strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Zimniak Publicystyka
<<<strona 17>>>

 

Flirt zaczepno-obronny

Pisanie za komuny i sprawa mecenatu

 

Zaczepnie flirtują: Waran, Conan, Maja

Broni się: Andrzej Zimniak

 

Maja: Czytałam w twoim życiorysie, że debiutowałeś w 1980 roku. To były czasy socrealu, pewnie musiałeś pisać o spółdzielniach produkcyjnych na Marsie?

AZ: Widać od razu, dziewczyno, że niewiele czytałaś z tego, co dawniej napisałem. Na marginesie: nieraz łatwiej dotrzeć do tych starszych utworów niż do nowych, bo tamte wciąż są w większości miejskich, wiejskich i dzielnicowych bibliotek. Obecnie te ostoje kultury nie mają kasy, żeby kupować nowości, zresztą publicznych bibliotek jest w kraju trzy razy więcej niż wynoszą przeciętne nakłady książek sf. Nadprodukcja tytułów prowadzi do tego rodzaju paradoksów, że jak chcesz nabyć konkretną książkę, zwykle jej nie dostaniesz – bo żeby zaistniała na rynku, musi wyjść przynajmniej w 10 tysiącach egzemplarzy. A to olbrzymi nakład, jak na dzisiejsze czasy.

Waran: Chce pan powiedzieć, że książki Zimniaka wydawano kiedyś w tak wysokich nakładach?

AZ: Z całym fandomem jestem po imieniu, więc proszę bez tytułów. Chcę powiedzieć, że przed rokiem 1989 wydawano mnie w nakładach 30-40 tysięcznych, i one się rozchodziły!

Conan: O kurczę! Mam rozumieć, że kiedyś byłeś zdolniejszy? Czy sprawowałeś funkcje polityczne i w nagrodę cię drukowali?

AZ: Nie dam się podpuścić, kolego, a twój dowcip mnie nie rusza, chociaż ma kaliber jak ruskie działo przeciwczołgowe. Jednak widzę, muszę wyjaśnić kilka spraw. Rozumiem, że dla was okres PRL-u to głęboka historia, bo wtedy stawiałyście baby w piaskownicy albo bawiliście się w Indian. Otóż dowiedzcie się, że tym pisarzom, którzy nie obrabiali tematów zakazanych, a więc w szerokim rozumieniu nie pisali krytycznie o reżimie, żyło się naprawdę dobrze – mogli utrzymać się z pisania książek, i to na zupełnie przyzwoitym poziomie. Przy tym nie musieli pisać o sojuszu robotniczo-chłopskim, przynajmniej po 1956 roku. Wcale nie tęsknię za komuną, uważam ją za gigantyczną mafijną strukturę, ale muszę przyznać, że zawód pisarza miał wtedy nie tylko prestiż, lecz także materialny ciąg dalszy. Wysokie nakłady wynikały głównie z reglamentacji kultury: dyrektywy partyjne dopuszczały wydanie tylko niewielkiej liczby zagranicznych tytułów, pozostałe zapotrzebowanie zaspokajała twórczość rodzima. I choć polityczny cel był inny, dla nas, autorów, sytuacja oznaczała odpowiednik ochrony celnej polskiego obszaru językowego. Innym skutkiem ubocznym tej polityki wydawniczej było utrzymywanie wysokiego poziomu przekładanej literatury, bo gdy istniały ścisłe limity, wydawcy wybierali rzeczy najlepsze.

Maja: Więc o czym wolno było pisać po polsku? Oczywiście chodzi o fantastykę.

AZ: Zajdel, Wnuk-Lipiński i Oramus grali z cenzorami w social i political fiction, ale oprócz nich zaistniało wtedy w fantastyce wiele innych nazwisk, jak Żwikiewicz, Baraniecki, Ziemkiewicz, Huberath, Kołodziejczak, Kres, Żerdziński, Kochański, Wiśniewski-Snerg, Jabłoński i niżej podpisany (jeśli kogoś ważnego pominąłem, to jedynie przez przypadek). Pisali, o czym chcieli, po prostu nie pchając się pod psią budę z bulterierem w środku. Rozwijali się wtedy równie dobrze, jak część z nich robi to nadal w dzisiejszych czasach wolności.

Conan: No dobra, wszystko jechało na mecenacie państwowym, bo forsa na honoraria nie brała się z niczego. Zgarnialiście nagrodę za nieme potakiwanie, bo czym innym jest omijanie drażliwych tematów?

AZ: Piękny przykład! Chodzi o czysty destylat uproszczonego stereotypu. Powtarzam: Za komuchów można było normalnie żyć i działać, jeśli nie wchodziło się w drogę czerwonym bossom i stosowało się pewne reguły gry. Rzecz jasna, nie mógł tak grać dziennikarz społeczny czy polityczny, czy pisarz zajmujący się rosyjskimi łagrami, lecz inni nie mieli założonego kagańca. Ja np. pracowałem naukowo jako chemik, i nikt mi się nie wtrącał, bo reakcji między kwasem siarkowym a alkoholem etylowym upolitycznić nie sposób. Podobnie obojętna dla cenzorów była moja literatura, bo pisałem o rozterkach ludzkiej duszy wobec Wielkiego Nieznanego. Natomiast gdy kiedyś w felietonie opisałem kolejkę po mięso (tak, były takie czasy) i branie sprzedawczyń za zakładniczki (to wówczas była political fiction czystej wody), Urząd wkroczył i czerwonym ołówkiem wykreślił połowę tekstu. Uśmiałem się tylko, bo nie było to dla mnie ważne, ale rozumiem innych, którzy np. pisali tylko takie rzeczy.

Maja: Jakie były te wielkie honoraria?

AZ: Nie były wielkie, były bardzo przeciętne, ale wystarczające. Przypuszczam, że ktoś w Ministerstwie Kultury i Sztuki albo w Komitecie Centralnym usiadł i wymyślił, że autor, który jest wydawany, a więc uzyskał w państwowym wydawnictwie 2-3 pozytywne recenzje, powinien zarabiać sprawiedliwie, a więc przynajmniej tyle, co urzędnik. Autorską dniówkę ustawiono w taki sposób, żeby wynosiła jedną stronę w dzień powszedni, a więc koło arkusza na miesiąc, wtedy honorarium osiągało średnią pensję krajową ludu pracującego. Tyle otrzymywało się za tzw. nakład podstawowy, który liczył w przypadku beletrystyki zwykle 10 tys. egz. – za każdą jego wielokrotność należał się dodatkowo pewien (spory) procent bazowego wynagrodzenia. Reasumując, za książkę liczącą ok. 150 stron standardowych otrzymywałem tyle, ile zarobiłem przez rok na etacie w Politechnice. Ponadto wszystko skrupulatnie liczono i terminowo wypłacano, w książce podawano jej nakład, nie było więc możliwości nieuczciwych praktyk ze strony wydawców.

Waran: Wyczuwam sentymentalną nutkę w twojej wypowiedzi, jakąś tęsknotę za dawnymi czasami. Czy marzy ci się powrót do mecenatu państwa, do nagradzania posłusznych twórców stypendiami, talonami na samochody i darmowymi Domami Pracy Twórczej?

AZ: Widzę siwe włosy w twojej czuprynie, więc nic dziwnego, że pamiętasz te czasy – dla Mai i Conana to podręcznikowa historia. Nie, zdecydowanie nie marzą mi się przywileje dla pisarzy, chciałbym jedynie, aby w państwowej polityce kulturalnej respektowano zasadę zdrowego rozsądku, albo jeszcze inaczej: aby taka polityka w ogóle istniała. Samoregulacja rynkowa dobrze działa w przypadku np. producentów gwoździ czy handlarzy kapustą, ale na obszarze kultury i edukacji relacje są bardziej złożone. Samo kryterium opłacalności to mało, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę wymiar ciągłości kultury narodowej i możliwości jej upowszechniania, czyli edukacji społeczeństwa. W tym aspekcie pisarzowi raczej bliżej do nauczyciela niż wytwórcy gwoździ. W każdym kraju istnieje szkolnictwo państwowe, a zatrudnieni w tym sektorze nauczyciele otrzymują pensję według ujednoliconych stawek, podobnie jak cała "budżetówka".

Conan: Co ja słyszę? Zimniak chciałby ustawić się w kolejce po pisarską pensję z moich podatków? A może źle zrozumiałem?

AZ: Twoje podatki idą na utrzymanie infrastruktury państwa, wojsko, policję, służbę zdrowia i opiekę społeczną, ale także na państwowe uniwersytety i szkoły, badania naukowe, domy kultury, biblioteki publiczne czy imprezy edukacyjne. Uważam, że upowszechnianie kultury jest ważnym ogniwem edukacji i powinno być objęte częściowym mecenatem państwa, a twórczość – jak już mówiłem – nie może funkcjonować na tych samych zasadach co produkcja przemysłowa. Natomiast nie mam, niestety, gotowej recepty na problem honorariów autorskich. Można za punkt wyjścia wziąć system wynagradzania, wymyślony w czasach realnego socjalizmu, który już opisałem. W sumie nie był najgłupszy, bo obecnie pensję nauczyciela też określa się na minimum przeżycia...

Waran: Całkowicie nierealna koncepcja. Jak przy sztywnych wypłatach wyjdą na swoje prywatni wydawcy, którzy nieraz ponoszą stratę na książce?

AZ: Przede wszystkim manuskrypty powinny być opiniowane przez zewnętrznych, uznanych recenzentów, co zmniejszy możliwości wpadki, a także ograniczy nadprodukcję tytułów. Po drugie, należy wprowadzić wymóg podawania w książce rzeczywistego jej nakładu i daty wydania. Po trzecie, dopiero pozytywna ocena książki przez recenzenta z komisji ministerialnej otworzy możliwość kredytowania honorarium z budżetu, które potem byłoby egzekwowane z wydawnictwa przez instytucję państwową. Taka instytucja byłaby silniejszym partnerem do rozmów niż autor, któremu obecnie wydawnictwo płaci tyle, ile uzna za stosowne, a autor nie jest w stanie niczego zweryfikować. Rozumiem, że takie rozwiązanie oznacza wzrost biurokracji, ale każda forma mecenatu wymaga powołania odpowiednich instytucji.

Maja: Przypuszczam, że wydawnictwa pobankrutują, albo w takiej sytuacji w ogóle nie zechcą wydawać polskich autorów.

AZ: Dlaczego? Przecież w razie wykazania przez wydawnictwo niewielkich wpływów ze sprzedaży różnica zostanie pokryta z budżetu, i właśnie to będzie rodzajem mecenatu państwowego.

Conan: A więc jednak miałem rację – zapłacę ci pensję!

AZ: Niekoniecznie, bo powstaną fundacje, pozyskujące środki na wspieranie rozwoju kultury z sektora komercyjnego, a może także z instytucji międzynarodowych. Mimo wszystko trzeba się jednak liczyć z faktem, że mecenat państwowy oznacza uruchomienie pewnych środków budżetowych. Każdy kraj musi dbać o integralność własnej kultury, jeśli chce ją zachować. Wzorce istnieją, wystarczy przyjrzeć się, jak ten problem rozwiązano w innych państwach, które zawsze były kapitalistyczne, ale gdzie docenia się wagę spraw istotnych.

 

Czerwiec 2004

 

Wiodące pytania zostały tematycznie wyselekcjonowane z kolekcji. Imiona, ksywy i etykiety są zmienione lub nadane przez AZ.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 17 >