Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 25>|>

Grafomania na warsztacie

 

 

Dzisiejszy odcinek „Zakużonej Planety” nie dostarczy czytelnikom przyjemności delektowania się kolejnym tekstem, być może natomiast zaspokoi w pewien sposób żądania wyrażane pod adresem działu tu i ówdzie. Nie tylko żądania zresztą. Wieść gminna niesie bowiem, że „Zakużona” już nie uczy, nie pomaga w pracy nad warsztatem własnym (pisarskim, jak najbardziej, do wiedzy jakiejkolwiek w zakresie młotków nie aspiruję), nie wskazuje, jakich błędów się wystrzegać, bo błędów tak podstawowych nikt już nie popełnia...

Czyżby?

A skoro nikt nie popełnia błędów banalnych i podstawowych, to jakie? I jakimi powinna zajmować się „Zakużona planeta”, żeby sprostać poznawczym i naukowym wymaganiom czytelników?

Poniższe cytaty pochodzą z materiałów rozmaitych. Niektóre zajmują poczesne miejsce w moich archiwach prywatnych, niektóre ukazały się drukiem, niektóre... No mniejsza z tym. W każdym razie ich zestawienie wraz z komentarzem mają być próbą odpowiedzi na powyższe pytania i wymagania. Na ile udaną – jak zawsze ocenią czytelnicy.

Jeżeli nawet część błędów wyginęła w tajemniczym procesie ewolucji tekstów, to jest wśród nich jeden absolutnie nieśmiertelny – to kłopot, jaki mają kolejni debiutujący autorzy z zasadą tożsamości podmiotu. Pytanie, które należy sobie postawić przy czytaniu powyższych cytatów, dobrze brzmiałoby w language’u: Who’s the Agent? Ponieważ jednak tekst niniejszy jest głęboko osadzony w polszczyźnie i to poprawnej, zagadkę zadam po polsku: i kto to robi?

„Odwróciła się, purpurowa suknia zatańczyła wśród drobinek kurzu i wybiegła z komnaty.”

I w ten sposób zamiast wdzięcznego obrazka umykającej panny, mamy do czynienia z wyjątkowym przypadkiem biegającej sukni. Ja osobiście, oczyma duszy, czy jak kto woli, wyobraźni, widzę tę pannę, rzucającą się w pogoń za niesfornym przyodziewkiem, i śmiem wątpić, czy ten efekt był zamierzeniem autorki...

Tajemnice podmiotu zdradza się akolitom już w trakcie szkolenia podstawowego, a jednak problem z jasnym wyłożeniem, co lub kto wykonuje opisaną w zdaniu czynność, skutecznie uniemożliwia kolejne próby stworzenia tekstu doskonałego.

„Mgłą rozrzedziła się, a jej oczom ukazała się małą chata. Lecz ona już nic nie widziała. Widziała tylko krew.”

Pomijam już dość interesująca fleksję (pisownia oryginalna), ale te trzy krótkie zdania są niczym wierzchołki trójkąta bermudzkiego – tajemnica na miarę zagadki piramid – kto widział i czyim oczom co się ukazało?! Im dłużej czytam, tym większe mam wątpliwości.

„Zobaczyła uśmiechniętą twarz młodego żołnierza, który zajrzał do wnętrza powozu. Należał on do oddziału konwojującego ślubny orszak.”

Pytanie testowe nr 1: gdzie jest błąd i do kogo należy?

„Na jego odsłoniętym ramieniu zakrzepła strużka krwi. Podniosła klingę i jeszcze raz przebiła nią bok trupa, przybliżając usta.”

A tu kolejne krwawe opisy. Czy może raczej popisy, bo niewątpliwie autor rozpędził się nieco i to, co miało być opisem czynności głównej bohaterki, nieoczekiwanie stało się dość zaskakującą antropomorfizacją. Skojarzenia są jeszcze bardziej powalające niż w przypadku rozbrykanej sukni – strach się skaleczyć nieopatrznie, bo można nie zapanować nad taką strużką krwi, co to trupa kole. Klingą zresztą.

Błąd powyżej zobrazowany jest ponoć banalnym, niewartym wspomnienia – o podmiocie domyślnym dzieci się uczy w podstawówce, wszyscy mają ten okres nieporadności językowej dawno za sobą, czy jednak aby na pewno?

Bywają teksty, w których co drugie zdanie dostarcza wrażeń z gatunku powalających, przedmioty, z założenia nieożywione, zaczynają żyć własnym życiem, zupełnie niezależnym od woli autora, a niejednokrotnie zyskują i osobowość.

Autorzy tekstów niejednokrotnie zapominają, że czytelnik bynajmniej nie posługuje się tym samem zestawem skojarzeń i odniesień, i poszczególne nazwy może denotować w sposób właściwy sobie jedynie i zgoła odległy od wyobrażeń piszącego. Bywa, że nawet zdanie zasadniczo poprawne:

„do przedziału weszła dama z koafiurą”

może wywołać krzywy uśmieszek na twarzy czytających, a co dopiero mówić o czymś, co semantycznie jest daleko bardziej skomplikowane, a przy tym niejednokrotnie zawiera błąd logiczny, który nawet najwytrwalszego i pełnego najlepszej woli czytelnika przyprawi o parkosyzmy śmiechu.

Warto więc poświęcić nieco wysiłku i czasu na pracę nad czytelnością przekazu.

Kiedym dziewczęciem niewielkim była i w szkolnej ławie czas przepędzała, panowała wśród braci (takoż szkolnej) moda na opuszczanie opisów w trakcie lektury lektur. Swego czasu proceder uważałam za naganny, teraz zaś skłaniam się ku opinii, że w tym szaleństwie jest metoda. I to wcale słuszna.

Bywają opisy, których czytanie grozi poważnymi obrażeniami. Pomijam już, że można się zadławić śmiechem lub z wrażenia, ale i dysonans poznawczy, jaki staje się udziałem czytającego, może trwale zaburzyć percepcję wszechświata i okolic.

„Kapitan zasunął szufladę z przyborami kreślarskimi, wziął świeżo naszkicowaną folie z kursem, i wyszedł z kajuty zamykając za sobą ciężkie, hermetyczne drzwi. Szedł dłuższą chwile jasno oświetlonym korytarzem, aż dotarł na mostek. Statek w sposób wyczuwalny kołysał się, co wskazywało na jego wzburzony stan morza.”

Dobra, nie jestem marynistą, może być, że każdy szanujący się dowódca okrętu posiada szufladę z kreślarskim (!) wyposażeniem – kalki, rolki, przykładnice, cyrkle i co tam jeszcze kreślarzowi potrzebne. Może. Ale jak mu się udaje folię szkicować, za nic nie mogę odgadnąć. Kurs na tej folii (no nie szkicować, ale nakreślić) to jeszcze, ale samą folię?! Ot, i zagadka. Kolejną jest zaimek „jego”, który niejasno sugeruje, że to statek był w stanie wzburzenia. Choć może raczej to morze należało do statku. Sama już nie wiem. Dlatego przestanę się zagłębiać w meandry denotacji i pozwolę sobie zwrócić uwagę na jeszcze inną charakterystyczną cechę powyższego cytatu. Przymiotniki, czy może raczej nazwijmy to określniki.

Opisy najeżone słowami odpowiadającymi na pytanie „jaki?” lub „jak?” wbrew pozorom nie są opisami bogatymi, wyrazistymi ani pełnymi. Za to z dużym prawdopodobieństwem są w stanie kompletnie ogłuszyć czytelnika.

Wiem, stare przysłowie pszczół mówi: od przybytku głowa nie boli. Ale jeśli nawet sprawdza się ono w przypadku dodatkowego plastra miodu, tudzież nadliczbowego prosięcia, niekoniecznie już ma to zastosowanie w pisarstwie. Tutaj jak najbardziej głowa rozboleć może. Od nadmiaru właśnie.

„Po prawej ręce idącej groblą postaci, za drzew i przybrzeżnych zarośli powoli wyłaniał się obraz mętnej, stalowo czarnej wody, płynącej leniwie i tak jakoś nieuchronnie ku swemu końcowi, zupełnie jak życie, jak czas, którego niby panem jesteś, a bezwolnie go tracisz.

Grobla, niska o łagodnych niczym kobiece piersi zboczach, z oddalenia, bardziej przypominająca wystający kręgosłup dziwnego stwora niż twór rąk ludzkich. Długa łagodnie skręcająca, w zgodzie z korytem rzeki. Środkiem, zajmując cały jej grzbiet wygodnie się rozsadowiła, rozmyta, rozdeptana droga, naznaczona śladami głębokich kolein, wypełnionych na wpół błotem na wpół wodą.

Na jej tle, dziwnie zwyczajnie rysowała się postać, wysoka, smukła, ubrana w czarne bufiaste spodnie, czarne ubłocone buty, okryta brudno zielonym płaszczem nie domkniętym na przedzie, z pod którego, oprócz obnażonego torsu wystawały dwa detale, które nawet niewprawny obserwator bez trudu gołym okiem z całości postaci by wyłowił.”

Powyższy przykład jest hm... ekstremalnym (choć wcale nie wyjątkowym); jego autor nawet mistrzów barokowej kwiecistości pozostawił daleko za sobą. Z kolei epoka, w której kwiecistość w mowie i piśmie była trendy, została daleko za nami i czytelnikami i, śmiem twierdzić, autorami.

„Fale, dziś w kolorze głębokiej wiosennej zieleni, szalone jak młody jeleń, buszujący w zbożu, groźnie, a zarazem delikatnie ujmowały w objęcia brzeg kamienistej plaży. Gdzieś, daleko od suchego lądu, brały swój początek, potem, niepokorne, unosiły się ku palącemu słońcu jak drapieżny ptak, by w końcu opaść lawiną białych bałwanów w piasek lub niewzruszony klif.”

Nadmiar określników, porównań, przymiotników, wysilona metaforyczność pasowałyby może do pamiętnika pensjonarki, bowiem twórczości pamiętnikowej z założenia nie udostępnia się szerokiej publiczności. Nie bez powodu zresztą. Bo w tym przypadku definitywnie sprawdza się inne przysłowie: co za dużo, to niezdrowo.

„Tak oczywiście skwitował to Iks, wracając od pochylonego pod maską Igreka i informując siedzące na tylnym siedzeniu En i Em.”

Pytanie testowe nr 2: czego mamy za dużo w tym zdaniu?

Wielosłowie jest jednak przypadłością powszechną. Nadto przyjmuje wielce zróżnicowane formy. Niekoniecznie polega na szaleńczym mnożeniu przymiotników lub innych części mowy.

„Nie miał interesu w tej potyczce, ale z niewiadomych powodów wiedział, że musi wziać w niej udział.”

„Nigdy nie mieszał się do konfliktów, w których nie miał interesu. Tak byłoby i tym razem, gdyby nie dziwna siła, która wypchnęła go na gościniec.”

Dwa powyższe zdania pochodzą, jak się nietrudno domyśleć, z tego samego tekstu. W oryginale (którego wzdragam się przytaczać w całości) dzieli je kilkanaście linijek, zbyt mało, by czytelnik zdołał zapomnieć, że bohater interesu wprawdzie nie miał, ale mimo to stawał dzielnie. Do owej sytuacji autor nawiązuje zaś kilkakrotnie. Dlaczego? Może sam ze zadziwienia otrząsnąć się nie mógł, pisząc swe opowiadanie. No cóż, ja nie mogłam przy lekturze.

Innym przejawem wielosłowia jest zapełnianie kolejnych akapitów opisami, które absolutnie nic nie wnoszą do tekstu.

Oto na przykład bohater tekstu wyciąga z kieszeni papierosy, po czym chowa je z powrotem, nie poświęcając używce ani chwili uwagi na kolejnych stronach tekstu. Sensu opisywania owej czynności nijak dostrzec nie potrafię. Nawet po dłuższym zastanowieniu. Podobnie jak i sensu szczegółowego opisywania kolejnych pomieszczeń, przez które przebiega główny bohater, bądź ginie jeden z bohaterów drugoplanowych. Fakt, że Iksa zadziabali nożem przy szafce z drewna sosnowego, która stała po prawej stronie łóżka, nie przydaje wagi tej śmierci, ani też klimatu tekstowi, a jednak wielu autorów nie może się oprzeć pokusie czynienia takich opisów:

„Odłożył pióro, i zaciągnął się głęboko fajką. Rozejrzał się po swoim biurku. Leżało na nim, oprócz sterty papierów, map i książek, znajdowało się kilka przedmiotów, do których Iks był niewątpliwie bardzo przywiązany: stary kompas z stłuczonym szkiełkiem, kawałek koralowca, zdjęcie małej dziewczynki w objęciach brodatego męszczyzny (jeszcze rok temu Iks nosił brodę, ale ostatnio postanowił ją zgolić. Uznał bowiem, że wygląda zbyt staroświecko...) oraz kilka zdjęć Gdańska i okolic.
Ułożył się wygodnie na fotelu, i spokojnie oddawał się paleniu fajki. Najdłużej udało mu się wypalić ją w niecałe półtorej godziny.”

Dla porządku dodam, że pisownia jest jak najbardziej oryginalna. A kontynuując swoje rozważania, zapewnię też, że tak jak bałagan na biurku można uznać za obrazowanie charakteru bohatera, tak fakt, iż wypalał on fajkę w pół godziny, ma się nijak do treści tekstu. Żaden z przedmiotów skrupulatnie wyliczonych przez autora nie ma też znaczenia dla rozwoju fabuły i żaden nie został wymieniony ponownie na kolejnych stronach.

Innym przykładem w temacie mogłyby być pleonazmy, czyli sytuacje, w których „kontynuujemy dalej”, „cofamy się do tyłu”, „wspinamy do góry” czy, dla bardziej zaawansowanych, „klaszczemy rękoma”, a „mrugamy oczami”. Jednak skoro opinia publiczna głosi, że takowych błędów nikt już nie popełnia, nie będę im poświęcać więcej uwagi. Po co, skoro problem ponoć przebrzmiały?

Oczywiście istnieje też druga strona medalu. Tę reprezentują autorzy nad wyraz oszczędni.

„Po odbyciu morderczego oczyszczenia na pustyni, a następnie nauk i praktyk religijnych pod czujnym okiem Iksa, Igrek stanął wreszcie w świątyni”

Dla niezorientowanych wyjaśniam, że bohater tekstu w przytoczonym zdaniu przeszedł szkolenie, dostąpił wtajemniczenia i został magiem. Ot tak, bez zadęcia, żadnych niepotrzebnych prób, żadnych koszmarnych przeżyć, nikomu oczy nie wypłynęły, a słońce mózgu nie wysuszyło. Chyba...

Niewątpliwie natomiast uszczerbek poniósł klimat tekstu. Co tam uszczerbek! Klimat nie wytrzymał prób i wysechł był na wiórek na owej tajemniczej pustyni, zapewne wskutek niskiej odporności na klimat dla odmiany pustynny.

Przykładów tej opcji nie można, niestety, mnożyć w nieskończoność, wymagałoby to bowiem przytoczenia czegoś, czego zwykle w tekście nie ma. Z czego autor, wiedzion niewiadomo jaką koncepcją, zrezygnował bezpowrotnie.

Natomiast z moich obserwacji wynika, że jeśli w tekście brakuje owych budujących atmosferę i napięcie elementów, to za chwilę, dwa, trzy akapity niżej, pojawi się opis sosnowej szafki, obozowiska, które bohater mija z daleka, brzegu jeziora, gustownych gatek albo czegoś równie irracjonalnego, co i niepotrzebnego. I kiedy już dojdę do tego, dlaczego tak się dzieje, pojadę do Egiptu – rozwiązanie tajemnicy piramid, zagadki klątwy Tutenchamona będzie dla mnie niczym przysłowiowa bułeczka z masłem.

Wśród błędów, jakie ponoć nie pojawiają się w tekstach (ta ich banalność, ta prostota żenująca), frapuje mnie szczególnie skłonność niektórych twórców do używania słów niekoniecznie zgodnie z ich znaczeniem. Skąd te pomysły na dzikie zupełnie konstrukcje językowe? Nakazana wymogami logiki denotacja poszczególnych nazw może doprowadzić do niejakiego rozstroju nerwowego. Próby odgadnięcia bądź wyobrażenia sobie, co autor miał na myśli, tym bardziej. A przecież nie sięgamy nawet w obszar określony indeksem słownika wyrazów obcych...

Nie robi się już podstawowych błędów? Aby na pewno?

„rozległ się swąd palonej skóry”

Jak to „rozległ się”, przepraszam? Znaczy cicho było i nagle jak nie huknęło smrodem?

„podała napój, wpędzając się w szaleństwo własnego sumienia”

Co to jest szaleństwo własnego sumienia? I czym różni się od szaleństwa cudzego sumienia? Gotowam zapłacić za jasną definicję.

„coraz bardziej pyszniąc się tą myślą”

Mam myśl i jestem z tego dumny... Zastanawia mnie tylko, jak się przyjaciołom pochwalić...

„Październikowy dzień był mglisty (...) Poszczególne drzewa miały różne tonacje pastelowych kolorów.”

I żeby nie było wątpliwości, rzecz się dzieje w Warszawie...

„Znów zwoje świadomości potoczyły się w głąb umysłu, zupełnie wbrew woli Iksa skupiając całą siłę na kontakcie wzrokowym.”

Jeżeli posiadam jakiekolwiek zwoje świadomości, to zaprawdę nic o tym nie wiem...Czy jest na sali lekarz?

Humor z zeszytów? Bynajmniej. To cytaty z tekstów aspirujących do miana współczesnej literatury...

Jak to więc jest z tymi błędami? I sensem istnienia działu takiego jak „Zakużona Planeta”?

Odpowiedzi można mnożyć tak jak i przykłady „nie do końca dopracowanych” tekstów. Kończąc swe dywagacje, pozwolę więc sobie te pierwsze zostawić czytelnikom, a przytoczyć jeszcze kilka tych drugich. I niech zostanie to złożone na karb mojego lenistwa – odpowiedzi musiałabym wymyślać sama, a jeśli chodzi o przykłady – te mam gotowe.

„Lewitując tuż nad odbierającą oddech przepaścią koiłem wzrok klimatem mego sanktuarium.”

„sądząc po ciężarze leżała na nim kobieta”

„Miał na imię Maciek. Na sobie ciemnogranatowy, sztywno wyprasowany dres z białymi paskami i białe sportowe buty. Dyszał ciężko, próbował się uspokoić. Nie potrafił.”

„Wyszorowałam się w rzece, która już najwyraźniej nie pamięta niedawnej przykrości, bo nic o tym nie wspominała.”

„Nasz Rząd i jego organy uznały obcych nieoficjalnie za cywilizacje nam przelegającą i postanowiły zawrzeć z nimi bliższy kontakt i wymiane kulturalną."

„Śliski i bardzo zwinny obiekt nazwany przez zarząd więzienia „artefaktem” spadł przez strop prosto na mnie. No, może nie prosto na mnie, ale bardzo blisko. Jakieś pół metra ode mnie.”

„Odrzuciła swoje włosy z dekoltu.”

„Przez tę fatalną chwilę Iks miał wrażenie, jakby coś uporczywie chciało zdeformować znaną mu rzeczywistość. Łóżko było jakby krótsze niż parę godzin temu, drzwi były chyba trochę bliżej, a szafa nie miała najmniejszego sensu. Po paru sekundach pokój wrócił do normalności, jeśli można tak to nazwać. Jednak życie Iksa nie było już normalne. Po pewnym czasie zaczął słyszeć głosy, dobiegające tak jakby z rur kanalizacyjnych. Głosy mówiły w jakimś nieziemskim języku, Iks nie zrozumiał z nich ani słowa.”

 

Zupełnie tak jak ja...

 


< 25 >