Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Prowizorka

czyli dzielne trwanie na posterunku

 

 

Jubileusz jest okazją do różnych refleksji. Czasami wesołych, czasami smutnych, czasami podszytych strachem. Różnych. Na przykład nachodzi człeka głębokie zdziwienie. Jak to, kurna!, tyle przetrzymało?! Prawa nie miało! Zwłaszcza że po drodze tyleż przygód, tyleż pułapek, a i nieszczęścia się zdarzyły. Nie powinno było wytrzymać, zwłaszcza że załoga kilkukrotnie podejmowała bardzo poważną decyzję, solennie sobie obiecywała: nigdy więcej! Dosyć! Koniec, amen, sensu to nie ma.

Sensu nie ma, bo prowizorka, bo zabawa, bo... za darmo. Przedsięwzięcie niekomercyjne w atmosferze radosnego budowania kapitalizmu to kompletny anachronizm. Anachronizm także w życiu pryków wyraźnie zmierzających do wieku emerytalnego. Oczywiste?

Otóż niekoniecznie o Fahrenheicie. A w każdym razie nie tylko. Oczywiście, periodyk działający na dziwnych zasadach, robiony przez grupę entuzjastów, powieszony początkowo na uczelnianym serwerze pachnie z daleka amatorszczyzną. Prawda? Bo dorośli, prawdziwe businesswomen, prawdziwi mężczyźni w tym kraju zajmują się robieniem kasy. Taki jest pewnik.

Pewnikiem jest, że jeśli coś się nie da sprzedać, nic nie jest warte. Dlatego Kolumna Zygmunta w Warszawie jest bardzo cenna, bo się ją sprzedaje co chwila. Przynajmniej tak niektórzy zapewniają. Cokolwiek jest w sieci, jest nic nie warte, ponieważ za moment jest powielone tyle razy, ile tylko potencjalni userzy zdołają. Jak coś jest w muzeum, to jest bezcenne, co oznacza, że niechodliwe, bo przeszło do historii.

Tymczasem Fahrenheitowi zapewne zawdzięczam miejsce w Wikipedii. Nie wiem, na jak długo, ile czasu potrzeba, żeby się ktoś połapał, ale w Wikipedii jest także sam Fahrenheit. Wychodzi na to, że amatorszczyzną wejść się da do historii. A przynajmniej dziś można tak myśleć. Generalnie chodzi o to, że efekty przedsięwzięcia są niezbywalne pomimo rozszerzającego się zjawiska własności intelektualnej, która to zasadza się na zbywaniu praw autorskich majątkowych w zamian za obowiązującą aktualnie walutę.

W amatorskim przedsięwzięciu kilkanaście już osób zaczynało swoją literacką karierę. Nie ma to jak siła prowizorki.

Oczywiście... Tak zwani Prawdziwi Literaci, Prawdziwi Wydawcy powiedzą, że każdy zaczynał w jakimś tam kółku literackim. Oni są Prawdziwymi Literatami, bądź Wydawcami... My zaś pozostajemy amatorszczyzną. Takie zdania słyszałem. I... wzruszałem ramionami.

Guzik mnie obchodzi, czy jestem prawdziwy, czy udawany, czy profesjonalny, czy amatorski. Zwłaszcza gdy zasadniczym miernikiem jest wynik finansowy. Interesuje mnie, czy moje pyskowanie dociera do kogoś, choćby w ten sposób, że ten czy ów się wkurzy. Tymczasem

mam już konkretne wyniki w postaci wprowadzonych do obiegu, choć może w wąskim gronie, pewnych myśli.

No i tak właśnie trwa amatorszczyzna i prowizorka. Usłyszy facet, jak ktoś go chce przekonać z ogniem w oczach do czegoś, co sam napisał, i pragnie, aby owa chwila trwała, a jeśli już trwać nie może, żeby się ów efekt powtórzył. Na przykład, żeby znowu ktoś powiedział: „Jakiś bęcwał napisał ...”, a w miejsce kropek włożona zostanie nasza szczytna myśl.

I tak dochodzę do poetyckiego wniosku, że podstawą trwałości są rzeczy jak najbardziej ulotne. Prawda jaki piękny paradoks? A niech go tam... pokręci! Za tą wzniosłą myślą kryją się przygody, których wolałbym uniknąć. Pamiętam, jak na fali odwilżowego entuzjazmu, około roku 1980 (gdyby kto nie wierzył, że ludzie tak długo żyją, to trudno, ale żyją, i to nawet jeszcze dłużej!) jako członek NZS-u przekonywałem swych znajomych, że teraz muszę poświęcać swój czas na rzeczy ważniejsze niż fantastyka. Wówczas bodaj osobnik, znany jako Generał, stwierdził, że pewnie nasz wrocławski klub fantastyki przetrwa dłużej nie Solidarność. Otóż WYKRAKAŁ. Tak wykrakał, bowiem choć opijaliśmy ćwiarę pod czerwonym logo wypisanym solidarycą, to zdecydowanie była to stypa, i zdecydowanie to nie była TA Solidarność. Owszem, pozostał opar i wspomnienie, lecz niewiele więcej. Tymczasem odbyliśmy także w tym roku ćwiarę LOF-ów i zdecydowanie to byli CI ludzie i TEN LOF. Choć nie ma statutu, nie ma ideologii, choć zapytany znienacka uczestnik nie byłby w stanie powiedzieć PO CHOLERĘ. Choć temu i owemu po drodze się zmarło. Uczciliśmy minutą ciszy i dalej! Gdzie i co (dalej)? Mówimy o rzeczach tak ulotnych , że nazwać trudno.

Tak się składa smętnie, że od tego czasu, gdy zacząłem pisać do Fahrenheita, opijamy już kolejną stypę ku pamięci kolejnego wydawniczego przedsięwzięcia. Takiego, co miało solidne, niczym granitowe fundamenty, podstawy swego bytu. A my oto doszliśmy do okrągłego numera i gracko toczymy się dalej, z pełną świadomością, że to MY. To się nazywa silne poczucie tożsamości. Ciągłość dziejowa od Piasta Kołodzieja, albo gdzieś od samego Homera.

Na czym owa ciągłość polega? No... na przeczuciu, że jest. Mimo że się zmieniało i to, i owo, przy czem daje się w szczególności paluchem pokazać, co było nawet „owo”, gdyby się kto upierał, ale to swoją drogą, a pozostaje głębokie poczucie tożsamości fahrenheitowej.

Ja wiem, Drogi Czytelniku, że cię już skręca od tych rocznicowych laurek. Trudno, nikt nas nie chwali, sami musimy. Wszelako zastanów się nad istotą sprawy: jakim to cudem prowizorka jest tak trwała? Przypadek to czy złudzenia, czy jakaś okoliczność porządkująca rzeczywistość tkwi w tym jednak?

Otóż chyba znam przyczynę: istnieje potrzeba. Prowizorka powstaje w kooperacji z silną potrzebą. Nikt nie buduje prowizorycznej szopy tylko dlatego, że nie ma materiałów i czasu. Warunkiem niezbędnym jest silna potrzeba zaistnienia. Rzecz nie jest realizowana sama dla siebie, sama w sobie, czy jakoś tak. Musi być potrzebna, i to bardzo. Tak bardzo, że mimo iż nie ma warunków, nie ma materiałów, robotników, lecz żniwo wielkie, i choćby nożyczkami do paznokci, ale za robotę wziąć się trzeba.

Jeśli potrzeba nie ustępuje, powinno nastąpić zastąpienie. Oczywiście prowizorki. Powinno pojawić się coś z pierwotnego zamysłu trwałego i profesjonalnego. Prawda? Wszelako tak się dzieje, gdy owa potrzeba jest jasno określona.

Profesjonalnie wydaje się pisma przede wszystkim w celu zarabiania pieniędzy, potem w celu kształtowania opinii publicznej (czytaj, wygrania wyborów) w celu popularyzacji (czytaj, ktoś dał kasę, którą trzeba przerobić na swoją w nieirytujący sposób), bywa, że wydaje się profesjonalne pisma w celu osiągnięcia profesjonalnego poziomu. Czasami zaś chodzi o poziom wysoki, bądź najwyższy. Czasami zaś zwyczajnie o dokopanie komuś.

Tak czy owak, gdy tylko któraś z wymienionych potrzeb zachodzi, następuje transfer kasy, zaś brzdęk monet jest niechybną oznaką końca prowizorki. Przetrwa tylko prowizorka, której potrzeba istnienia jest tyleż silna, co mglista. Tak mglista, że gdy ktokolwiek próbuje powiedzieć, o co chodzi, to czerwieni się po czubki uszu, zaczyna rozglądać w poszukiwaniu pomocy, aż wreszcie z paluchem wycelowanym w okno wrzeszczy: „ludzie, ufo, jak pragnę zdrowia, ufo i złoto w Dolinie Niedźwiedziej”, gdy jeszcze ktoś wgapia się w niego, nie porzuciwszy nadziei, że prelegent jednak wyjaśni, o co chodzi.

Trwająca prowizorka tworzy swoisty profesjonalizm. Dalibóg, jakie jest tego podłoże? Na przykład, gdy grupka entuzjastów zabiera się za robienie gazetki ściennej, a chce do tego, żeby była dobrą zabawą, to musi wszystko przemyśleć tak, żeby na przykład w drogę sobie nie wchodzić, żeby na przykład obieg papierów był i spontaniczny, i przewidywalny, bo jak co gdzie utknie, to dobrze byłoby bez utraty nerw znaleźć. Bo jak się człek zdenerwuje, to nie ma przyjemności. Nie ma też przyjemności, gdy wydawane czasopismo okazuje się gorsze od innych. Z tej przyczyny autorzy są i musztrowani, i poprawiani, i trzeba w końcu, by redaktorzy byli mniej lub bardziej profesjonalni. Podążając tą ścieżką, znajdujemy się w miejscu, gdzie mniej więcej jesteśmy: choć nigdzie nie spisano, każdy wie, co do niego należy, ale i co do innych. Funkcjonuje coś, co w profesjonalnych wydawnictwach szczytem rozrzutności zwą: redakcja merytoryczna, redakcja literacka, że w dobie przeróżnych słowników elektronicznych jest ktoś, kto walczy, by we właściwym miejscu było „morze” a nie „może”. Wreszcie dostrzec można na naszych amatorskich stronach banery tajemniczej organizacji W3C. Co świadczy, że dział techniczny na co dzień zajmujący się bezpośrednio pojętą rozrywką, stara się zachować międzynarodowe standardy stron www. Tych znaczków nie uświadczymy na zawodowych portalach. No cóż, my amatorzy...

Otóż nie z samozachwytu o tym wszystkim piszę. Bynajmniej. Chodzi mi o zdziwienie: jak nam się jeszcze chce?! Jak to możliwe, że raz i jeszcze raz, że przychodzi czas i człek zamiast ciepnąć tym wszystkim, skoro tyle razy już udowodnił, że za bezdurne też się można narobić, a nawet, że zwłaszcza za bezdurne? Jak to możliwe, że pojawiają się nowi współpracownicy, że choć walą w nas nieszczęścia, że ludzie którzy powinni zająć szukania dla siebie rozsądnej roboty, bo przecież czynsz trzeba z czegoś zapłacić, dzieci nakarmić, że o kotach już nie wspomnę robią to COŚ? I cóż chcemy w ten sposób osiągnąć, jakiż cel abstrakcyjny, czy kulturę rozszerzyć, czy tylko szerzyć, podnieść poziom czytelnictwa, czy zwiększyć, litry mleka na głowę. Czy zmniejszyć, wręcz przeciwnie niż mleka? Przyczyna czy potrzeba jest ulotna, niedefiniowalna, przez co walczyć z nią nie sposób. Nam się chyba zwyczajnie jeszcze chce i ... Tym sposobem, nie wiedzieć jakim, jest kolejny numer. Mniejsza o to, że pięćdziesiąty.

 


< 13 >