Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 26>|>

Wyjątkowo wredna ceremonia (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Okladka

Grabarstwo to zajęcie nudne i niemiłe; robota brudna i niewdzięczna. Grabarz jest osobnikiem prostackim, ciągle w dym pijanym, o wątpliwej moralności... Liczyć na takiego nie sposób. Co jednak czynić, jeżeli umarli nie chcą leżeć spokojnie w wygodnych mogiłach i wracają do świata żywych pod postacią wampirów, upiorów i ghuli? Do kogo udać się z prośbą o pomoc, gdy na cichych z pozoru cmentarzykach szaleją bandy hien cmentarnych, a nekromanci knują złowieszcze plany? Nie ma najmniejszej wątpliwości – tylko Elizabediath Monck, perła grabarskiej konfraterni, człek do bólu uczciwy, godny zaufania, znawca tajemnych, rytuałów może stawić czoła takim wyzwaniom.

Pełne magii, mrocznych tajemnic, ale i specyficznego humoru opowiadania Tomasza Bochińskiego zadają kłam obiegowym opiniom o przedstawicielach grabarskiego fachu.

W księstwie Gadrin cieszą się oni szczególną estymą. Cech z pokolenia na pokolenie przekazuje sobie Tajemnicę, a Ocaloną Krainę od zagłady dzieli często jedynie długość szpadla trzymanego w silnych dłoniach mistrza cechu grabarskiego...

 

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Przed południem dotarli do dużej wioski leżącej na wschód od stolicy. Obserwowali chaty dłuższy czas z pagórka. Przed jedną ze stodół siedziało kilku wieśniaków, wyraźnie znudzonych, co w porze zbiorów było nadzwyczaj podejrzane.

– Macie broń? – spytał Monck i z zadowoleniem stwierdził, że wszyscy dobyli długich noży.

– Dobrze. Wpadacie galopem do wioski. Chłopi uciekną.

– A jeżeli nie? – przerwał najmłodszy.

Francine trzepnęła podrostka po plecach.

– Tam jest twój brat i Marcel.

– Ja tymczasem odwiedzę wójta. Chyba będzie miał nam sporo do powiedzenia.

Chłopi zbiegli, ledwo usłyszeli tętent koni. Monck nie czekał na uwolnienie Marcela. Zeskoczył z konia tuż przed najokazalszą chatą. Kopnięciem otworzył drzwi. Wpadł do sieni, potem do izby. Na jego widok zza stołu poderwał się tłusty osobnik. Skoczył ku oknu, ale grabarz ze zgrzytem dobył rapiera i oparł ciężkie żelazo o pierś grubasa.

– Stój, ptaszku! – zawołał.

– A kimże jesteś, iż nachodzisz moje domostwo z orężem – odrzekł napadnięty górnolotnie i nie po wsiowemu. Potem zaś zerknął w okno i twarz rozjaśnił mu zły uśmiech. – Zobaczymy, jak zaraz zaśpiewasz, ptaszku!

Monck jednym spojrzeniem ogarnął rozbite drzwi stodoły, wiwatujących stajennych i nadbiegające grupy chłopów zbrojnych w kołki i sierpy.

– Wybacz, proszę – rzekł. Przerzucił rapier do lewej ręki, a prawą zdzielił tłustego z całej siły w szczękę. Tamten poleciał na ścianę, by miękko osunąć się po niej na polepę.

– Monck! – usłyszał głos Francine.

– Tutaj! Pomóż! – odkrzyknął, dźwigając nieprzytomnego.

Niewiasta wpadła do izby, skoczyła do Moncka.

– Nie! – Wskazał zaścielające stół papiery i przerzucił jeńca przez ramię. Przygięło go, jednak wytrzymał.

Po chwili siedzieli w kulbakach. Kamienie rzucane przez chłopstwo zaświstały im koło uszu. Ale byli już bezpieczni. Wkrótce zwolnili.

Elizabediath policzył jeźdźców i odetchnął z ulgą. Przodkowie mieli ich w opiece. Jeden z młodzików z okrwawionym czołem chwiał się w siodle.

– Co z nim?

Masztalerz o płowej czuprynie i piwnych oczach odparł, odwracając głowę:

– Eee... widzieliście panie. Wieś ludna, bogata, a ani śladu prawdziwego cmentarza. Te kilka mogiłek... Trochę przycisnęliśmy wójta. No i kmiotki skoczyły na nas. Zachary dostał kołkiem po łbie.

– A mówiłem: ostrożnie...

– Chamstwo trzeba trzymać mordą przy ziemi! – wrzasnął jeden z chłopców stajennych.

– Twój rodzic dawno osiadł w mieście? – rzuciła Francine.

Młodzik poczerwieniał i popędził konia.

Monck pokiwał z ukontentowaniem głową.

– Dobrze, ale coś w tym jest. Bo jakże – poturbo­wali chłopaka za to tylko, że obcesowo wypytywał wójta? Francine – dodał innym tonem – jedziemy wprost do twego domu. Rannego musi obejrzeć medikus. A tego – wskazał na porwanego jegomościa – trzeba dokładnie wybadać.

 

***

 

– Nic ci nie będzie. – Dalambert klepnął bladego chłopaka w ramię. – Ale głowa poboli cię, oj, poboli. Masz tu zioła, pomogą.

Monck siedział w pracowni Dalambertów i koszmarny bałagan jakoś mu tym razem nie przeszkadzał. Może dlatego, iż gospodyni, zobaczywszy jego ściągniętą zmęczeniem twarz i zakurzone odzienie, bez pytania postawiła na stole miskę zacnego gulaszu, a Dalambert, krzątający się tu i tam, wydobył skądś mocno zakurzoną butelczynę wina. Monck czuł, jak odpływa od niego znużenie.

– Tedy, powiadasz, wioski Orcher, Cryen, Vadlise, Melo, Dign an Sheren, Xaviers, Morane i Avience nie mają żalników.

Monck zakrztusił się winem. Nic dotąd nie mówił. Francine pojechała odprowadzić konie. Skąd więc wie?

Dalambert zrzucił jakieś strzępy szmat ze stołka na podłogę i usiadł obok Moncka. Był wyraźnie zadowolony z wywołanego efektu. Czekał.

– Jak się dowiedziałeś? – dał mu satysfakcję Monck.

– Ano cóż. Doszedłem do wniosku, że zamiast odparzać rzyć w kulbace, wystarczy pomyśleć. O, Pucek! – Machnął na okrągłą małżonkę. – Siadaj z nami, opowiedz kopidołowi.

– Panie Monck, kiedyś trudniłam się szyciem strojów...

– I miałam ogromne w tym sukcesy, więc czym prędzej rzecz zarzuciłam – wtrącił Dalambert szeptem, od którego zadrżały oprawne w ołów szyby okienne.

Matrona obrzuciła medikusa takim spojrzeniem, że mały człowieczek jeszcze bardziej się skurczył, a Elizabediath przypomniał sobie, iż widział identyczny wyraz twarzy u starszej z córek Dalambertów.

– ...i choć już się tym nie zajmuję, to pozostały mi dawne znajomości. Dlatego też, gdy Mattheus wspomniał o tej dziwnej sprawie i o zmarłych ubranych w bogate stroje, uznałam...

– Że wystarczy się do sukienników przespacerować! – wtrącił tryumfalnie Dalambert.

– Cicho! Ja mówię – warknęła obfita w kształtach jejmość i uśmiechnęła się pięknie do Moncka. – Trzech sukienników kilka razy do roku sprzedaje bogate atłasy i tafty ośmiu wsiom, a raczej ich wójtom. I – choć to tajemnica cechowa – wiem, że czynią tak od zawsze.

– Od zawsze?

– Jeden ma zapiski stuletnie. Drugi trzystuletnie. Trzeci, słynny Farmand, mówi, że widział stosowne adnotacje w księdze rachunkowej sprzed pięciuset lat!

– Na miłość przodków! I nie dziwi ich to?

Dalambertowa wzruszyła ramionami.

– Klienci płacą i wymagają. A wymagają najlepszych materiałów i dotrzymania tajemnicy.

– Tak tedy mamy pewność co do wsi, które są zamieszane w tę aferę. Ale co dalej, kopidole?

– Cóż... Mamy wójta Orcher w piwnicy.

– Próbowałem rozmawiać z naszym uwięzionym. Twarda sztuka ten Dradi. Generalnie mówił obelżywie o mojej matce, nie śmiej się, bo o twojej miał całkowicie złe zdanie. Poza tym...

– Pozostali wójtowie, co?

Dalambert pokiwał głową.

– Zorientują się w sytuacji. Kto wie, co wymyślą?

– Wietrzę w tym związek, żeby nie rzec spisek. Gdyby ich tak zgromadzić razem... Ale jak to zrobić?

Drzwi pracowni otwarły się z trzaskiem i do środka wmaszerowała Francine.

– Powiem wam jak! Grupa stajennych pod moją komendą przejedzie się po tych wiochach i po kolei weźmie w łyka prostaków!

– Dziecko, tyś znowu podsłuchiwała – zawstydziła się Dalambertowa.

– Kicia! Zwariowałaś. Toć przecież ludzie ci są wolnymi kmieciami pod ochroną księcia pana! Takie porwanie to gardłowa sprawa!

– Jużeśmy jednego...

– W Orcher pobili stajennych. Z tego się wykpimy, ale rozbój w biały dzień? Przecież ci ludzie nic nam nie uczynili!

Wściekła Francine prasnęła trzymanymi w garści papierami i mapą o stół.

Idąc do drzwi, mówiła:

– Trzeba dać nauczkę kmiotkom. Żebyście widzieli plecy Marcela! Wybatożony bez litości!

Młódka wyszła na korytarz, ale nie przestała mówić, podnosząc coraz bardziej głos, tak że nawet końcowa część tyrady, wygłoszona już pewnie na ulicy, była doskonale słyszalna:

– A Zachary? Przecież z dekadę będzie leżał. I co? Mamy pozwolić, by takie łajdactwa uchodziły na sucho? O, ja do tego nie dopuszczę!

W zapadłej ciszy Dalambertowa spojrzała na Mat­the­usa. Ten zaś popatrzył zmieszany na Moncka.

– Zostaliśmy obdarzeni córką z nadmiarem temperamentu. Naprawdę, bardzo już by się jej przydało zamążpójście.

– Oj, tak – westchnęła połowica medikusa. – Zwłaszcza za kogoś solidnego, na urzędzie. – Wpatrzyła się w Moncka. – Starszą też przydałoby się wydać. Jak byle smarka zobaczy, to aż ją trzęsie, by mu matkować.

No nie, swatać mnie tu myślą? Ciekawe, czy wiedzą, jak Francine studzi gorącą krew? – Monck mimo wszystko nie chciał być tym, który otworzy im oczy.

Ukrył twarz w pucharze. Łyknąwszy zaś solidnie, rzekł spiesznie:

– Radźmy, jak zwabić wójtów i...

Dalambert, przeglądający w tym momencie przyniesione przez córkę papierzyska, wybuchnął nieopanowanym śmiechem. I to tak potężnym, że aż pył opadał z powały.

– No, niech mnie knury chędożą! Nie mogę – ryczał.

– Mattheus! – skarciła go poczerwieniała małżonka. Nie przejął się tym.

– Wiecie, co przyniosła Francine? Otóż listy do pozostałych wójtów z ostrzeżeniem i... zaproszeniem do Orcher. Zmienimy tylko miejsce spotkania i ptaszki same do nas przyjdą. A wtedy znajdziemy sposób, by wycisnąć z nich prawdę. No, Monck, nie cieszysz się?

Elizabediath siedział ponuro wpatrzony w mapę. Wreszcie przeciągnął dłonią po pokrytej kłującym zarostem brodzie i powiedział:

– Owszem. Ale spójrz, Dalambert! Twoja córka odkryła, że wsie tworzą gwiazdę. A zobaczże, gdzie wypada centrum tej gwiazdy.

Mattheus przesunął palcem od wioski do wioski i powiedział poruszony:

– Tu. W grodzie.

Grabarz pokręcił głową.

– Nie w grodzie. Na cmentarzu. Na moim cmentarzu!!!

Już wiedział, gdzie spoczywało serce zagadki. W środku najstarszej części Gardowego Pola wznosiła się kopulasta mogiła. Kurhan wysoki na ponad trzy sążnie. Omijał go dotąd, bo i nic przy nim robić nie trzeba było. A wejście zastawiono tak potężnym głazem, że czterech ludzi nie potrafiłoby skały ruszyć z miejsca.

Tak, to na pewno to.

Wstał i bez pożegnania wyszedł z pracowni. Coś w jego twarzy powstrzymało Dalambertów od pytań. Pogrążony w myślach skręcił nie w te drzwi. Zamiast do sieni wkroczył do niewielkiej komnatki. W mętnym blasku małego okienka dostrzegł półki na ścianach, zastawione butlami i słojami. Potem zobaczył, co zawierają. Otrzeźwiał.

– Ta przeklęta garbata hiena cmentarna! – wrzasnął na cały głos i wybiegł z domu Dalamberta. Ileż grobów musiał sprofanować, ile ciał zbezcześcić. Tfu! Z kim to mi przyszło paktować!

Niemal potrącił biegnącego gdzieś Jonasa.

– O, witaj! – rzekł ten, z jak zawsze mroczną miną. – Wiesz, Radeck ma nowy pomysł.

Monck, zapominając o laboratorium Dalamberta, uśmiechnął się:

– Jonas, Jonas, powiedziałeś to tak, jakby Mattańczycy stali u bram miasta.

– Gorzej. Wyobraź sobie, wymyślił, że wszystkimi cmentarzami będzie zarządzać jeden grabarz. Inni będą tylko niskiej rangi pomocnikami.

Monck parsknął rozbawiony.

– Co za głupi projekt, nikt na to nie wyrazi zgody.

– Rajcy już to prawie zaakceptowali. Wiesz, koszta spadną.

Elizabediath spoważniał.

– A ty?

– Cóż ja? Mam jedenaścioro dzieci, a dwunaste w drodze. Kto je wykarmi?

– Rozumiem. Ja jednak złożę dymisję. Nikt mi nie będzie mówił, jak i gdzie mam łopatę wbijać. Nie po to gildia uznała mnie mistrzem. O, nie!

Rozstali się w minorowych nastrojach. Jonas nawet nie zapytał o sprawę nadmiarowych zwłok. Elizabediath dotarł do swego domostwa. Otworzył okna, by przewietrzyć zatęchłe wnętrze i ze świecą w ręku począł szukać jakichkolwiek notatek o kopulastym grobowcu. Gdzieś z oddali dochodziły głosy czeladników umilających sobie pracę śpiewaniem sprośnych grabarskich kupletów. Wreszcie, gdy noc już dobrze rozgościła się na świecie, Monck znalazł dopisek na starym planie rozbudowy cmentarza. Dwadzieścia sążni na wschód od grobu L’Gadrin... Sądząc ze szkicu, punktem był niewątpliwie interesujący go grób. Ale L’Gadrin? Gadrin to księstwo. Gadrin jest nazwą stolicy. Nie rozumiał. Dopiero po chwili prawda rozjaśniła mu mętlik w skołatanej głowie. L’Gadrin! Oto na jego cmentarzu spoczywał ktoś z panującego przez wieki rodu założycieli księstwa. A sądząc po tym, jak wyglądał grobowiec, może jeden z pierwszych książąt. Może nawet pierwszy? L’Gadrin, zbawca Ocalonych i twórca księstwa?

Monck siedział długo w noc. Świeca zgasła, księżyc przemknął po niebie. Grabarz usnął wreszcie, mając niemiłą świadomość, że będzie musiał naruszyć spokój zmarłego i na dodatek ponownie skorzystać z usług hieny cmentarnej. Przeklętego Dalamberta. Albowiem wiedział już, jak zmusić wójtów do mówienia. Sen nie przyniósł odpoczynku. Elizabediatha dręczyły koszmary pod postacią wampirów recytujących wiersze.

 

***

 

Siedmiu ludzi w wiejskim, choć dostatnim odzieniu ze zdumieniem patrzyło na wysokiego człowieka w czarnym szamerowanym stroju, jakże pasującym do pociągłej twarzy, ciemnych włosów i oczu.

Byłbyż to zwykły grabarz?

Wreszcie najstarszy z przybyłych odważył się odezwać:

– Panie, jesteśmy wolnymi kmieciami...

Czarno odziany przerwał ruchem dłoni, a potem rzekł uprzejmie:

– Wielcem rad waszemu przybyciu. Messer Dradi czeka już na was. A ja mam przyjemność zarządzać cmentarzem, gdzie tylu waszych bliskich spoczywa.

Jeden z wójtów trącił drugiego łokciem. Inni popatrzyli po sobie znacząco.

– Nie wnikam w przyczyny zwołania zgromadzenia u grobu wielkiego L’Gadrina. Są zapewne ważkie, lecz tłumaczyć je będzie sam messer Dradi. Pozwólcie za mną.

I poprowadził ich pustymi alejkami cmentarza, dostojny, ponury i trochę przerażający. Wieśniacy szli, milcząc, rzecz jak na chłopów osobliwa. Stanęli u wielkiego kurhanu mocno przejęci. Odwalony ogromny kamień odsłonił ciemne wejście.

– Proszę, messerowie.

– A ty, panie?

– To wasze tajemnice i wasze sprawy. Moja rola zakończona.

Najodważniejszy z przybyłych zanurkował w ciemność. Reszta, jak barany za przewodnikiem, podążyła przepychając się i poszturchując. Zeszli po kilku stopniach i dotarli do okrągłej salki o ścianach z polnych głazów. Oświetlały ją pochodnie. Pod ścianami kamienne siedziska o wysokich oparciach tworzyły krąg. Wyryte na nich znaki po starogadrińsku krzyczały do przybyłych nazwami rodzinnych wiosek. Jeden tron był zajęty. Wójt Orcher, Dradi, siedział z głową opuszczoną na piersi, jakby spał.

– Dradi! O co tu chodzi? Po coś nas sprowadził? Co ma nam zagrażać?

Okrzyki splątały się i zgasły, gdy okazało się, iż ich krajan rzeczywiście śpi. A nawet trochę pochrapuje.

– Idźmy stąd! – rzucił jeden i już, już mieli wybiec w panice, gdy najodważniejszy rzekł:

– Stać. Tu spoczywa ten, któremu nasi przodkowie zaprzysięgli wierność. I któremu my też służym.

Spojrzenia wszystkich pobiegły za jego wskazaniem. Pośrodku salki z zapadniętej lejkowato podłogi wystawała na wysokość stopy czarna płyta. Oznaczał ją tylko jeden symbol – serce gorejące.

Wójtowie powoli, z lękiem, zajmowali przynależne im miejsca. Ledwie to uczynili, gdy ze ścian począł spływać mglisty opar. Ten i ów wydał jęk, ale nikt nie drgnął. Opar gęstniał i zatapiał salkę. Najpierw znikła grobowa płyta, potem stopy siedzących. Wreszcie mgła spowiła ich kolana. I wtedy w centrum uformowała się postać ludzka, także mglista, ale o płonących żywym ogniem oczach.

– Wojownicy moi – dobiegł głos zewsząd i znikąd zarazem – oto przybyliście! Sen mój przerwany z waszej winy. Czyście dawnych przysiąg przepomnieli?

Zapadłą ciszę przerwał wójt Dign an Sheren.

– Krwi nie szczędzim. Stróże wciąż trzymamy nad każdym z wejść. Istota, obecnie niespokojna, wiele ofiar pochłonęła. Wioski wyludniają się, ale ona nie przejdzie, póki choć jeden z nas żywie. Czemuż więc, panie nasz, jesteś niezadowolony?

Widmowa postać zafalowała jakby zaskoczona:

– Dlaczego tedy... – urwała i innym, znacznie bardziej chrapliwym głosem zakrzyknęła: – Co słyszę! Strach wyjada mych wojowników? Po tyluż latach wciąż groźny?

– Groźniejszy, panie, niż kiedykolwiek!

– Dobrze więc uczyniliście, budząc mnie. Bo rzekę wam, iż straże nasze dłużej nie strzymają naporu. Strach miał zaniknąć po trzystu i jeden latach. A oto wciąż próbuje na ziemię wyjść i dziedzictwo nasze zniszczyć. Tedy myliłem się i trzeba wam podjąć nie stróże, a walkę!

– Tedy prowadź nas! – krzyknęli jednym głosem.

– Nie mogę, wojownicy. Sen mój już zbyt długo trwa, musicie zaufać ludziom ze swego świata. Wspomogę was, lecz sposób i radę inni muszą znaleźć.

– Gdzie ich szukać?

– Już znaleźliście. Szlachetne serce w czerni was powiedzie. Wojownicy! Będę z wami.

Mgła, postać i niesamowity głos znikły w jednej chwili. Pozostało światło pochodni i chrapiący wciąż wójt Orcher.

Po schodkach do grobowca zszedł strojny w czerń i srebro grabarz.

Wójtowie padli na kolana.

– Prowadź!

– Ludzie, o czym mówicie?! – odparł autentycznie zdziwiony Elizabediath Monck.

Później, gdy już wyprawił kmieci do gospody, umówiwszy się z nimi na wieczór, zszedł do komory grobowej. Uwolnił zamkniętego w niewielkiej wnęce Dalamberta.

– Udało ci się, hieno cmentarna! Śledziłem twe poczynania. Co prawda dość marne było to teatrum, ale kmiotkowie uwierzyli. Wiemy sporo, a wieczorem opowiedzą nam resztę.

Dalambert zaczął kląć niczym opętaniec. Urwał dopiero, gdy zaschło mu w gardle, i powiedział w miarę już spokojnie:

– Ty durny kopidole! Ja nic nie zrobiłem. Kompletnie nic.

– To... było naprawdę? – wydukał Monck.

– Właśnie! – dobił go rozeźlony alchemik.

 

***

 

Dwa dni później Elizabediath Monck siedział „Pod Tłuczkiem i Kuflem”, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. Miał do przekazania wieści tak dziwne i straszne, że sam w nie ledwie wierzył, a zgromadzeni, rozgadani i rozkojarzeni, wcale go nie chcieli słuchać. Dalambert żłopał wino, dywagując o swych niegdysiejszych przygodach, gdy wraz z wędrowną trupą komediantów przemierzał szlaki Ocalonej Krainy. Jonas słuchał skrzywiony, próbując dowiedzieć się sekretów umiejętnego pędzenia gorzałki od bądź co bądź alchemika. Najgorszy był Mirro Radeck. Niby siedział z towarzystwem, ale na zydlu spoczywało tylko jego zwaliste cielsko. Duch wywędrował bardzo daleko. Do Mirra co chwila podbiegał coraz to inny chłopaczyna i przynosił sekretne liściki. Radeck brał je do łapska, czytał, uśmiechał się lub klął pod nosem i szybciutko odpisywał. Mruczał: „ci przeklęci kupcy”, „burmistrz oszalał”, „no, z tego zedrę grubą sakiewkę”. Słowem – prowadził interesy.

Monck miał dość. Po raz trzeci zagaił i po raz trzeci Mirro przerwał, machając ręką, jakby odpędzał namolną muchę, niezmiernie zajęty czytaniem wiadomości. Elizabediath wstał. Bez słowa poszedł do kuchni. Karczmarz sztorcował podkuchenne.

– I co z tego, że upadło? Co z tego, pytam się?! Otrzepać, przemyć i podawać! Jasne?

– Ale tam gnój...

– To dać więcej przypraw, korzeni z Mattan! I nie marnować niczego!

– O, pan Monck. – Odwrócił się do grabarza. – Czym mogę służyć?

– Drogi gospodarzu, karczmę twą nawiedzają hordy wygłodniałych dzieciaków...

– To gońcy.

– A ja lubię dzieci. Tedy postaw sługę przed drzwiami i niech kieruje wszystkie głodomory do kuchni. Tu dasz każdemu miodowe ciasteczko.

– A wieści? Szanowny Radeck będzie na nie czekał.

– I jemu przyda się odpoczynek. Karteluszki oddasz na zakończenie biesiady. A tu, proszę, wynagrodzenie za kłopot. – Monck wcisnął w dłoń karczmarza dwa srebrniki.

– Będzie wykonane.

– Znakomicie. A wina podaj najlepsze.

Monck zasiadł przy stole, zaczekał, aż urwie się strumień posłańców, i skinął na podkuchenną. Ta zaś biegiem przyniosła dzban wina tak przedniego, że na sam jego zapach wszyscy przy stole umilkli. Elizabediath nalał każdemu do pucharka i rzekł:

– Słuchajcie tedy. Wieści są ważne i potrzebna mi wasza rada.

Nie mogli przerwać, zajęci łapczywym spijaniem specjału.

– Płaskorzeźby w grobowcu opowiedziały historię przybycia L’Gadrina na czele gromady wojowników nad rzekę Esperon, gdzie później założono nasz gród. Ukazały wojnę. Podstępne napaści tubylców, którzy wprędce giną lub uciekają. Uwieczniono chwilę tryumfu księcia, zakłóconą przez monstrum stworzone jako zemsta pokonanych. Monstrum – co ważne! – jak rzekli wójtowie, niegdyś mające ludzką postać. Straszliwa istota jednym gestem obalała drzewa, ryła wąwozy, zabijała dziesiątkami wojowników. – Monck przerwał, bo stwierdził z gniewem, że znowu go nie słuchają. ­Uwagę zgromadzonych przykuła nie jego opowieść, a przepychanka przy szynkwasie. Postawny mąż w niedwuznacznych zamiarach ucapił podkuchenną za starannie wyeksponowany biust. Zacna niewiasta odepchnęła natręta, ale miast walnąć go raz i drugi w spotniały pysk, zaśpiewała na cały głos miłym kontraltem:

Tak cię kocham, o mój słodki,

jak pies dziada przez opłotki!

Goście umilkli zaciekawieni, a Elizabediath mało nie pękł ze złości. Onegdaj podpowiedział karczmarzowi, że dobrze byłoby zapraszać muzykantów, co znacznie podniosłoby konkurencyjność jego przybytku. I oto człek ten zainscenizował absurdalną scenkę, nająwszy komediantów, by udawali prostackie zaloty. „Dama” i „kawaler” będą teraz przerzucać się wierszykami przez pół wieczoru. Że też nie mieli kiedy zaprezentować swego wątpliwego kunsztu.

Elizabediath wstał, sięgnął do mieszka i odśpiewał końcową kwestię, skracając rzecz o dwadzieścia zwrotek:

Moja luba, dla ochoty

dam ja tobie dukat złoty.

Osiłek z trzaskiem zamknął gębę, dziewka zaś skonfundowana milczała aż do momentu, gdy wirująca w powietrzu moneta wpadła w jej zapaskę. Wtedy, nerwowo popatrując na karczmarza, zakończyła:

Dawaj prędko, o mój miły,

już cię kocham ponad siły!

Niepewne brawa uległy przemianie we frenetyczny aplauz, gdy fałszywa podkuchenna podbiegła do Moncka i wycisnęła mu na policzku soczystego całusa.

Elizabediath usiadł skrzywiony tak, że niemal upodobnił się do Jonasa. Widząc zaś miny współbiesiadników, rzekł:

– Wierszyki wymyślił mój dobry znajomy. Vito Finito. Nieopatrznie dałem je karczmarzowi.

Łyknął wina i począł mówić szybko, by nikt i nic już mu nie przerwało:

– Książę, pragnąc uratować poddanych, poprosił o pomoc panów magii. Oni to utkali sieć zasadzki. Pułapka pochłonęła monstrum, więżąc je w jej domenie. Potwór zapadł w sen, niespokojny jednak. Wojownicy księcia podjęli straż u ośmiu wejść do jego legowiska. Dziewiątego, które wessało istotę, pilnował książę. Za życia i po śmierci. Wojownicy zaś, założywszy osady, przyrzekli strażować „jak długo będzie trzeba”.

– A ciała na cmentarzu? Skąd się biorą? – zapytał ­Jonas.

– U wejść do legowiska trzymają warty najstarsi, najmocniejsi duchem. Gdy jednak istota próbuje wyjść, giną. Umierają bez śladu ran czy obrażeń. Tak było zawsze. Monstrum oszołomione próbuje wtedy wcielić się w zmarłego. Udało mu się za pamięci żyjących dwa razy. Okropne to ponoć widowisko! Aby tego uniknąć, trzeba szybko pochować poległego u boku księcia. ­Wiele rodów rycerskich zgodziło się przytulić wojowników. Tam spoczywają, strojni tak, by ujmy nie przynieść gospodarzom.

– Ale jak...?

– Zostawiają poległych u wejść do legowiska. I ciała znikają. Lecz to przecież nieważne. Radźmy, jak pokonać monstrum. Bo siły potomków wojowników słabną i wnet nie będzie komu czynić straży u bram.

– To wszystko prawda? – Jonas z wrażenia wylał nieco bezcennego wina na blat stołu.

– Tak – wsparł Moncka Dalambert.

– Tedy co zamierzasz czynić? – Radeck chyba zapomniał o posłańcach.

– Nie jestem wojownikiem. Żaden z nas nie jest. Nie pokonamy istoty. Ale potwór był kiedyś człowiekiem. Trzeba wyprawić ceremonię pogrzebową, by wreszcie znalazł spokój i dostąpił wiecznego snu.

– A wedle jakiego rytuału? – Mirro sceptycznie skrzywił twarz.

– Nie wiem. Będziemy improwizować.

– Aha – rzekł Radeck i zamyślił się głęboko.

– Ci ludzie, potomkowie wojowników L’Gadrina, trzymają straże już ponad tysiąc lat? Dobrze zrozumiałem? – Jonas przybrał rzeczowy ton.

– Zaiste.

– Co więc znaczy, gdy mówią, że wkrótce przestaną pełnić wartę?

– Już za dwa, trzy pokolenia zabraknie strażujących – odrzekł przygnębiony Monck.

Pozostali popatrzyli po sobie i odetchnęli z ulgą.

– Mirro, pójdziesz ze mną? – nie tyle zapytał, co stwierdził Elizabediath.

– Nie. A z jakiej racji? – odparł Mirro Radeck, grabarz.

Monck poczuł, jakby dostał w twarz. Spokojnie jednak pomyślał: rzeczywiście, z jakiej racji? Odwrócił w myślach sytuację. Co on by odpowiedział? Rozważył w milczeniu. I ostatni cień sympatii do Radecka w nim umarł.

Skinął głową, spojrzał na Jonasa. Ten spuścił oczy. Elizabediath znowu pokiwał głową:

– Wiem. Jedenaścioro dzieci, a dwunaste w drodze – rzucił zjadliwe.

– Monck, a może by tak powiedzieć burmistrzowi, albo i księciu? Ta sprawa to dużo więcej niż bałagan na cmentarzu – odparł Jonas.

– Sądzisz, że oni coś zrobią?

Jonas był uczciwy. Milczał.

– A ty, Dalambert?

Alchemik spojrzał twardo na grabarza.

– Nie moje to buraczki, ja w nich mordy maczać nie będę – stwierdził i zanurzył usta w almadenie.

Elizabediath Monck klasnął w dłonie. Nadbiegł gospodarz.

– Tu macie zapłatę za wszystko, karczmarzu. A za to – rzucił srebrnika – dajcie tym panom jeszcze dzban wina. To już koniec wieczerzy.

 


< 26 >