strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Zbigniew Batko Na co wydać kasę
<<<strona 41>>>

 

Oko (fragment)

 

 

AD ASTREA

 

– ...a szparag będzie strawą ubogich – perorował Fil potrząsając szparagiem. Sos holenderski chlapnął Soni w oko. Otarła twarz wierzchem dłoni i znów zawisła wzrokiem na wargach mówiącego. Chłonęła każde słowo. Czuła, że go ubóstwia. Nie był wybitnie męski, to prawda, a przebyta choroba morska powlekła jego oblicze zielonkawoszarą bladością, ale żar, z jakim mówił o swoich projektach, czynił go niemal pięknym. Poza tym miał wyspę. Ilu z obecnych w stodole mogłoby się tym pochwalić?

Ona nie miała nic – jeśli nie liczyć nader skromnego bagażu osobistych doświadczeń. Chociaż rejs "Tatuńkiem" pochłonął całe wieloletnie oszczędności niezamożnej dziewczyny, teraz była już pewna, że postąpiła słusznie ulegając swemu z pozoru szalonemu kaprysowi. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwie godziny temu, podczas skromnego balu kapitańskiego dla pasażerów drugiej klasy, poprzedzającego ten właściwy, siedziała przygnębiona i samotna nad parówką z musztardą i szklanką letniej, ekspresowej herbaty, myśląc tylko o jednym: aby jak najprędzej znaleźć się w domu.

Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po szczupłych plecach, gdy uświadomiła sobie, jak niewiele brakowało, by nigdy nie spotkała Fila. Rygorystycznie przestrzegane na "Tatuńku" zasady segregacji klasowej przypominały jakiś upiorny apartheid. Była niemal wdzięczna temu ordynarnemu stewardowi: gdyby nie wypchnął jej brutalnie ze stodoły, kiedy wróciła po zgubiony kolczyk, i gdyby padając nie podcięła nóg Filowi, ten z pewnością nie zwróciłby uwagi na skromną pasażerkę drugiej klasy z żółtą kokardką przypiętą do gorsu. Teraz miała kokardkę niebieską, a ten sam steward stawał na głowie, żeby jej się przypodobać i zatrzeć niemiłe wrażenie.

Dopiero gruntowna zmiana dekoracji w sali balowej uprzytomniła Soni, jak wielkie znaczenie dla rodaków z zagranicy miała ta monstrualna, dziwaczna stodoła, ile uroku krył w sobie wystrój a la rustique: palisandrowe belki i krokwie, platynowa strzecha i klepisko z polimetakrylanu, budzące tyle nostalgicznych wspomnień. Swoje robiła też orkiestra: grała bosko – wytwornie i porywająco zarazem. Sprawiała to nienatrętna ludowa stylizacja, dzięki której walce, tanga, fokstroty i beguiny pulsowały tym drogim sercu i rach-ciach-ciach, i rach-ciach-ciach, jakiego próżno by szukać na parkietach Ritza czy Waldorf-Astorii.

Oficer kulturalny wyłaził wprost z munduru, aby wieczór był udany i zapadł w pamięć balującym. Po dwóch tygodniach rejsu z tak trudnymi do przebicia atrakcjami, jak niedawny sztorm czy zaćmienie słońca, nawet połączona inwencja Edisona i Groucho Marxa miałaby prawo się wyczerpać. Był już i balans na rowerze, i połykanie tuzinami zimnych ogni, i sztuczki z hawajem sztywnym i kiwanym – teraz przyszła kolej na numer popisowy: brzuchomówstwo.

Sala umilkła, ucichło nawet dyskretne staccato sztućców; wszyscy, oprócz Fila i Soni, zjednoczyli się w podziwie dla nadzwyczajnych zdolności trzewi oficera.

– Wuj zapisał mi ją w testamencie już w dniu moich urodzin, na piętnaście lat przed swoim tajemniczym zniknięciem. Trzeba było odczekać jeszcze dziesięć, by uznać go za zmarłego. Od dziesięciu lat Astrea jest bezludna, więc tego... gdyby pani... gdybyś... – Fil zniżył głos do szeptu i w tej samej chwili głowa siedzącej tyłem do ich stolika damy po raz trzeci tego wieczoru znalazła się między nimi. Końce włosów nurzały się w rakowej zupie. W innych okolicznościach Fil uznałby to może za oburzającą niedyskrecję, ale teraz, gdy zależało mu na pozyskaniu jak największej liczby sprzymierzeńców, wścibstwo nieznajomej sprawiało mu wręcz przyjemność; mówiąc do Soni, wsączał jednocześnie ekstrakt swych teorii społecznych w rasowe, zaróżowione od aperitifu ucho damy.

– Astrea, to potencjalny raj na ziemi. Moim... naszym zadaniem jest uczynić z niej raj rzeczywisty. Mam gotowy, oparty na najbardziej postępowych tradycjach i wzbogacony oryginalnymi koncepcjami program...

Sonia była głęboko przekonana, że i ona mogłaby wnieść swój skromny wkład w zaludnienie wyspy i urzeczywistnianie raju na ziemi.

Popis Kulturalnego zakończył się tymczasem i z podium orkiestry popłynęły tony walca. Steward podał im sherry cobbler w wysokich szklankach – słomki wyciągał wprost ze strzechy – i pochylił się nad Sonią z ojcowską, więcej, matczyną troskliwością. – Jeśli ten babsztyl – rzekł półgłosem, wskazując ruchem brwi na przechyloną niebezpiecznie do tyłu damę – deranżuje państwa, wykopnę jej n i e c h c ą c y krzesełko spod...

Nie dokończył, bo z parkietu wrócili do stolika państwo Singielowie – jowialny Maxie i jego korpulentna żona Minnie. Maxie, przedsiębiorca teatralny z Broadwayu, tryskał wprost energią.

– Wstyd, młodzi! – zahuczał. – Ja w waszym wieku wygrywałem maratony tańca. Dla rozrywki! Bo pieniędzy miałem zawsze jak lodu – przypalił cygaro "Maria Mancini" studolarowym banknotem.

Fil zerwał się posłusznie z krzesła i poprosił Sonię do walca. Dziewczyna była w siódmym niebie; już zaczęła doświadczać tego rozkosznego, tak dobrze znanego miłośnikom tańca uczucia, że płynie czternaście centymetrów nad parkietem, gdy wrota stodoły otworzyły się raptownie i na salę wkroczył kapitan. Powitały go spontaniczne brawa. Kapitan uniósł rękę: w palcach trzymał jakiś niewielki, błyszczący przedmiot. Zaczął coś mówić, ale orkiestra, zmylona jego gestem, zagrała tusz i słowa utonęły w unisonowym ryku sześciu saksofonów.

– Czy to nie szklane oko? – zapytał zdziwiony Fil, przypatrując się uważnie błyszczącej kulce, i rozejrzał się odruchowo po obecnych, podczas gdy wszystkie damy odruchowo sięgnęły do swych naszyjników z pereł. Nikomu nie brakowało oka. Ani perły.

– Czyja zguba? – powtórzył głośno kapitan. W tym momencie kulka wysmyknęła mu się z palców i potoczyła po klepisku. Fil puścił się w pogoń, ale nim jej dopadł, znikła w szerokiej szczelinie między ścianą i podłogą, tuż obok ich stolika. Przyklęknął i zajrzał w czeluść: oko jarzyło się w ciemnościach. Już miał po nie sięgnąć, gdy o dwa metry w prawo spostrzegł drugie.

Zawahał się: czyżby w dziurze było dwoje szklanych oczu? A może nie szklanych? Nie, to przecież niemożliwe, żeby ktoś miał taki rozstaw! Sięgnął – po to z lewej – i natychmiast cofnął rękę z okrzykiem bólu. Na wskazującym palcu nabiegały krwią ślady zębów.

Ktoś siedział w dziurze.

Sonia przypadła do rannego i zaczęła dmuchać na puchnący palec. Pozostali pasażerowie otoczyli ich kołem – zanosiło się na sensację. Kapitan przepchnął się przez tłum, rozłożył na podłodze śnieżnobiałą serwetkę i przyklęknąwszy zajrzał ostrożnie w szczelinę.

– Jest tam, swołocz – sapnął. – Mruga.

Poprawił czapkę na głowie i rzucił w ciemność oficjalnym tonem:

– Bilet do kontroli proszę!

Pasażerowie wstrzymali oddech; z kryjówki nie dochodził żaden odgłos.

– Gapowicz – rzekł kapitan głucho. Był wstrząśnięty.

Zapadła pełna grozy cisza.

– Dajcie no jakiś drąg! – Kapitan otrząsnął się. – I zawołajcie paru marynarzy – polecił Kulturalnemu.

Drąga nie udało się znaleźć. Ktoś z orkiestry próbował dosięgnąć gapowicza puzonem, ktoś inny radził zabić go harmonią i choć nikt nie wiedział dokładnie na czym miałoby to polegać, śmiała propozycja rozpaliła wyobraźnię obecnych. Kiedy wrócił porucznik z marynarzami, jedna deska była już oderwana, a w powietrzu unosił się zapach mordu.

Czwórka majtków przystąpiła bez zwłoki do działania. Wśliznęli się zręcznie do kryjówki, ale po krótkiej walce, której towarzyszył głuchy łomot i przekleństwa, wycofali się pospiesznie. Pokąsani i skopani, z płaczem wybiegli ze stodoły, ignorując prośby i groźby kapitana.

Porażka marynarzy ostudziła nieco zapał zebranych, ale wtedy nieoceniony Kulturalny, zawodowo przytomny w każdej sytuacji, znalazł wreszcie sposób na uparciucha.

– Wykurzyć go! – zawołał. – Wykurzyć lisa z jamy!

Załadował rakietnicę specjalnym, używanym podczas wielkich fet na "Tatuńku" pociskiem dymnym, położył się na podłodze, wycelował starannie, by nie trafić w gapowicza – i wypalił.

Po trzech pełnych napięcia sekundach z kłębów purpurowego dymu wynurzył się kaszląc mizerny, osmalony osobnik w nieokreślonym wieku i tanim, źle skrojonym garniturze. Prawe oko łzawiło mu obficie, lewe, suche, patrzyło na prześladowców z zimną nienawiścią.

Człowiek ten spadł Kulturalnemu z nieba: ambitny porucznik wyczerpał już cały swój repertuar, i nie mając nic w odwodzie musiałby chyba zjeść szklankę albo odebrać sobie życie, co na jedno wychodziło. Teraz sytuacja zmieniła się radykalnie.

Stewardzi przywiązali pojmanego do krzesła kawałkiem fokbombramtopenanty, zabezpieczając zaszplajsowane końce omotką. Ustawiwszy dodatkowo przy wrotach straże, aby podarunek losu nie czmychnął przypadkiem razem z krzesełkiem, oficer wskoczył na stołek barowy.

– Ladies and gentlemen! – wykrzyknął. – Odprawimy sąd nad łobuzem. Co państwo na to?

Gromkie brawa wstrząsnęły stodołą. Po dwóch tygodniach rejsu każda bardziej oryginalna propozycja witana była z entuzjazmem.

– Oto program! – zawołał Kulturalny. – A: wybór rodzaju kary, B: głosowanie, C: egzekucja!

– Na reję! Powiesić na rei! – wyrwało się krewkiemu pułkownikowi R. siedzącemu w głębi sali.

Kulturalny zawahał się przez ułamek sekundy – nie zdążył jeszcze sformułować aktu oskarżenia – ale w końcu sumiennie zapisał sugestię pułkownika na tablicy-menu balu kapitańskiego, tuż pod deserem: kawową bombe-plombiere.

– Chodźmy stąd! – Sonia spojrzała błagalnie na Fila. Przeczuwała jakieś nieszczęście.

– Nie możemy. To byłoby nie fair wobec tego biedaka – odparł Fil wzburzony. – Trzeba mu jakoś pomóc.

– Przeciągnąć pod kilem! – zawołała staruszka w złotym pince-nez.

Zapisano.

– Chłosta! Pięćdziesiąt batogów!

– Dyby!

– Dieta: solone śledzie i ani kropli wody! – jedna propozycja goniła drugą. W stodole zapanował harmider jak na nowojorskiej giełdzie, ale Kulturalny z wprawą doświadczonego maklera wyławiał kolejne wnioski i notował je na tablicy.

Fil wstał. Gdyby pasażerowie nie rozpoznali w nim dzielnego młodzieńca, który wykrył gapowicza, a nawet odniósł zaszczytne rany, jego głos nie przebiłby się zapewne przez ogólną wrzawę. Spodziewając się jednak po poszkodowanym jakiejś szczególnie wyrafinowanej propozycji, sala zastygła w pełnym szacunku milczeniu.

– Uniewinnić. Jestem gotów pokryć wszelkie koszty – powiedział Fil i usiadł.

Spontaniczne, lecz samotne oklaski Soni utonęły wśród gwizdów, wycia i tupania publiczności. Kulturalny, obrzuciwszy dziwoląga taksującym spojrzeniem, zapisał jednak wniosek; kalkulował jednocześnie, ile zdoła z frajera wydoić i jakiej doli zażąda kapitan.

Pokerowe dotychczas oblicze przestępcy drgnęło lekko, ale natychmiast znów zastygło w pozbawioną wyrazu maskę.

Rozpoczęło się głosowanie: najwięcej zwolenników zyskała sobie reja, w dalszej kolejności szedł kil, potem chłosta i inne, lżejsze kary. Za uniewinnieniem głosowały tylko cztery osoby: Fil, Sonia, Maxie i Minnie. Wścibska sąsiadka konsekwentnie wstrzymywała się od głosu.

Kulturalny podryfował niby od niechcenia do stolika Fila.

– Ile? – mruknął brzuchem, patrząc w sufit. – Mogę unieważnić głosowanie.

– Co? Ach tak, oczywiście... – Fil sięgnął do tylnej kieszeni i zesztywniał: porftel z gotówką, książeczką czekową, dokumentami i testamentem wuja, znikł.

Zerwał się i wybiegł ze stodoły, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami.

– A więc na reję – obwieścił porucznik. Pozbył się złudzeń co do możliwości finansowych Fila. – Wykonać.

Dwóch stewardów podbiegło do skazańca. Przecięli więzy nożycami do dzielenia drobiu, chwycili go pod pachy i powlekli do wyjścia. Tłum pasażerów ruszył za nimi.

– Panie Singiel, niechże pan coś zrobi, na litość boską! – zawołała Sonia. Żałowała, że nie ma Fila – z pewnością potrafiłby zapobiec linczowi.

– Stop! – Maxie zerwał się z krzesła. Wszyscy znieruchomieli.

– Nie będzie żadnego wieszania – oznajmił spokojnie Singiel. Sonia spojrzała nań z wdzięcznością i podziwem: ileż odwagi w tym niepozornym człowieczku!

– A czemuż to? – zapytał jadowicie porucznik. – Kto nam przeszkodzi? Pan?

– "Tatuniek" nie ma rei, panie oficerze – odparł Maxie z flegmą. To motor ship.

– Rzeczywiście – stropił się Kulturalny. – Na śmierć zapomniałem. Rzadko wychodzę na pokład. Proszę państwa – zwrócił się do zebranych – reja nie wchodzi w rachubę ze względów technicznych...

Jęk zawodu wyrwał się z piersi dwustu sześćdziesięciu ośmiu zwolenników rei.

– ...ale zapewniam państwa, że kil wcale nie jest gorszy. Czy "Tatuniek" ma kil? – szepnął zaniepokojony do Maxiego.

– Kil, kil, kil! – zaczęli skandować entuzjaści przeciągania pod kilem.

– Gdzie jest Fil? – przypomniała sobie nagle Sonia i rozpłakała się.

– Proszę szanownych państwa! – zawołał Maxie, przekrzykując gwar. – Czy wolno mnie jest coś powiedzieć? Przeciąganie pod kilem to duży kłopot. Kolosalny. Wiem coś o tym; wystawialiśmy Bunt na "Bounty". I co? Flop – sorry – klapa! Katastrofa w box-office! Mnóstwo zachodu a efekt marny. Proponuję coś bardziej widowiskowego, a nikt nie wie lepiej ode mnie, co to dobry show, no więc proponuję... – zawiesił głos – ...wodowanie.

– Co? – zapytała staruszka w pince-nez podejrzliwie.

– Odmiana pławienia. Ordalia – wyjaśniał Maxie cierpliwie. – W wiekach średnich dość rozpowszechnione, pod nazwą próba wody. – Rzuca się czarownicę do wody – Maxie mówił tak, jakby podawał przepis kulinarny – jeśli utonie, była niewinna. Jeśli wypłynie – idzie na stos. Nasz wariant będzie trochę inny, bo wina pana gapowicza nie ulega kwestii. To nie będzie próba, to będzie wodowanie. Starym, marynarskim obyczajem, z całym stosownym ceremoniałem.

Sala milczała przez chwilę, jakby smakując propozycję.

– Fantastyczne! – zawołał Kulturalny, zaniepokojony, że tempo imprezy niebezpiecznie siada. – Ordalia! Fantastyczne!

– Co pan najlepszego zrobił? – Sonia patrzyła na Maxiego ze zgrozą. – Przecież oni go utopią!

– Ale ma szanse. Pod kilem nie miałby żadnych – odparł spokojnie Singiel.

Orkiestra wybuchnęła żwawym dixielandowym kawałkiem. W mgnieniu oka uformował się taneczny orszak: na czele dwaj stewardzi wlekli wierzgającego skazańca, za nimi przytupywał kapitan z butelką "Dom Perignon" w dłoni, obok niego kłusował Kulturalny, dalej orkiestra, wreszcie tłum podekscytowanych pasażerów. Pochód zamykali Maxie, Minnie i zgnębiona Sonia. Wrota stodoły rozwarły się z trzaskiem i wijący się korowód, jak gigantyczna pijana stonoga, wypadł na pokład. Kulturalny oświetlał drogę lampionem. Noc była chłodna, bezksiężycowa, biały opar unosił się nad nagrzaną w ciągu dnia wodą.

Czołówka zatrzymała się przy burcie i widzowie otoczyli ją ciasnym półkolem.

– Płyń po morzach i oceanach świata... – zaczął kapitan unosząc butelkę, lecz nie dokończył formułki. Nagły wstrząs targnął "Tatuńkiem" i powalił całe towarzystwo na pokład. Szampan eksplodował z hukiem, lampion zgasł, po czym zapadła cisza, przerywana tylko boleściwymi postękiwaniami kontuzjowanego statku.

Najszybciej zerwał się kapitan. Po omacku odnalazł swoją czapkę, nasunął ją głęboko na oczy, schwycił gapowicza jedną ręką za kołnierz, drugą za spodnie na tyłku, i z siłą jakiej nikt by się po starym nie spodziewał, cisnął go daleko za burtę.

Wrzask ucięty nagłym pluskiem rozdarł ciszę podzwrotnikowej nocy.

Było po wszystkim.

Pasażerowie rzucili się ku burcie, ale na próżno wytrzeszczali oczy: gęsty tuman litościwie okrył zwodowanego.

Tymczasem kapitan chyłkiem, boczkiem zaczął się wymykać, jeszcze głębiej czapkę na oczy nacisnął, przebił się przez ciżbę i pocwałował z łomotem przez pokład. Tłum pasażerów, sądząc zrazu, że to zachęta do dalszej zabawy, puścił się za nim w pogoń. Orkiestra podjęła swoje rach-ciach-ciach i znów wesoło się zrobiło, ale nie na długo: kapitan najwidoczniej bawić się już nie chciał, biegł zakosami, próbując im się wymknąć, a najszybszego, który prawie go dopadł, zwalił potężnym ciosem pięści na deski. Znieważył ich ciężko; nie może to być, aby – gdy wszyscy się weselą – ktokolwiek się smucił, jak jakiś borsuk gdzieś się zaszywał, smętkiem swoim i mordą ponurą porządnych ludzi obrażał, tym bardziej, że bal był w takim punkcie, kiedy tylko śmierć albo co najmniej paraliż od zabawy i od tańców zwalnia. A już kapitan – nie do pomyślenia, by sam kapitan na towarzystwo się boczył, od towarzystwa stronił, z towarzystwem się nie napił.

– Kapitanie! A cóż to ma znaczyć? Dokąd to, kapitanie? – rozległy się pojedyncze okrzyki, które wkrótce przeszły w chóralne skandowanie. Do pościgu zaczęli przyłączać się ochoczo pasażerowie drugiej klasy.

Nagle wszystko ucichło, biegnący zawahali się: kapitan wykonał raptowny zwrot i jak strzała pomknął w kierunku drewnianego wychodka, do którego wchodziła właśnie starsza pani w pince-nez. Odepchnął staruszkę brutalnie i znikł we wnętrzu szaletu.

Wychodek pierwszej klasy na "Tatuńku" był obiektem szczególnym. Ten z pozoru zwykły wiejski sracz z wyrżniętym w drzwiach serduszkiem, a w istocie – podobnie jak stodoła – staranna replika oryginalnego przybytku, wykonany został z palisandru podrasowanego tak, by imitował poczerniałe, nie heblowane deski. Rzemieślnik-artysta, który go budował, wiele włożył kunsztu i wysiłku w uzyskanie efektu absolutnej prostoty. Dyskretnie umieszczony zamek szyfrowy bronił wstępu niepożądanym użytkownikom – pasażerom drugiej klasy. Ci mieli do dyspozycji burtę za stodołą, i to wtedy tylko, gdy była zawietrzną.

Wobec wyższej konieczności udobruchane towarzystwo zdecydowało się trochę poczekać, aby zaś z rytmu zabawy nie wypaść, wszyscy podskakiwali, przytupywali i stepowali przy akompaniamencie rach-ciach-ciach orkiestry. Jedna staruszka nie mogła się pogodzić z chamstwem kapitana i głośno dawała temu wyraz.

– Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! – lamentowała, załamując ręce.

– Proszę skorzystać z drugiej klasy – poradził ktoś życzliwie.

– Gbur! Wypraszam sobie! – krzyknęła staruszka i rozpłakała się.

– Starsza pani ma rację – poparł ją Maxie. – Opłaciła bilet pierwszej klasy. Należy jej się minimum komfortu.

Atmosfera zrobiła się nieprzyjemna. Taniec zaczął zamierać, przerodził się w półtaniec, potem w ćwierćtaniec, aż w końcu ustał zupełnie. Postępek kapitana był istotnie naganny; gdyby zachował się tak prosty matros, bosman, a nawet oficer, uznano by to za naturalne, ale kapitan?

Zapadło milczenie. Orkiestra przestała grać. Z wnętrza wychodka nie docierał żaden odgłos. Kulturalny zapukał delikatnie w drzwi i nadstawił ucha.

– Kapitanie, co z panem? – zaniepokoił się. Znajomość kombinacji szyfrowej była bezużyteczna: kiedy ktoś korzystał z wygódki, nie dało się jej od zewnątrz otworzyć.

– Kapitanie, prosimy, bal dopiero się zaczął! – zawołała Minnie.

– Bal kapitański bez kapitana, to jak żołnierz bez karabinu! – huczał pułkownik R.

– Nie wytrzymam! – zawodziła staruszka.

– Rozwalić tę budę! – krzyknęła wścibska dama.

Bunt wisiał w powietrzu.

– Odrobinę kultury! – ryknął Kulturalny widząc co się święci. – Cóż za bydło! Zamknijcie wreszcie mordy!

Autorytet oficera podziałał natychmiast. Zebrani umilkli i na komendę Kulturalnego, zawstydzeni, zawrócili posłusznie, w szyku, do stodoły, choć wojownicza dama burczała jeszcze gniewnie, a staruszka pochlipywała z cicha i pociągała nosem.

Na widok Fila, stojącego przy relingu w miejscu wodowania gapowicza, oczy Soni rozbłysły jak szkiełka odblaskowe.

– Fil, to było straszne! Wyrzucili go za burtę. I nic nie mogłam poradzić, i pan kapitan zamknął się w klozecie – paplała z ożywieniem, jakby opowiadała mu obejrzany przed chwilą w kinie dreszczowiec. – O, tu go wyrzucili...

Wyciągnęła szyję, próbując daremnie wypatrzyć w mroku główkę gapowicza. Fil w posępnej zadumie obracał w palcach szklane oko.

– Co ci jest? – zaniepokoiła się Sonia. – Skąd to masz?

– Znalazłem tu, na pokładzie. Soniu, stała się rzecz straszna. Straciłem wszystko: pieniądze, dokumenty, a co najgorsze – testament wuja.

Dziewczyna milczała dłuższą chwilę, szukając gorączkowo stosownych słów otuchy. Zapewnienia, że pieniądze nie grają dla niej roli, wydawały jej się nie na miejscu.

– Wszystko się znajdzie – rzekła wreszcie z głębokim przekonaniem. – Musisz jeszcze raz dobrze poszukać. Poza tym jest gdzieś na pewno jakaś kopia testamentu...

Wrócili na salę. Fil raz jeszcze przeszukał wszystko dokładnie, zerkając podejrzliwie na damę przy sąsiednim stoliku. Zajrzał nawet pod obrus – portfel ulotnił się jak kamfora.

Incydent z kapitanem wyraźnie popsuł atmosferę wieczoru. Kulturalnemu wyczerpał się repertuar, jego żałosne improwizacje przyjmowane były teraz przez publiczność grobowym milczeniem, stokroć gorszym od gwizdów i tupania. Jakże żałował, że zachował się wobec nich tak szorstko! Niech no ktoś doniesie do Izby Morskiej, że bal się nie udał – wtedy żegnaj "Tatuńku"! Żegnaj z takim trudem zdobyta posado! Na znalezienie drugiego gapowicza nie miał co liczyć, a jeśli nawet zdarzyłby się cud, byłby to numer odgrzewany, niestrawny dla tak wybrednej klienteli.

Zdesperowany sięgnął po szklankę, tę ostatnią deskę ratunku, i długo przyglądał się jej wzrokiem samobójcy. W końcu podniósł ją z wolna do ust i już zaciskał zęby na cienkim szkle, gdy na estradę wskoczył Maxie Singiel. Szepnął coś oficerowi do ucha i nagle poszarzałą twarz Kulturalnego rozjaśnił promienny uśmiech. Odstawił szklankę i pokłusował do orkiestry. Chwilę naradzał się z pierwszym skrzypkiem, po czym Maxie stanął na podium z pożyczonym instrumentem.

– Panie i panowie! – zawołał porucznik. – Proszę o uwagę! Oto nadszedł wielki moment! Niespodzianka! Gwóźdź wieczoru!

Potworny wstrząs, huk, i seria ogłuszających trzasków przerwały zapowiedź w połowie. W jednej sekundzie pasażerowie znaleźli się na podłodze wśród szczątków zastawy. Trzy setki dżentelmenów w smokingach i dam w wieczorowych sukniach tarzały się w szparagach, sosach i kawiorze; było tak, jakby nagle zmaterializowała się roztaczana niedawno przez Fila wizja powszechnego dobrobytu. Kilka osób zaśmiało się nerwowo, ale większość przyjęła z dezaprobatą kiepski dowcip oficera.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 41 >