Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Szare szaleństwo

Jeśli cokolwiek łączy tę książkę z fantastyką, to na pierwszy rzut oka tylko to, że jest chyba jej zupełnym zaprzeczeniem. W fantastyce są niezwykłe miejsca, niezwykli bohaterowie i tym samym zdarzają się im zupełnie niezwykłe historie. Tu mamy ludzi bardzo zwykłych. Codziennych do bólu. Mamy bardzo zwykłe historie. No i rzeczywistość właśnie byłą. Minioną.

Dopiero teraz można sobie chyba to uzmysłowić. Czasy komuny wykreowały swego rodzaju fantastyczny świat. W literaturze nazywa się to dystopia. Nie-utopia. Faktycznie, fajnie tam nie było, każdy chciał zwiać do świata kreowanego nie przez ideologiczne mrzonki, ale przez rządzę pieniądza, w którym mogły się dziać przeróżne historie kryminalne, policja łapała prawdziwych gangsterów, a ludzka wola miała jakieś znaczenie.

Zwykli urzędnicy w zwykłych miejscach w czasach, gdy człowiek zostawał przypisywany do miejsca zamieszkania, do swoich rozdeptanych kapci, do jedynego lekarza, urzędu pocztowego, do braku telefonu, posiadania określonych mebli. W czasach urzędowego uporządkowania. Myślę, że ktoś kiedyś zacznie wreszcie dostrzegać tę inność i niezwykłość, że ludzie przestaną patrzeć na te czasy poprzez tylko pryzmat heroicznej, czy o wiele częściej przypadkowej walki z systemem, a dostrzegą ten odmienny stan świadomości, jaki realny socjalizm ze sobą wnosił także w tę normalną rzeczywistość. Dostrzegą też to, że paranoja części świata wymuszała lekkie szaleństwo pozostałej.

W tej książce nie ma ideologii, nie ma zbyt wiele realiów, które pozwoliłyby ją umiejscowić zupełnie jednoznacznie w jakimś miejscu. Są natomiast realia charakterystyczne dla czasu. Myślę, że warto sobie to sprawdzić na własnej skórze, że określone gadżety, które były przypisane do tamtych lat, zaś brak innych, które mamy dzisiaj, wytwarzają obecność swoistego sosu, w którym główny bohater w końcu się niemal rozpuszcza. Otóż choćby czas wszechwładnej telewizji. Czas zupełnie jednostronnego przekazu, dodajmy, że dobrze sterowanego. Bo to czas telewizji zaledwie jedno, czasem, w porywach kilku-kanałowej. A więc czas, w którym bardzo dobrze można przewidzieć, co większość pracowników biura wczoraj oglądała i o czym dziś przy rozruchowej kawie będą gadać.

Powiem szczerze, jest to książka nieznośna i irytująca, prowadząca do nerwowego rozstroju, rozpadu, którego może doznać nie tylko bohater, ale i czytelnik. Książka, która przynosi studium bezsilności. Konieczności uczestnictwa w bzdurnych zebraniach, walki z długami, z niezapłaconymi czynszami, z dziwacznym zachowaniem ludzi w pracy, taka historia o bardzo zwykłych czasach, w których co raz wszystko ociera się o szaleństwo.

No cóż, polecam raczej dla wyrobionego czytelnika. Poszukiwacze łatwej sensacji powinni raczej omijać.

 

Baron


 

 

Momo Kapor

Od siódmej do trzeciej

Tłum: Jan Hahn

Wydawnictwo Łódzkie,1990

 

 

 

W bardziej rzeczywistym świecie

Kilkakrotnie już pisałem, że jedną z największych przeszkód w popularyzacji gatunku czy SF czy fantasy jest swego rodzaju hermetyzacja. Jest to taki proces, który polega na postępującej „fanfizacji” poszczególnych utworów. Kto wie, co to fanfik, to pewnie zrozumie. Skoro Tolkien wymyślił świat z czarodziejami i elfami, oraz resztą dobrodziejstwa, ów świat zaczyna się powtarzać w całej masie utworów. Wręcz jak jest fantasy, to powinien być świat Tolkiena. Dlaczego? Jedna z banalnych przyczyn, pismakowi nie starcza fantazji, by wykreować coś swojego. Po prostu za głupi, natomiast wzięło go na pisanie. Ale nie tylko w tym kłopot: powstaje dziesiąta kopia z kopii, liczba błędów zaczyna narastać. Lawinowo. Pierwotna koncepcja przestaje działać. Robi się kiepścizna.

Moja ponura obserwacja, że światy, w których dzieją się akcje literatury rozrywkowej reprezentują bardzo ubogi repertuar. Zazwyczaj mamy albo „postolkinizm” „postartur(c)klarkizm „ „postdiunnizm” („postherbecizm”?) ewentualnie dla literatury okołowojennej „postygrysizm” w sensie serii wydawniczej z tych dawnych czasów, gdy jeszcze jakiś poziom trzymała.

Mówiąc wprost, jednym z głównych i najbardziej upierdliwych grzechów literatury rozrywkowej jest wtórność, dodajmy szczególnego rodzaju, albowiem pisarze nie zrzynają od mistrza, co wymaga przynajmniej zrozumienia tegoż mistrza, lecz od innych niezdarników pióra. Dokonują kompilacji dwu, trzech kiepskich powieści, rezultat jest papką, owszem określonego koloru i smaku, lecz bezkształtną papką.

Bodaj największy problem z tym, że są to teksty dokładnie o NICZYM. Autorom zdaje się, że wciągają pędzącą jak Orient Ekspres akcją, niesamowitymi bohaterami, przygodami. Niestety, gdy weźmie ktoś z zewnątrz, tak zwanych głównonurciarzy taką książkę, to nie będzie wiedział, co to jest „ksipole” (dla niezorientowanych, kiedyś popularne pole o oddziaływaniu biologicznym, obecnie jakby zdechnięte) będzie się zastanawiał nad tym, czem jest tak naprawdę artefakt, i czy elf – z przeproszeniem – to synonim pedała? Po jakimś czasie dojdzie do wniosku, że zupełnie nie interesują go cierpienia psychiczne mutantów, a to z braku mutantów w okolicy. Już o wiele bardziej interesującym z punktu widzenia treningu empatii jest Kobyszczę Szczęścia.

Bez kontekstu utworów mistrzów, dodajmy dawno zapomnianych, przedstawiane światy są nudne i sztuczne. Wyprane z emocji, w najlepszym razie działające na zasadzie dziecięcych zabaw, niestety pozbawione dziecięcego wdzięku. W rezultacie ciut zdumiony autor słyszy od czasu do czasu od takiego głównonurcianego krytyka, że tego się czytać nie da, że jakby dziecko napisało. A owi autorzy jak dzieci. Czyli, niczym żołnierze Legii Cudzoziemskiej w starym kawale, mają w głowie tylko wódkę i panienki...

Muszę powiedzieć, że wcale się nie dziwię, gdy ciut bardziej wyrobiony czytelnik szurnie z wyraźnym obrzydzeniem tak zwanym bestsellerem w kąt.

Zdawałoby się, że droga dotarcia do tego wcale łakomego, bo leżącego poza gettem, segmentu rynku jest dość prosta. Napisać coś, co by prawie dotyczyło naszej rzeczywistości. Tak, by akcja toczyła się w świecie, który każdy zna w jakiś sposób z autopsji. Taki, który jest albo który minął. Jak się ciut rozejrzeć, to w tym świecie znajdziemy milion historii, które są i zabawne, i pouczające, bo dotyczą nas ludzi, a nie mutantów albo androidów. Są zrozumiałe.

Autor książeczki, o której piszę, sięgnął do świata współcześnie żyjących marynarzy, poruszających się w gąszczu współczesnych mętnych stosunków międzynarodowych. Marynarze zaś za napęd swego działania mają paliwo wyjątkowo dobrze zrozumiałe dla ludzi, którzy żyli w PRL-u i którzy pamiętają przelicznik dolar-złotówka. Książeczka należy niewątpliwie do nurtu literatury rozrywkowej, lecz do jej zrozumienia potrzebna jest tylko powszechnie dostępna wiedza historyczna, którą na dobitkę, według mojego rozumienia świata, każdy posiadać powinien. Akcja jest wciągająca, bo nie tylko prawdopodobna, lecz powiedzmy, tłumacząca i czasy współczesne, zaś bohaterowie poruszający, bo przecież doświadczający dokładnie tych samych emocji, i z identycznych powodów, co my. Podobną więź z bohaterami miałem, czytając Kiryła Bułyczowa. Dlaczego reszta autorów tak nie pisze? Cóż, chyba mogę udzielić odpowiedzi: trzeba mieć choć trochę... talentu. I tyle refleksji o tej sympatycznej bagatelce, którą być może wygrzebiecie gdzieś ze śmieci.

 

Baron


 

 

Andrzej Perepeczko

Pana Jędrusia wyprawa po zielone runo

Wydawnictwo Morskie, 1989

Stron: 203

 

 

 

Lem nie osobisty

Istnieją książki, które poleca się w ciemno, istnieją pisarze, których kupuje się bez sprawdzania, co ten tym razem napisał. Ale... No właśnie. Czasami coś nie wychodzi. Czasami niby wszystko jest dobrze.

Zacznę z całkiem przeciwnego bieguna. Stanisławowi Lemowi dzielni pisarze opozycyjni zarzucali, że nie był represjonowany. Prawdziwy polski pisarz w czasach komuny musiał być represjonowany. Trudno powiedzieć, co w sumie oznaczało być represjonowanym pisarzem, albowiem komuna, jak mało kto pisarzy się bała, więc represjonowanie takiego było aktem desperacji. Owszem, władza potrafiła kilku ludzi zgnoić. Wystarczy przypomnieć Pawła Jasienicę. Owszem, były zapisy cenzorskie obejmujące całość twórczości. Generalnie jednak, o ile delikwent nie godził jawnie w sojusze gospodarcze i wojskowe, to władza się trzęsła nad nim, by czasami nie ugodził. Była gotowa mu wybaczyć bardzo wiele, żeby tylko (mówię tu już o czasach Gierka) nie siedział całkiem cicho, ale nie godził zbyt głośno. Myślę, że poglądy Stanisława Lema można było nader łatwo odczytać, bo czy „Otwierać, Rybicja!”, czy „swobodne rzeźbienie”, to jego pomysły. Z punktu widzenia ówczesnej władzy Lem był kimś takim, jak dla dzisiejszych polityków jest były członek KC PZPR. Kontrrewolucjonista, który chwilowo nie ma okazji wyruszyć w pole.

Tymczasem ówcześni prawi Polacy oczekiwali, że każdy intelektualista będzie siedział w mamrze, regularnie podpisywał listy protestacyjne i jeszcze urządzał głodówki. Nikomu także podówczas nie przyśniło się, że prócz komuny są na świecie jakiekolwiek problemy. Na przykład straszono nas regularnie niemieckim rewizjonizmem i, szczerze mówiąc, jeśli nawet ktokolwiek zastanowił się, czy aby jest to coś faktycznie istniejącego, to nigdy nie słyszałem, by brał na poważnie groźby na przykład powrotu Niemców do dawnych posiadłości. Nikt też w peerelu nie myślał, że kiedykolwiek komukolwiek może na serio przyjść do głowy restauracja poglądów kaprala z wąsikami. Neonazim był elementem komunistycznej propagandy wymierzonej w społeczeństwo. Nastrój tamtych czasów znakomicie oddaje taki kawał: „Tu Radio Wolna Europa. A teraz na zakończenie naszego serwisu informacyjnego podajemy prawdziwe numery wylosowane w Totolotku...”

Z takiego punktu widzenia, zabranie głosu w sprawie toczącej się na kanwie rewizjonizmu rozwijającego się w NRF było po prostu aktem służalczości wobec władzy. Tymczasem historia miała pokazać, że ów czarno-biały obraz, jaki wyhodowaliśmy w naszych głowach nie do końca, delikatnie mówiąc, był słuszny. O tym, że rewizjoniści faktycznie istnieją, zaczęto nas straszyć w III Rzeczypospolitej w nadziei wybudowania czwartej. Nikt jakoś nie podnosił faktu, że posługiwanie się elementami propagandy komunistycznej jest nieetyczne, choćby nawet owa propaganda okazała się prawdą.

Czy Lem, pisząc „Prowokację” chciał po prostu zarobić, zasłużyć się władzy, czy też zwyczajnie, jako człowiek, który przeżył II wojnę światową, jednak czegoś się obawiał i próbował w dostępny mu sposób i na dostępnym polu bronić polskich spraw?

Faktem jest, że ta recenzja z nieistniejącej książki krzywdy nam nie zrobiła. Natomiast uczciwie trzeba powiedzieć taką rzecz. Choć Lem pisze znakomicie, choć nie pisze banałów, choć wody nie leje, choć potrafi utrzymać dystans do spraw, wobec których puszczają nerwy niemal wszystkim, to coś tu nie gra. Tu i ówdzie zawiewa smrodkiem interesowności, choćby to był nasz interes narodowy. Nie dość dobrze skrywany dydaktyzm upraszcza wywody i czasami ku tezie podążamy poprzez płotki.

Książka jest recenzją z dwu nieistniejących książek. Ta druga, dziś już nie robiąca takiego wrażenia, „Jedna minuta”, jest chyba bardziej strawna. Całość raczej dla bibliofanów, ludzi lubiących się wgryzać w różne papierzyska. Generalnie, to jest „ten” Lem, trzymający równy poziom, ale tak jakbyśmy czytali zamówioną u wielkiego pisarza ekspertyzę, nic osobistego.

 

Baron


 

 

Stanisław Lem

Prowokacja

Wydawnictwo Literackie, 1984

Stron: 80

Tajemnica maski

Są książki, które poleca się z pozycji człowieka, który wie i rozumie, jak zostały złożone, który wszystko w nich jest w stanie przejrzeć i chciałby, żeby inni tego też doświadczyli. Książki, nad którymi ma się w gruncie rzeczy całkowite panowanie. Jeśli nawet talent autora nas przerasta, to niewiele w nim tajemnic. Z technicznego punktu widzenia oznacza to tyle, że po uwzględnieniu uwag pierwszych czytelników, po odsiedzeniu na redakcji wielu godzin, można by z siebie samego wydusić coś bardzo podobnego. Są, niestety, też książki, o których wiemy, że gdyby się przesiąść, to zrobiłoby się coś lepszego, jednak ze względy na coś, debiut, a więc nadzieję, że w przyszłości będzie lepiej, jakiś pomysł, czasami zwyczajnie z tego powodu, że książka jest popularna, więc dla posiadania wiedzy warto ją przeczytać. Takie książki poleca się z wahaniem.

Książki, które wpływają na życie, zdarzają się rzadko. Książki, o których człowiek nie może powiedzieć „co autor chciał powiedzieć”, odpowiedzieć z całą pewnością; nie może powiedzieć, jaki powód, że ta opowieść wciągnęła nas na długie godziny i że po zamknięciu księgi nie wyparowała z głowy, ale została w niej na długie lata, zdarzają raz na wiele lat. Nawet bardzo dobry pisarz ma swym repertuarze zaledwie kilka takich dzieł, które i trafiają, i poruszają, i wie się, że są właśnie te.

Zbiór opowiadań „Maska” Stanisława Lema oprócz tytułowej „Maski” zawiera jeszcze kilka opowiadań i właściwie nie wiem, które z nich miłośnicy talentu uznają za właśnie TO. „Maska” jest... No właśnie. Można się uprzeć, że to dramat psychologiczny zaopatrzony w parabolę, wyolbrzymiającą banalny motyw kobiety fatalnej. Może to tylko taki banał, ale muszę przyznać, że czytałem to opowiadanie wiele razy w odstępach wielu lat, pierwszy raz gdzieś w okolicach liceum.

Wówczas potraktowałem go szalenie emocjonalnie, szukałem logicznych dziur w całym opowiadaniu, starałem się udowodnić, że bieg wypadków był niemożliwy, że bohaterowie nieprawdopodobni. Musiało upłynąć trochę czasu, bym spojrzał na nie jak na przekaz literacki, gdzie konieczne jest zawieszenie wiary.

Jaki jest morał z „Antygony”? Kreont powinien przymknąć oko. Wtedy nie byłoby całego ambarasu. Takiego wniosku nie udało mi się wyciągnąć w stosunku do „Maski”. Nie, nie insynuuję tym sposobem, że żyjący jakieś dwa i pół tysiąca lat później pisarz był mądrzejszy. Po prostu „Maska” zawiera tajemnicę.

„Terminus” – inne genialne opowiadanie Lema próbuje dotknąć tajemnicy istnienia, to wiem, natomiast czego tyczy tajemnica „Maski”? Nie wiem. Czegoś, czego nie daje się wypowiedzieć, żeby doświadczyć, trzeba po prostu wysłuchać całej opowieści od początku do końca.

 

Baron


 

 

Stanisław Lem

Maska

Wydawnictwo Literackie, 1977

Stron: 273




Wolę próżnię

Zawsze miałem teorię, że przyczyną powstania fantastyki naukowej, a potem fantasy było to, że opisanie zwykłego życia, choć możliwe z elementami fantastycznymi, było dla pisarza zbyt trudne. Po prostu, tworzył własny świat z uproszczonymi zależnościami. Na pewno tak też. Lecz czytając tę książkę, pomyślałem sobie o tym, że rzeczywistość bywa cholernie irytująca.

Młodzi na ten typ literatury mogą się już nie natknąć. Na przykład tak zwany produkcyjniak. Albo jeszcze bardziej wkurzająca, agitka. Literatura w czasach komuny pełniła rolę elementu propagandy wojennej. O wojnie już ludzie zapominali, minęło od jej zakończenia dwadzieścia, czterdzieści lat, a wartość dzieła oceniano na podstawie tego, czy reprezentowała nasz czy ich punkt widzenia. Działał mechanizm dopieprzenia za wszelką cenę chłopcom z tamtej wsi.

Otóż rzecz ciekawa, samo zajmowanie się tym wzajemnym tłuczeniem po łbach działa zabójczo na literaturę. Zastanawiałem się, o co chodzi, co powoduje, że gdy przeczytam w książce o PPR, mam ochotę ciepnąć nią w kąt. No cóż, z perspektywy czasu, przestaje mnie już interesować, czy autor jest za, czy przeciw, a nawet czy jest obojętny. Tak się paskudnie składa, że każdej postawie da się dziś przypisać konkretną partię polityczną i konkretne łajdactwa jej przywódców.

Mówiąc po ludzku, jak się dobrze zastanowić, to nasza rzeczywistość skład się ze sterty łajdactw, a grzebiąc w kupie – delikatnie mówiąc – obornika, trudno samemu nie usmarować się po same uszy. Ot i co, żeby pisać, żeby jednocześnie nie wachlować ogonem temu czy tamtemu wilczkowi drapiącemu w drzwi władzy, albo choćby nie sprawić takiego wrażenia, to trzeba akcję umieścić w jakiejś Nigdylandii. Można jeszcze wykazać się ekwilibrystyką, można mieć coś ciekawego do powiedzenia o rzeczywistości. Ale ta druga możliwość zachodzi zbyt rzadko, żeby przy dzisiejszej masowej produkcji książek miała zastosowanie.

Taka rada dla autorów: kochany, nie pisz nigdy o tym, co opisują gazety, o czym gada radio, co wałkują podręczniki do historii. Nie pisz, jeśli masz zamiar powtórzyć jakąś tezę z podręcznika, jeśli chcesz powielić gazetowy banał. Nie pisz nawet wówczas, gdy ci się zdaje, że masz niezwykle nośny pomysł. Jeśli masz takie ciągoty, to rzeczywiście lepiej umieść akcję w dwudziestym drugim wieku w bazie księżycowej.

Wszystko to piszę pod wrażeniem lektury, która bynajmniej nie z tych najgorszych. Szczerze mówiąc, jeśli miałbym napisać, że ta książka to agitka, to skłamałbym. To litera „postagitacyjna”. Znać na niej duch czasów, który wymiótł jedynie słuszne tezy. Jest jakaś prawda historyczna, lecz, kurna, taka, którą znają wszyscy. Jest sprawność narracyjna, jest ciekawy i prawdopodobny psychologicznie bohater. Powiem nawet, że może z dzisiejszego punktu widzenia kształtowanego przez zajadle antykomunistyczną propagandę warto poznać punkt widzenia „tamtych”. Dodajmy, że chyba miejscami bliższy prawdy niż partyjne (w sensie systemu wielopartyjnego) agitki produkowane np. dzięki działalności IPN. Lecz mnie zwyczajnie nie chce się grzebać w tej stercie nawozu, bynajmniej nie znalezionej w książce, ale w rzeczywistości. W książce jest dość czysto i przyjemnie, lecz wobec twardego odniesienia do rzeczywistości, trudno zbrukania łap uniknąć.

Przewrotnie trochę podsumuję: jeśli Czytelniku, Autorze, nie wiesz co znaczy „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, jeśli chcesz się dowiedzieć, jak właśnie odniesienie do rzeczywistości zarzyna niezłą w sumie historię dla młodzieży, to przeczytaj. Ta książka to bynajmniej niekoniecznie relikt czasów, myślę, że jej swoista anachroniczność jest dziś zwłaszcza szczególnie interesująca. Dodam, dla wyjaśnienia, akcja toczy się tuż po wojnie, szaleje UB, ZWM, PPR a w tym wszystkim młody chłopak, który po prostu chce sobie jakoś ułożyć życie. Po chwili namysłu, od peerelu zdecydowanie wolę próżnię.

 

Baron


 

 

Andrzej Przypkowski

Bursztyn się jarzy

Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1989

Stron: 239

 

 

 



Literatura niepiękna

Co to jest literatura piękna, nauczono mnie jest w pierwszej klasie liceum, a może nawet wcześniej. Ja wiem: liryka, epika, dramat. To ni cholery nie jest literaturą piękną, ale kto wie, może „pikną”? W każdym razie czytanie takich książek, co się starałem nie raz udowadniać, ma zasadniczy wpływ na tak zwaną kondycję współczesnego człowieka. Co jest owa kondycja i z czym to się je, a co ważniejsze, czym popija, to sprawa trochę zawikłana. Moim zdaniem, to odpowiedź na „warunki środowiska zmiennego” (to w cudzysłowie, to cytat z któregoś z klasyków marksizmu, ale żem niedokształcony marksista, to nie wiem, którego). Ano chodzi o to, co człowiek może, gdy trzeba coś, i jak w związku tym wszystkim się czuje.

Jeszcze dość niedawno niekwestionowanie podstawowym elementem tejże kondycji było wykształcenie humanistyczne. Ono powinno wyrabiać dystans człowieka do codzienności, właściwy stosunek do spraw ludzi i ich postaw. Jeszcze całkiem niedawno humanistyka nie bardzo chciała się zajmować czymś takim, jak galopujący postęp naukowo-techniczny. Był on postrzegany i przedstawiany jako coś, w najlepszym razie niezbyt niszczącego – czemu, dzięki właśnie owemu wykształceniu zachowujące podstawowe wartości, solidnemu humanistycznemu wykształceniu, można się przeciwstawić.

Nie sądzę, że ktokolwiek przewidywał, że wykształcenie techniczne może stanowić o tej kondycji. Myślę, że rzecz tak naprawdę nie jest spenetrowana, do dnia dzisiejszego tajemnicza i niezauważona. A tymczasem, ponoć nawet potwierdzają to badania naukowe, że hobbyści żyją dłużej. A można być hobbystą-technikiem. A można czerpać przyjemność z tego, że się świat rozumie. Cały czas tłumaczę, że postrzegany jako wrogi, świat techniczny jest w gruncie rzeczy po prostu niezrozumiany i to dlatego, że w zrozumienie nie został włożony wysiłek. Świat jawi się jako pełen zagrożeń z tego samego powodu. We współczesnym świecie wolność wymaga wykształcenia technicznego. Banalny przykład umiejętność zainstalowania darmowego systemu operacyjnego: z czoła problemy z licencjami, z tym, że ktoś bogatszy, z wirusami, które ponoć zagrażają współczesnemu światu. Zrobisz człowieku ten krok, znajdujesz się w innym świecie, gdzie można dużo więcej, gdzie mało co grozi, gdzie nie ma groźnych czarnoksiężników, którzy mogą z tobą zrobić, co chcą. Jednak zachęcałem do czegoś jeszcze bardziej ekstremalnego, do zostania radioamatorem. By zostać takim facetem, co nie tylko wie, jak działa radio, ale potrafi jeszcze go zrobić i panować nad parametrami swego produktu.

Humanistyczny walor takiego postępowania jest chyba oczywisty: wiem, że ten świat daje się zrozumieć, ja go potrafię zrozumieć. To tylko kwestia wysiłku, ale jest to w zasięgu moich możliwości. Kondycja takiego człowieka jest do opisania w dość prosty sposób, po prostu dobre samopoczucie. A ponoć sprawdzono, że u człowieka w stresie maleje liczba komórek odpowiedzialnych za odporność. Więc warto choćby tylko dla zdrowia.

Otóż, skoro pisałem o radioamatorstwie i namawiałem, to powinienem polecić jakieś książki. Tu niestety, dziś zrobiła się bryndza. Być może źle szukam. Niestety. To, co widzę, nie nadaje się do spełnienia misji w kwestii owej kondycji. Współcześnie uprawia się radioamatorstwo przemysłowe. Polega to na tym, że czasopisma publikują opisy konstrukcji do złożenia, których niezbędne jest coś, co redakcja sprzedaje. Na przykład mikrokomputer z  wgranym do pamięci odpowiednim programem. Na przykład płytka drukowana, którą samemu zrobić będzie bardzo trudno. Jednocześnie owa technologiczna złożoność nie jest całkowicie uzasadniona. Bardzo często są to projekty urządzeń właściwie niepotrzebnych. Radioamatorstwo na ludzkim poziomie można uprawiać dzięki starym książkom. Tam jeszcze od początku jest napisane, jak co działa, tam jeszcze nie stawano na głowie, by jakiś firmowy element został koniecznie zastosowany. Tam wreszcie można zrozumieć, jak to działa i co najważniejsze dla osiągnięcia terapeutycznego humanistycznego efektu, zmienić. Oto jedna z takich książek, która, choć ani trochę literaturą, ani piękną, ani humanistyczną, może zmienić nasz stosunek do świata.

 

Baron


 

 

Siegfrid Wirsun

Nowe i najnowsze układy elektroniczne

Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, 1986

Stron: 277


< 04 >