Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Ten Cortazar...

Są książki o niczym, których „nikt nie czytał” i które każdy przeczytać powinien. Na przykład „Gra w klasy” Cortazara. Dlaczego każdy czytać winien? Bo... No właśnie. Pierwszy problem z tym tekstem jest dokładnie taki, jak pisze recenzent na okładce: przeczytać się tego nie da. Rozliczność wątków, ilość bohaterów, wreszcie to, że nic się nie dzieje, że wszystko rozpada się na sceny, które zgodnie z tytułem można czytać w takiej, siakiej czy zupełnie przypadkowej kolejności, powoduje, że normalnie czytając „od deski do deski”, przeczytać się tego nie da.

Nieszczęście współczesnej literatury, tak zwana literatura popularna, jak się wyraził kiedyś pewien mój znajomy, to książki również o niczym, z tą wszakże różnicą, że stosunkowo łatwo się czytają. Od czasu kiedy Wiktor Hugo napisał „Katedrę Marii Panny”, mamy ukształtowaną konstrukcję powieści, tak zwanego czytadła. Tak mnie w szkole uczyli, z biegiem lat nabrałem wątpliwości, że coś było wcześniej, że później także co nieco się pozmieniało, ale sprawa ma się mniej więcej tak, jak przedstawiłem. Jeśli sięgamy po powieści kryminalne, historyczne, współczesne, fantastyczne, jakieś inne, jakie się komu zachce, to ich kompozycja (struktura?) jest oparta na tym, co wymyślił Hugo. Nawet jeśli, co jest bardzo dziś prawdopodobne pisarz, nie wie o jego istnieniu.

Nie wiem, ile osób zdaje sobie sprawę z tego faktu. Zapewne niektórzy spośród tych, co sięgnęli po „Don Kichote”, zauważyli, że to jest całkiem inaczej napisane i... też czytać się tego nie da.

Ano taka ciekawostka, w pewnym momencie pisarz trafił na pewien sposób konstruowania swego dzieła i od tamtej pory publiczność konsekwentnie domaga się tego typu opowieści. Na tym ponoć polega to, że literatura popularna jest nieszczęściem literatury: przymurowała do pewnego schematu formę i treści. Publiczność wymaga, zaś tfurca, przecież z samej zasady duch wolny, domaga się rozmaitości. Nie po to cierpi męki tworzenia, żeby odwalać rzemieślniczą robotę.

Podejrzewam, że jakieś dziewięćdziesiąt procent ludności widzi w takiej postawie chęć wpuszczenia tak zwanego odbiorcy w tak zwane maliny. Mniej więcej na tej zasadzie, żebyś kupił, bo Cortazar wielkim pisarzem jest. A że nie cieszy? No cóż, odchamiaj się, chamie. Nie po to czytasz, żeby było ci przyjemnie, ale żebyś się ukulturalniał.

Podejrzewam, że większości oglądaczy tiwi, incydentalnych czytaczy nie przychodzi do głowy, że pewnie pismaka szlag trafiał, gdy przychodziło mu za marne groszaki czy cenciaki, o pfenigach już nie wspominając, odrabiać kolejne produkcje, którymi nie potrafił odtworzyć nie tylko tego, co mu w głowie się kiełbiło, ale czegokolwiek, że miał poczucie całkowicie daremnej roboty. Że wreszcie są ludzie, których na przykład King nudzi.

To jest taka nasza polska przypadłość – pewnie pokolenia, do którego należę – że książki miały tak zwane przesłanie. Pamiętam swój pierwszy kontakt z Kingiem, tym od „Lśnienia”. Przeczytałem jedno opowiadanie wybitnego amerykańskiego pisarza i jak to się mówiło u mnie na wsi, „opadła mi wara”. Ale osso tu chodzi?! Już kilkakroć pisałem. Chodziło o przestraszenie czytelnika. Tylko. Ale w te klocki byli lepsi. Na przykład Gustav Meyrink czy Stefan Zweig. Ja zaś za mroczną treścią, głuptak pamiętający także dydaktyczne horrory braci Grimm, chciałem odnaleźć jakieś przesłanie. Może nie odnalazłem głębi owego rzemieślnika horroru, lecz dla spokoju swego rozumu muszę założyć, że dla kogoś wielki to wielki.

King dla mnie pozostał producentem zapchaj-dziur. Do Cortazara nie miałem zaufania. Okrzyczana postać, do tego bijący po twarzy „formalizm”, autor bowiem załącza swoją mapę książki, która proponuje kolejność czytania rozdziałów siedemdziesiąty trzeci, potem pierwszy. Koniec w wersji zasadniczej znajduje się na końcu rozdziału pięćdziesiątego szóstego. Wszystko to pachnie mi pomysłem, który przećwiczyłem osobiście w Fahrenheicie, a który zwie się „generator tekstu”. Może on podniecać humanistów, ale dla łysiejącego ścisłowca jest raczej banałem niewartym pięciu minut zainteresowania.

No cóż, jedno mi się w tym spodobało, że swoim zwyczajem mogę bez wyrzutów sumienia zacząć czytać gdzieś od środka. Ja zawsze zaczynam od środka. Owszem, da się temu przypiąć jakąś ideologię, ale tak po prostu mam. Wreszcie więc ktoś napisał coś specjalnie dla mnie...

Wreszcie można napisać spokojnie, o czym ta książka jest. Zakończenia się zdradzić nie da, bo... każdy, zgodnie z autorskim zamierzeniem może sobie wybrać swoje. O czym? Że podczas słuchania muzyki klasycznej sąsiad z góry wali w sufit, o szyciu sukienek. O życiu w Paryżu pewnego pisarza i jego kochanki. Tyle.

Co ta książka może mieć wspólnego z fantastyką? Czytając, pomyślałem sobie, że oto po raz pierwszy coś takiego mam w rękach, co zupełnie nie pasuje do formy prezentacji, jaką jest książka. To nie powinno być wydrukowane, zszyte i zamknięte okładkami. To po prostu zbiór stron html. Najlepiej. W formacie pdf też mogło by być. Forma, która wyszła poza tradycyjną formułę książki, której kartki i okładki choćby trochę, ale przeszkadzają.

Czy warto czytać? No... Nie wiem, czy można mnie zaliczyć do wyrobionego czytelnika, w każdym razie powiem, chyba jest to tekst wymagający. Nie, na pewno ci, którzy poszukują akcji, którzy oczekują, że pisarz odrobi swoją robotę jak stolarz czy piekarz, ci, którzy w gruncie rzeczy nie lubią nowości i eksperymentów, nie przebrną. To się może jawić jako potok słów, bezładny potok. Jakimś cudem, pomimo tego chaosu, pomimo tego, że w potoku refleksji dygresji łatwo się zgubić, to się czyta. No i właśnie chyba o to chodzi. Wciąga, pochłania, zapomina się o kompozycji, opozycji do klasycznych powieści, formalnych eksperymentach. Trochę, jakby otworzyć pudło ze starociami, jakby wysypały się z niego listy jakiejś nieznanej osoby i, czytając je, poznajemy życie kogoś do tej pory obcego. Mamy przy tym odrobinę frajdy, dopasowując kawałki do siebie, domyślając się różnych rzeczy.

Jedno mogę powiedzieć na pewno. Lektura nie zostawia moralnego kaca, bolesnej świadomości, że strawiło się czas na niczym, zmarnotrawiło się go na próżnej rozrywce. Nie, nie chodzi oto, że można pisać zupełnie inaczej niż pisał, brnąc koleinami Wiktora Hugo, Stephen King, że w literaturze nie chodzi o to, kto kogo zabił, bo nigdy nie chodziło. Nie chodzi o to, czy wypada, czy można darować komuś nieznajomość „Gry w klasy” Cortazara, który w peerelu był pisarzem kultowym. Dobra książka jest magiczna. Choćby tylko chodziło o taki cud, że coś, co nie powinno dać się czytać, się czyta, każdy cud fascynuje. Czy warto czytać? Pytanie takie samo, jak czy warto zejść z dobrze znanej ścieżki gdzieś w krzaki, w nadziei, że się zobaczy coś nowego.

 

 Ocena: 6


Baron

 

Julio Cortazar

Gra w klasy

Tłum. Zofia Chądzyńska

Kolekcja Gazety Wyborczej

Stron: 343

Cena: 15,00

 

 

 

Ulotne

Są pisma ulotne, ale czy mogą być książki takiej samej kondycji? Trudno powiedzieć, ale w tym konkretnym przypadku ciśnie się to na usta, choćby z powodu okoliczności. Niewielki nakład, nieznany sposób dystrybucji, książka jest, ale trochę jakby jej nie było... Efekt zawiłych dróg pism, skomplikowanych obyczajów, jakie panują na uczelniach.

Tak czy owak mam egzemplarz na stole i mogę sobie poczytać. Lektura, powiedzmy, trochę „hardcorowa”. Świadczy o tym sam tytuł: „Grzyby owadobójcze” .

Mamy pomór w literaturze popularyzatorskiej. Zaś to, co jest, prezentuje poziom... nazwijmy to tiwi. Na tym poziomie zwanym tiwi, lub bardziej zrozumiale telewizyjnym, chodzi o to, by widz dotrwał do reklamy. O nic więcej. Oglądałem kiedyś w dobrej wierze program o tym, jak usiłowano zweryfikować mit o spaleniu statków za pomocą skupionych lustrem promieni słonecznych. I... nic. Rzecz bowiem sprowadza się do wyliczenia odpowiedniego stosunku wielkości powierzchni skupiającej światło do odległości, na jaką podpalamy. W fotografii, gdzie mamy okrągłe soczewki i lustra, rzecz się upraszcza do wielkości zwanej przesłoną, która to (przesłona) tylko w przybliżeniu jest stosunkiem ogniskowej do optycznej średnicy obiektywu. Generalnie program był poświęcony czemuś, co automatyka przeciętnego kompakta przelicza pewnie w czasie jednej mikrosekundy. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że o istocie problemu nic nie powiedziano. Po prostu gromada turystów chciała sobie pobiegać z lusterkami. W rezultacie inna gromada postanowiła budować nowe lepsze lustra, postępując całkowicie „na pałę”. Tak można w nieskończoność.

Ano... popularyzacja musi spełnić kryterium Einsteina. A mianowicie powiedział on, że wszystko musi być tak proste, jak to tylko możliwe, ale NIE PROSTSZE. Ostatnio mamy właśnie zalew książek, programów PROSTSZYCH .

Wadą rzeczy zbyt skomplikowanych jest zwykle złożona obsługa, książek zbyt skomplikowanych to, że się trudno czytają. Rzeczy, książki, programy artykuły PROSTSZE nie nadają się do niczego.

O opisywanej książce mogę na pewno powiedzieć, że nie należy do tych PROSTSZYCH. To wymagająca lektura, która miejscami sprawia wrażenie specjalistycznej pracy. Ale daje się czytać przez laika jakim w biologii jest fizyk. Powiedzmy, zupełnego laika, bo hobbysta potrafi mieć rozległą wiedzę, tu wystarczy odrobina samozaparcia i to, co się wyniosło z liceum.

Książka naprawdę traktuje o grzybach owadobójczych i można zapytać, po cholerę w takim razie czytać?! A żeby się coś w głowie poukładało. Poukłada się, zapewniam.

 

Ocena: 5

Baron
 

Jerzy Piątkowski

Grzyby owadobójcze

Instytut Genetyki i Mikrobiologii Uniwersytetu Wrocławskiego

Stron: 119

 

 


Bez oddechu...

Sam fakt pojawienia się „Dżumy w Breslau” powitałam z mocno mieszanymi uczuciami. Zbyt długo Marek Krajewski oświadczał wszem wobec, że jego cykl wrocławski będzie tetralogią. Zbyt dobrym ukoronowaniem serii była zdecydowanie najlepsza jej część – „Festung Breslau”. Za bardzo ta nagła zmiana frontu pachniała mi pójściem na łatwiznę i odcinaniem kuponów. Z drugiej strony – jak łatwo się domyślić – jako fanatyczna fanka Ebiego Mocka nie mogłam sobie odmówić lektury kolejnej odsłony jego przygód. Z przyjemnością stwierdzam, że część piąta jedynie minimalnie ustępuje czwartej i w rankingu cyklu zajmuje u mnie drugie miejsce.

Akcja „Dżumy...” rozgrywa się niedługo po tragicznych dla Mocka wydarzeniach opisanych w „Widmach...”. Dowiadujemy się, w jakich okolicznościach spełniło się jego wielkie marzenie o przejściu z pogardzanej obyczajówki do policji kryminalnej, a także jak wyglądał jego akces do masońskiej loży. Pośrednio wiąże się z obydwoma wydarzeniami sprawa tajemniczego i brutalnego zabójstwa dwóch prostytutek. Naczelnik policji kryminalnej prosi Mocka, jako znawcę środowiska i sympatyka przedstawicielek tej profesji, o pomoc w identyfikacji ofiar. Zarazem ma to być próba – jeśli Mahlhaus stwierdzi, że Mock wrócił do równowagi psychicznej po przebytej traumie, przyjmie go do swojego wydziału. Śledztwo jednak tkwi w martwym punkcie. Dopiero gdy po jednej ze swych pijackich eskapad Mock zostaje zdaktyloskopowany przez nadgorliwego rewirowego, okazuje się, że odciski pasują do znalezionych na pasku, którym uduszono ofiary. I tak Eberhard trafia do paki, a jak łatwo się domyślić, z racji swego zawodu nie ma tam wielu przyjaciół...

Naturalistyczna aż do bólu sekwencja w więzieniu jest jednym z najlepszych fragmentów prozy Marka Krajewskiego. Fabuła powieści, choć od pewnego momentu przewidywalna, pod względem spójności jest zdecydowanie najlepsza w cyklu. Wątek tajemniczej, złożonej z przedstawicieli elit sekty mizantropów, zajmujących się ochotniczo tępieniem tytułowej dżumy, by nie zagrażała zdrowej tkance społeczeństwa, odsłaniany jest czytelnikowi stopniowo, z dużym wyczuciem dramatycznym. Płynnie splata się z pozostałymi elementami tej historii. Już nie musimy wierzyć autorowi na słowo honoru, bo tym razem nie wyciąga królików z kapelusza, nie podpiera się elementami fantastycznymi wątpliwej jakości, rezygnując ze skali zaskoczenia czytelnika na rzecz zachowania logiki opowieści. Bardzo słuszny i godny pochwały to wybór. Dzięki niemu otrzymujemy naprawdę solidny kawałek kryminału, nareszcie bez żadnych „ale...”. Stylistycznie jest to również odsłona zdecydowanie najlepsza, pozbawiona już tych mimowolnych chropowatości i nieporadności, które nawet w znakomitym „Festung...” jeszcze miejscami się trafiały. Oceniana przekrojowo, na tle cyklu, „Dżuma...” jest niezaprzeczalnym dowodem pozytywnej ewolucji autora na wszelkich płaszczyznach pisarskiego rzemiosła. Od debiutanckiej „Śmierci w Breslau” z 1999 roku dzieli ostatni tom przepaść dobrze wykorzystanego doświadczenia. Fanom cyklu, jak sądzę, polecać go nie trzeba, ale na pierwsze spotkanie z Mockiem jest to pozycja chyba najlepsza ze wszystkich. Jeśli dalsze odcinanie kuponów miałoby wyglądać właśnie tak, a nawet zgodnie z prezentowaną przez Krajewskiego tendencją, z każdym kolejnym tomem lepiej, to jestem jak najbardziej za. Dzięki wybranej przez siebie achronologicznej formule, jeszcze nie jeden czas i miejsce w Breslau autor może nam pokazać. Jak na razie, aż miło popatrzeć.

 

Ocena: 5


Cintryjka
 

Marek Krajewski

Dżuma w Breslau

W.A.B., 2007

Stron: 264

Cena: 29,90

Panorama odkryć

Od razu zaznaczam, że na pytanie „o czym jest ta książka” najlepiej odpowiada jej tytuł. To nie jest biografia samego Jamesa Cooka ani opowieść o bohaterskich żeglarzach przemierzających nieznane wody i odkrywających nowe lądy. Nicolas Thomas podjął się dzieła można powiedzieć monumentalnego: opisał nie tylko sam przebieg podróży Cooka i jego załóg, ale też towarzyszące im tło polityczne, społeczne i ideologiczne. Opisy spotkań z nieznanymi społecznościami wzbogacone są bogatym komentarzem wyjaśniającym jak marynarze – i sam Cook – mogli postrzegać „dzikich”, jak szokujące bywały dla obu stron zderzenia z nieznanymi społeczeństwami i jak bardzo niezrozumiałe były ich kultury. Thomas starał się wczuć w psychikę ówczesnych odkrywców, jednocześnie pozostając współczesnym naukowcem, analizującym fakty i przesłanki i, muszę przyznać, że wykonał kawał dobrej roboty.

Autor swoje wnioski opiera na bardzo mocnych podstawach: opiera się na – przytaczając przy tym obszerne fragmenty – dziennikach członków załogi, szkicach rysowane przez biorących udział w wyprawie artystów, a także przekonaniach na temat innych ras i odległych ziem panujących w ówczesnym społeczeństwie angielskich. Wszystkie te elementy składają się na ogromny, wręcz panoramiczny, domalowany z dokładnością do najmniejszego szczegółu obraz odkryć jakich dokonał James Cook, atmosfery, jaka im towarzyszyła – zarówno tej panującej na okrętach, na odkrywanych lądach, jak i w pozostawionej przez marynarzy za plecami Anglii.

Ta pozycja jest moim zdaniem doskonała dla osób zainteresowanych mniej „przygodowym” aspektem odkryć kapitana Cooka i dla humanistów – bo to książka przede wszystkim antropologiczna, skupiająca się na konfrontacji różnych kultur, wzajemnie dla siebie niezrozumiałych. Polecam ją też miłośnikom (tudzież potencjalnym twórcom) powieści opisujących podobną sytuację (takich jak np. „Lewa ręka ciemności” U. K. Le Guin) jako uzupełnienie i źródło wiedzy – śmiem twierdzić, że Cookowi i jego załogom mieszkańcy Oceanii wydawali się być równie obcy, jak mieszkańcy Zimy wysłannikowi Ekumeny. A może nawet bardziej.

 

Ocena: 4

Millenium Falcon
 

Nicolas Thomas

Odkrycia. Podróże kapitana Cooka

Tłum. Janusz Szczepański

REBIS, 2007

Stron: 594

Cena: 59,90




Czytając w kościach

Parę lat temu świat oszalał na punkcie „CSI. Kryminalnych zagadek (tu wstaw jedno z trzech miast w USA)”. Przyznam, że ja oszalałam również – gdy tylko mogłam, śledziłam losy ekip techników kryminalistyki. Można się było spodziewać, że jak grzyby po deszczu powstaną podobne seriale, oparte na podobnych motywach, wykorzystujące podobne elementy. Zatem nie zdziwiłam się, gdy pojawiły się „Kości” – tu pierwsze skrzypce gra młoda pani antropolog, która bada ludzie kości celem ustalenia tożsamości, charakteru zgonu, jego przyczyn, która rekonstruuje wygląd, jeśli na szkielecie nie pozostaje zbyt dużo skóry i mięśni.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy odkryłam, że serial powstał na motywie powieści amerykańskiej pisarki Kathy Reichs i nijak nie mógł naśladować „CSI”, ponieważ ów motyw został wydany w 1997 roku pod tytułem „Deja Dead”, a „Kryminalne zagadki” miały swoją premierę dobre pięć lat później.

Książkowa pani antropolog, Temperance Brennan, jest starsza od bohaterki serialu. Wydaje się, że to alter-ego autorki, a na pewno wiele ich łączy: miejsce i charakter pracy, profesja, pasje i zainteresowania.

Kathy Reichs stanowi koronny dowód na to, że warto wiedzieć, o czym się pisze, że warto korzystać z własnego doświadczenia, tworząc pełnokrwistą postać, wybierając scenariusz prosto z zawodowego życia.

Bohaterka powieści jest, jak sama Reichs, antropologiem klinicznym. Pracuje w laboratorium medycyny sądowej w Quebeku, pomagając policji w dochodzeniach. Kiedy ktoś znajdzie szkielet, obojętnie w jakiej postaci: obleczony jeszcze w ciało, czy prawie rozsypany w proch, Temperance musi ustalić datę śmierci „właściciela” kości. Robi to nadzwyczaj starannie, widać, że kocha tę robotę. Dla niej poskładanie gnatów do kupy i zwieńczenie dzieła czerepem jest swoistego rodzaju hołdem dla zmarłego. Jeśli zna personalia ofiary, myśli o szkielecie jak o człowieku, nie pozwala sobie na brak szacunku, tylko dlatego że ma do czynienia z piszczelą, tarczą miednicy czy żebrami.

„Deja Dead” to pierwsza z powieści o pani antropolog. Napisana z rozmachem, z wielką wprawą. Kathy Reichs w 1997 roku otrzymała nagrodę Ellis Award za debiut. Jak najbardziej zasłużenie. To kryminał pełną gębą, z ciekawą akcją, interesującymi postaciami nawet tymi drugoplanowymi. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby podobną książkę napisał mężczyzna, byłaby ona pozbawiona całej masy szczególików i drobiażdżków. Opisy Montrealu, procedury pracy nad szkieletami, charakter przyjaźni Temperance z jedną z bohaterek powieści, postaci policjantów współpracujących z panią antropolog byłyby znacznie zubożone na rzecz akcji, dużej akcji i jeszcze większej akcji. Byłyby samochodowe pościgi, walki na pięści i wszelkie inne odmiany zachowania samca typu alfa. A tak z ogromną przyjemnością przeczytałam książkę, która urzekła mnie spokojną, stonowaną narracją, obfitowała w sporej ilości dygresje, wspominki, a jednocześnie wciągnęła i zachwyciła od pierwszej strony. I trzymała do ostatniej.

 

Ocena: 6

Mormor
 

Kathy Reichs

Deja Dead

Tłum. Marcin Roszkowski

Red Horse, 2007

Stron: 656

Cena: 29,99

  

 



Fantastyczne widmo komunizmu

Kiedy Karol Marks i Fryderyk Engels pisali, że „Widmo krąży po Europie”, nie spodziewali się zapewne dosłownego odczytania ich słów. A właśnie z czymś takim mamy do czynienia w drugim tomie antologii rosyjskiej fantastyki „Zombi Lenina”. Już sam tytuł sugeruje połączenie „jedynego słusznego ustroju” z fantazją. Dodać trzeba, że połączenie więcej niż udane.

W książce zamieszczono sześć opowiadań, w których rosyjscy autorzy próbują odpowiedzieć na pytanie o sytuację współczesnej Rosji. Aż w trzech tekstach (notabene najciekawszych) komunizm jest dominującym tematem. Co więcej, dwa sąsiadujące ze sobą opowiadania noszą ten sam tytuł – „Mumia” – i traktują o Leninie, który zamiast umrzeć w 1924 roku, zostaje przemieniony przez towarzyszy w nieumarłego. Oba opowiadania na pierwszy rzut oka są o tym samym – co zatem kierowało redaktorami antologii, którzy zamieścili je w jednym tomie i to jeszcze obok siebie? Otóż teksty Andrieja Łazarczuka i Andrieja Stolarowa świetnie się dopełniają i wspólnie tworzą bardzo wnikliwą analizę potwornego nieszczęścia, jakim dla Rosji był komunizm.

Tekst Łazarczuka to opowiedziana z punktu widzenia dziecka historia odwiedzin w Mauzoleum, gdzie rezyduje dobrotliwy wujaszek Wladimir. Mały Ruśka nie pojmuje jeszcze wielu rzeczy – nie potrafi zrozumieć strachu dorosłych przed Leninem, albo zaklęć przeciwko urokom, w jakie wyposaża go matka przed odjazdem. Czytelnik, który dostrzega – mimo wszystko – trochę więcej, staje przed pytaniem: czego tak naprawdę doświadczył chłopiec? Kim jest Lenin? I tu z bardziej szczegółową odpowiedzią przychodzi opowiadanie Stolarowa. Oto w latach ’90 XX wieku w ręce rosyjskiego deputowanego trafia tajemnicza teczka zawierająca dokumenty historyczne na temat tajnej operacji NKWD. Dzięki niej główny bohater odkrywa straszliwą prawdę o najnowszych dziejach swojego państwa. Tekst jest świetnie napisany, doskonale oddaje gęstniejącą atmosferę wokół deputowanego – momentami opowiadanie przypomina nastrojem twórczość Lovecrafta. Ale Stolarow idzie dalej, jego „Mumia” nie jest li tylko fantastyczną wariacją na temat „co by było, gdyby Lenin nie umarł”, a refleksją o Rosji. Autor zahacza o filozoficzne rozważania – na przykład gdy przez pryzmat żywych trupów pokazuje istotę komunizmu: „Kościotrup podniósł palec, złożony z nagich, nierównych kostek. – Dyscyplina, stary, to najważniejsza zasada komunisty. Dyscyplina i świadomość swojego partyjnego długu...”

Obok dwóch opowiadań o Leninie jeszcze „Mnich na skraju ziemi” w sposób bardzo ciekawy pokazuje wcielone w życie idee Marksa i Engelsa. Oto w latach ’30 XX wieku radzieccy aeronauci odkrywają niesamowitą prawdę na temat wszechświata. Za to odkrycie przyjdzie im zapłacić najwyższą cenę – zostają aresztowani, niesłusznie osądzeni i skazani na łagry. W tekście Siergieja Siniakina czytelnik odkrywa potęgę systemu, który niszczył człowieka za samo podejrzenie nieprawomyślności. Co ciekawe, ze śmiercią Stalina właściwie nic się nie zmienia – ludzie cierpią tak samo, jedynie zwraca się większą uwagę na ukrywanie terroru.

Znacznie gorsze w „Zombi Lenina” są pozostałe trzy teksty, zwłaszcza opowiadanie „Spalona wieża”, w której czytelnik otrzymuje właściwie jedyni odświeżoną nieco bajkę. Rozczarowuje także Kir Bułyczow z tekstem „Instrument dla cudownego dziecka” rozgrywającym się we współczesnym Wielkim Guslarze. Tekst ten jest zabawną historią o marzeniach rodziców, które nie realizują się w dzieciach. Powiedzmy sobie szczerze – ile już podobnych historii zostało opowiedzianych?

Z kolei w „Ptaki muszą latać...” autor, Alan Kubatijew, mimo intrygującego początku i oryginalnego pomysłu, ostatecznie rozczarowuje – zapomina wyjaśnić czytelnikowi choćby w zarysie, o co mu chodzi. W efekcie otrzymujemy zapowiadający się nieźle tekst, który okazuje się nudnawą historią człowieka pragnącego wolności. Szkoda papieru.

„Zombi Lenina” to w gruncie rzeczy wart przeczytania kawałek literatury fantastycznej. Opowiadania zamieszczone w antologii, nawet te najgorsze, mimo wspomnianych błędów nie spadają poniżej poziomu poprawności. Z kolei te najlepsze wybijają się na wyżyny fantastyki, dając czytelnikowi wgląd we współczesną historię Rosji. Co więcej, pokazują (zwłaszcza tekst Stolarowa) absurdalny związek między totalitaryzmem a horrorem i fantastyką. Jeszcze raz okazuje się, że idea wcielona na siłę w życie może stać się jedynie koszmarem. Widmo komunizmu nadal wisi nad Rosją – właśnie jako potwór z horroru, wampir żywiący się krwią swoich obywateli. Lenin, Stalin i inni despoci przypominają hrabiego Drakulę przebranego w nowy kostium, ale nadal siejącego grozę. I podobnie jak bohatera powieści Stokera, straszną przeszłość można jedynie zamknąć w grobowcu – wszelkie próby jej wskrzeszenia nie prowadzą do niczego dobrego. Czyżby była to przestroga dla rządzących dzisiejszą Rosją?

 

Michał Foerster
 

Zombi Lenina Antologia rosyjskiej fantastyki # 2

Solaris, 2003

Stron: 277

Cena: 29,90


< 04 >