucenia biednego kapitana-regenta, w czym mi gorliwie pomagali dwaj starsi sympatycznymi panowie – (– "co to jest!, co to jest!" – krzyczał redaktor łapiąc się za głowę w ataku nagłej rozpaczy i ze wstrętem odsuwając od siebie stos zadrukowanego papieru –) – rozpoznałem w nich dzięki momentalnej koniunkcji naszych jaźni Henri’ego Poincaré’go oraz Girolamo Cardana (zob. odpowiednie tomy Encyclopedia Britannica), zemdlonemu powoli wracała świadomość, łódź chybotała się, podskakiwała na falach kapryśnego rzeki, lecz szczęśliwie ominęliśmy progi skalne i mielizny wpływając na cichy, spokojny nurt – brzegi rzeki umajone były rezedą, berberysem, jaśminem i kwieciem polnym, głucho dudniły tam tam-tamy, łopotały sztandary – dobiliśmy do brzegu, podziękowałem za wyrozumiałość i pomoc w powrocie do Teraźniejszości – "kieruj się do Lechistanu" – radzili moi wybawcy – "tam podobno jeszcze najłacniej można odnaleźć niezbrukany Główny Nurt Cywilizacji" – "???" – zdziwiłem się niepomiernie i całkiem niepotrzebnie – "jakoś tam usiłują sobie radzić, usiłują wypośrodkować, w każdym razie dzierżyli kiedyś prymat: weszli zdecydowanie w Główny Nurt i wzbogacili go wspaniale, co prawda przy okazji przesadzili nieco w tych zapędach, zanadto się wysforowali i... " – "weszli w zapomnienie" – domyśliłem się – "tak" – potwierdzili – "w zapomnienie zewnętrzne i wewnętrzne, lecz są oznaki kontynuacji – jeszcze nie pora, aby coś konkretnego orzec... " – umilkli, więc skłoniwszy się im ruszyłem kamiennym gościńcem,,, byłem już daleko, kiedy dobiegło mnie wołanie: "szukaj w Historii i uważaj na sąsiadów!... " – odwróciłem się, ale już nikogo nie dostrzegłem, za to okazało się, że znalazłem się na tridukcie wiodącym poza obręb Rozsądku: środkiem trójjezdni nieprzerwanym ciągiem sunęły samochody grzmiąc motorami, dymiąc spalinami, migając światłami... "dokąd to?" – spytałem światowida przyodzianego w mundur policji drogowej i kierującego tym bezładnym ruchem – wzruszył wszystkimi ośmioma ramionami naraz: "spieszą się, wciąż się spieszą, niewiadomodokąipoco, a już najbardziej te krążowniki szos" – wskazał na mercedesy, cadillaki, pontiaki, buicki – co mówił dalej, nie dosłyszałem – ryk syren zagłuszał każde słowo, więc zdecydowałem się przezornie opuściwszy tridukt iść raczej na przełaj i rozmyślałem przy tym, czy nie złożyć stosownego raportu Wysokiemu Nadobywatelowi, chociaż mnie o to nie prosił, lecz nie byłem przekonany wewnętrznie, czy odniesie to jakiś skutek, oprócz tego wpojono mi, iż Biurokracja jest najstraszniejszym molochem i należy unikać jej, ilekroć to jest to możliwe, jak morowego powietrza – po namyśle doszedłem do przekonania, że lepiej będzie pójść w Miasto by night i zabawić się: przejadł mi się ów wewnętrzny niepokój, melancholia i stan permanentnego niedosytu, coraz bardziej pociągały mnie, urzekały domy uciech, kabarety, feeria nocnych świateł, wykwintne restauracje, rozgwar, śmiech, muzyka, szaleństwo, śpiew i taniec, taniec do upadłego i białego rana – smak delikatnych alkoholi, wytrawnych wódek, chichot podnieconych dziewczynek przenajgustowniej ubranych, lub rozebranych – w mini, maxi, midi (głęboko rozcięte już to z przodu, już to z boku), czasem w spodnium, rażące gamą kolorów kostiumiki, w poncza w ażurowe poczoszki-kabaretki, w wysokich obcasach bądź bosonogie, w bluzeczkach-sweterkach z rękawami lub bez, w majteczkach lub bez, krótko ostrzyżone lub z rozpuszczonym włosem, brunetki, szatynki, blondynki (naturalne, a częściej barwione) – a jakie ładne, a jakie zgrabne, urokliwe – i chciałbym chociaż raz być cyniczny, zaborczy, władczy, móc "rządzić", nadawać ton... lecz zdaję sobie sprawę, że nie dla mnie te, te "sezamy ulic" – i zaraz poczułbym się obco, sposępniałbym, odezwałby się we mnie sceptyk, a jeślibym w przypływie czarnej rozpaczy upił się prostacko najszlachetniejszymi trunkami, dał popis najdzikszej fantazji, dał upust najniższym instynktom, to nazajutrz nienawidziłbym się, czułbym do siebie samego wstręt, obrzydzenie, pogardę graniczącą z nieodwołalnym potępieniem samego siebie, własnowyrzeczeniem się – tak też zamiar spełz na niczym – pamiętam ((((((((( – przechadzałem się, niby włączałem w rozbawienie, lecz zawsze coś pozostawało z dystansu chłodnego obserwatora analizującego oglądane zjawiska, coś z autoironii, dyskretnego pobłażania... – przekleństwo! – o, czemu to podłe serce znowu w arytmię wpada, czemu się kurczy, zżyma, dygoce! – stałem na wyniosłości, jakby na płaskowyżu, a pode mną ziała ogromna dolina krateropodobna: przeciwległe stoki były ledwo widoczne, zlewały się z niebem, zacierały się za postrzępionymi postrzępionymi pasmami mgły, rozmazywały w febrycznie dygocącym powietrzu; z zewsząd zmierzały ku dolinie niezliczone rzesze ludzkie – nad doliną unosił się cień Alefa utkany z promieni słonecznych, zauważył mnie i przyżeglował witając się serdecznie i wypytując o Różaną Zagrodę, czym mnie zdziwił, bo jako żywo nigdy jej nie odwiedzałem – musiał spostrzec moje zakłopotanie i wyjaśnił, że jest to paralelna nazwa.... ale nie dokończył zafrapowany widokiem coctail-baru, skrzywiłem się nieznacznie, lecz okazało się, że Alefa zainteresowało, kto też schytrzył się robić geszeft w takim miejscu i czasie – nie było to trudne do odgadnięcia, bowiem umieszczony nad barem napis powiadamiał, że wyszynk prowadzi niejaki I. Eulenvogel – "ten jest rzutki" stwierdził z ledwo maskowanym uznaniem cień Alefa i więcej już nie zajmował się, ani przejmował coctail-barem, było oczywiste, iż ma w tym jakieś wyrachowanie – i wtedy uzmysłowiłem sobie, że powinienem był go o coś zapytać, ale o co? – sięgnąłem do najskrytszych zakamarków pamięć, przetrząsnąłem dokładnie każdy neuron mózgu i już wiedziałem, zawstydziłem się swoją niewiedzą, pogrążyłem w pogłębionej zadumie i znowu zatopiłem wzrok w dolinie usiłując dociec jej przeznaczenia – "czy to Dolina Jozafata" – spytałem nie poznając własnego głosu – Alef pokręcił przecząco głową – "nie" – odparł z krzywym uśmiechem – "to Dolina bez Wyjścia!" – a wtedy łuski mi spadły z oczu , uszy otwarły się: zobaczyłem najpierw Główne Wejście obramowane girlandami z róż (nad którym falował łagodnie złocony napis SERDECZNIE WITAMY), obok wejścia na niewielkim podwyższeniu stała regularnie sformowana orkiestra dęta i grała wciąż tę samą melodię: słynny marsz straży więziennej "Droga ku szczęściu" – ten w oficjalnej nomenklaturze nosił nazwę równie dość eufemistyczną "Fanfara Rycerzy" – hałaśliwy tłum kłębił się i parł niepowstrzymanie, a wrychle pojawiało się rozczarowanie, lęk, lecz drogi odwrotu nie było, nie było, nie... ! – – – szarpnąłem się w przypływie nierozumnego afektu, aby ostrzec wszystkich, uprzedzić, niech się opamiętają, czy jak? – ziemia uciekła spod moich stóp rozkołysaniem gwałtownym, na plecy zwalił wieluset tonowy ciężar, usta miałem pełne piasku i zeschłych traw, w uszy wwiercał się krzyk "głupcze, głupcze" syczał Meph siedząc okrakiem na moich plecach i tłukąc moją twarz o kamieniste podłoże, podczas gdy powietrze znieruchomiało, nabrało barwy brudnego fioletu, a Słońce zmalało i przygasło – "litować się!? żałować?! – czego, kogo?" – azali nie jest powiedziane:

nie jest tak źle, jest znacznie gorzej?!?... spójrz" – szarpnięciem za włosy wykręcił mi głowę – zobaczyłem inny krater, pośrodku którego widniał idealny otwór, doskonale czarny – zmierzał ku niemu wijący się wąż osób podejrzanej profesji: morderców, zbrodniarzy wojennych, przestępców, prostytutek, dyktatorów, dyrektorów... na skraju czarnego rozziewu stało paru siepaczy – przejmowali w swoje ręce nadchodzących, wprawnym ruchem zatapiali ostrze długiego sztyletu pomiędzy szóste a siódme żebro nadmiennych osobników i kopnięciem strącali truchła w bezdenną czeluść – kilku innych warowało nieopodal z kamiennymi toporami i kto tylko próbował uciekać, ten padał ze strzaskaną czaszką rażony ciosem topora opętańczo wrzasnąwszy – krzyk urywał się nagle, krótkim, rozdzierającym skowytem; nieco dalej kilkunastu strażników udając kowboi galopowało wzdłuż jednorzędowegp tłumu strzelając fantazyjnie z bata i natychmiast, jeśli tylko wybuchała panika, okładali bez miłosierdzia idących w okamgnieniu przywracając porządek rzeczy – jęknąłem ze zgrozy, ciemność powlokła me źrenice, zawirowały wściekle kręgi ogniste, zahuczał ostatni dzwon, widzenia znikły, tęczowe bańki prysły, buchnął zmieszany gwar, bełkot, sypnął krwawy śnieg, wicher zawył przeciągle w przewodach wysokiego napięcia ćwierkających nieznośnie od nadmiaru potencjału – i nie było już Doliny ani Krateru, ani dnia, ani nocy, łomot dziki narastał i potężniał, dymiły morza, zapadały się stepy, parowały lasy, płonęła ziemia, odwracał się bieg rzek, falowały góry, poświst szedł huraganem zwątpienia, rażone gromem przeznaczenia osuwały się piorunochrony uczuć rozgałęzionych zdradziecko, z listowiem potajemnie, zatapiane aloesy płakały bezgłośnie, szukaliśmy wyjścia i błądziliśmy po omacku, nie czekał na nas nikt, ział głuchą pustką przestwór przeogromnych kosmodromów, rakiety rozproszyły się daremnie daremnie usiłując wejść z powrotem na kurs zbieżny z Głównym Nurtem, aby osiągnąć Futurę skrytą za ciemnymi mgławicami Oriona, który odpiąwszy od wybijanymi gwiazdami pasa miecz swój ognisty raził troglodytów-potworniaków, rechotał Potwór szkaradny klepiąc się brudnymi łapskami po brzuchu, jazgotały gdzieś karabiny maszynowe tańczyły sosny mgłami spowite, pierzchły sny cudnie śnione, miotał się Stwór w rozpaczy, uderzone potworną pięścią niebytu rozpadło się Domostwo Siedmiu Krokodyli, wróble dostały pomieszania zmysłów i udawały groźne kondory, więc przerażone ptactwo domowe biło się rozpaczliwie po obejściu szukając schronienia, Wielki Wieprz wlazł bezceremonialnie do szpitala położniczego i nie zważając na zawodzenie oszalałych matek pożerał ze smakiem niemowlęta – – – ryczały niewydojone krowy, co sekundę gwałcono dziewicę, co minutę ginął miażdżony kołami samochodu człowiek, co godzinę walił się w gruzy ledwo wzniesiony dom, w obłędnym rytmie rykały zegary na wszystkich wieżach świata, zgrzytały komputery wypluwając kilometry zadrukowanej taśmy, której nikt nie miał siły czytać, rwały się festony, dywany, kotary trzepotały strzępami jak ptaki kalekimi skrzydłami, i była słodycz w pękniętych płytach gramofonowych, buszowanie w zbożu, i pola obsiane kukurydzą szumiące za wietrze, i jęk rozwalanych fortepianów, skowyt pustych łóżek, trzask pękających orzechów, chrapliwe ujadanie zgrai zdziczałych brytanów – oraz była pustka ogromnie metafizyczna, dominanta ciszy, służebnica spokoju, wykładnik urojoności, i znowu były tuje, cyprysy, cedry, hikory, wodą ociekające nenufary, wierzby płaczące i ogrody wiszące, łagodne kołysanie oceanu czasu, bezsens uśmiechu, i namiętne, czerwone usta jak pęknięty owoc granatu, zady gołe, wypięte w pokorze rezygnacji czekające chłosty okrutnej, zbite krwi bizunami podświadomie naśladowały ruchy frykcyjne – plamy na suficie i honorze, zacieki na ścianach dawno już nie malowanych, cielęce zachwyty starych krów siedzących w coctail-barze i chlejących bez umiarkowania samogon, obrzydliwe uśmiechy alfonsów, ciche szepty pokątne (zabier pan te ręke – ręke zabiere, to co inksze wzadzę"), lawina zgniłych pomarańcz i nadpsutych cytryn, bezimienne milczenie, zszarzałe twarze – POSĄDZA 3000 km – informował drogowskaz, lecz tym razem minąłem go obojętnie, nieskory do pośpiechu, albowiem zajedno mi już było, dokąd pójdę nieszczęsny... – "czyżby już nic nie miało sensu, czyżby?" – dziwiłem się głośno – czyżby nieracjonalny racjonalizm zamienił nas w bandę ciemniaków, zaskorupiałych egoistów – no, co? – Era Neoprymitywizmu, czyżby, ach i niestety?! – a zmękolone nadzieje, rozchwiane marzenia, niedookreślone dążenia, gdzie? – jakby niesfazowanie chęci i możliwości, desynchronizacja zamierzeń, zgnębienie i rozczarowanie, kształt dźwięku puchnący, rozdymający się jak ogromny bąbel, aż wypełni sobą wszystko, przeniknie wszędzie i napotkawszy próżnię zachwytu trachnie bezgłośnie, poleci z nieba kopeć i sadza i zaćmi sobą blask gwiazd – Santa Madonna Dolorosa! – dopieroż to się zacznie, chociaż już się skończyło, więc rozstawmy figury szachowe na szachownicy pól bitewnych, śnijmy sny perwersyjnie koszmarne, dławiące – budźmy się nie otwierając oczu, być może wtedy zobaczymy to, czego zazwyczaj nie dostrzegamy w zawierusze dnia powszedniego, upijmy się goryczą łez – już się wymyka, oddala, zamiera zamiar niedościgły – poczułem się zmęczony, ogarnęła, owładnęła mną apatia, znalazłem się w stanie głębokiej depresji, implozji psychicznej – udręka i znużenie: grymas wyraża uśmiech, chaotyczne gesty – nibyzachwyt; spotworniała narośl rozrasta się, uciska mózg, zawęża widnokrąg, zaciemnia punkt widzenia – powiedzmy: trepanacja – zmieszane zapachy eteru, carbolu i jeszcze jakiegoś świństwa, potem pranie mózgu, wysterylizowania go, żeby więcej nie rodziły się aż tak horrendalne myśli (przy okazji wymazanie pamięci, aby odzyskać spokój i wiarę) i nareszcie cudowny wypoczynek nie zakłócony żadnymi problemami, imaginacjami – błogostan zidiocenia, otępienia – miłe ciepło, zacisze, na zawsze – nie trzeba myśleć, nie trzeba działać, nie trzeba się spieszyć, równy oddech, spokojny sen, ukojenie – – – "nie, po stokroć nie, precz, precz zdradziecki mirażu, precz spokojności bezczynna, wegetacjo bezmyślna, roślinopodobna... – won – mówię!" – spychałem z siebie odrażające macki hybrydy zapomnienia i zagubienia z nieopisanym wstrętem odrzucając je od siebie, póki jeszcze nie oplotły szyi, nie zakryły oczu – "precz, do cholery!" – miecz podajcie mi i zbroję świecącą, z odkrytą przyłbicą wyruszę!... – ‘’błędny rycerz’’ – odpowiedziało Echo – roześmiałem się z mimowolnego szyderstwa – wyruszę, tak, wyruszę poprzez splątane losy, poprzez zamilkłe miasta, poprzez uśpione osady, poprzez zwisające gałęzie przeciwieństw chłoszczące chłodem bezduszności, poprzez rozpłomienione krwią pola przeszłych i przyszłych bitew, poprzez łuki tryumfalne przez tytanów myśli wzniesione, przez gęstwinę paproci, poprzez zmierzchy i świty, przez oczerety, błota i płoty... – stop! – wróć! – przez zmierzchy i świty, pełnie Księżyca i zaćmienia Słońca, poprzez muzyki, harmonie, słowa, aż nastąpi zespolenie wiekuiste i rozemkną się Wrota Informacji – a teraz zamilcz prześmiewco, ciszej groszoroby, nieroby, dusigrosze, zjadacze chleba niech was piekło pochłonie ! – "całkiem słusznie" – przyznali zgodnym trójgłosem Baphomet, Meph i Woland – odwróciłem się nieco zaskoczony, lecz nie było już ich i tylko lekkie dygotanie ugiętej przestrzeni świadczyło o ich niedawnej obecności; poczułem nagłą ulgę: – i znowu będzie Labirynt w hiperprzestrzeni zmiennej zespolonej, znów będzie niepewność i zwątpienie, poszukiwanie, odwroty i powroty, godziny nadziei, Tęczowe Wirowanie Cykliczne, niedostatek czasu, zamęt i odmęt, albowiem nie ma początku ani końca, inaczej: początek jest końcem – (((((( ((((( (((( ( (((( (((((from here to the Eternity we have one way ticket only et e pur si muove! nicht wahr? – zadmijcie rogi tryumf urojoności w realności ogłaszając – niech trwa ISTNIENIE, spór o praprzyczynę, dotkliwość a niedotykalność ABSOLUT; nieokiełznany rytm Bolera wprawiał w potęgujące się podniecenie, rwały się kaskady gwieździste i (((((((( (((((, The Theory of the Game of Cyvilizations pozwala nam przypuszczać w niczym nie naruszając brzytwy Ockhama, iż Supernovae są łącznikami cywilizacji międzygalaktycznych – w wybuchach są zakodowane doniosłe informacje o Tajemny Bytu. Lecz nie wszędzie kryptologia osiągnęła taki poziom, ażeby mogła nastąpić deszyfracja sygnału – więc kimże my jesteśmy wobec Wszechświata! – a jeszcze ten zapach igliwia, zapach dopalających się świec, migotliwość wieczorna, rozszerzenie algebraiczne, poliwalencyjność powłok elektronowych, jądro najdalszej doskonałości, (wychynął) nasze milczenie, (wehikuł), ucieczka galaktyk i alienacja (ostatnich), (osiągnięć) i odtąd, a może jeszcze wcześniej (nieprzywiedlnych), tętnienie (do istniejących) dochodzące do naszych uszu (ram) nie jest oznaką (pojęciowych) ucieczki jedynie – chodźmy tedy i nie dość zawsze będzie rozpaczy i rozkoszy zarazem zachmurzeń i przejaśnień (okresami deszcze), wywrzaskiwania trywialnych prawd, odnajdywania sensu w bezładzie, utratę tegoż sensu w poprawnie logicznych konstrukcjach, bowiem jesteśmy i nie jesteśmy – trwamy, na próbę wystawieni, aż zalśni zorzą czas oczekiwany, jakoż w kwileniu niewinnym, lamencie sprawczym – uśmiechu figlarnym, odgłosie burzy wyodrębniamy mocarność ową, która nam pozwoli rozeznać się w ISTOCIE RZECZY bez naruszania PORZĄDKU RZECZY, a więc dziesięć tysięcy natchnionego marszu poprzez zgliwiałość sera szwajcarskiego, zatwardziałość kamieni, obojętność drzew – gmatwanina setek milionów wyobrażeń, doznań (z chyżością antylopy umykającej przed pytonem) kłębiła się zamknięta w kulistej puszce tak kruchej, iż trudno było przypuszczać, że ona Coś zawiera – ta myląca niepozorność determinowała czas dłuższy zachowanie się nasze i jeszcze teraz bezradni nie możemy opanować ostatecznie jawiących się nam obrazów, fragmentów mozaiki, którą mamy ułożyć nie wiedząc jeszcze o tym, zaś Science Fiction jest wyrażeniem tęsknoty za niewiadomym Jutrem, dążeniem do zrozumienia teraźniejszości, obuzwrotnym wyektrapolowaniem chwili bieżącej, abyśmy tu i teraz wiedzieli, czym była zamierzchła przeszłość, jaka może być odległa Przyszłość, bowiem dusimy się w ciasnych ramkach krótkiego czasu, który został nam (osobniczo) dany – za metahoryzontem teleologii usiłujemy dostrzec coś więcej, dążymy do zrozumienia swej urojoności tak skądinąd realnej, że wydaje nam się, iż przebywamy w nierzeczywistym śnie (gdzie wszystko przebiega jak na zwolnionym filmie) – takie postawienie problemu ma w sobie coś z oglądania krajobrazu przez odwróconą lornetkę i na szereg pytań stąd wynikłych już tylko echo nam odpowiada; zanurzamy się w ciało enigmatycznych wyznaczników, potrząsamy drzewem mądrości, odwzorujemy blaski, tworzymy cienie, generujemy prawa natury wysnuwając je z naszych nieudolnych spostrzeżeń, konstruujemy wszechświaty nocą bezsenną znużeni, łakniemy wielkości, aby zrekompensować własną nicość, i dalej, i ciągle, i jeszcze, i znów – gorączkowy pośpiech, zgrzyt łańcuch krępujących nas i myśli nasze, huk młotów... – więc chciałem swe myśli, uczucia, doznania, przeżycia zgrupować, skumulować, wystrzelić je ładunkiem entuzjazmu lub zwątpienia, albowiem teraźniejszość jest-–-

 

Kraków – "Fort Skała"

grudzień, 1971 – lipiec, 1974

 

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 30 >