Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

  


A teraz czekaj na drugi tom...

 

Gdy na początku powieści dowiedziałem się o ludzkości pogrążonej w marazmie i próbie pobudzenia jej aktywności przez wysłanie załogowego statku w kosmos, nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że jest w tym jakaś tęsknota za zawieszonym programem kosmicznym. Żyjący w przyszłości nie są w stanie podjąć się zadania. Dlatego też zatrudniają do tego świeżo odmrożonych ludzi z naszych czasów. A wśród nich są i postaci autentyczne: Walt Disney i Bruce Lee. Niejedna osoba pewnie zna legendę miejską: Walt Disney został zamrożony i umieszczony pod kolejką górską „Piraci z Karaibów” w Disneylandzie (w rzeczywistości jego ciało poddano kremacji, co tylko służy takim legendom). Wokół Bruce’a Lee też krąży niejeden mit, choć nie doszukałem się takiej, która by wspominała o hibernacji. Tak dobrane towarzystwo dodaje nie tylko uroku, ale i pewnego związku z rzeczywistością, co uatrakcyjnia lekturę. Relacje budowane na tych rozmowach prowadzonych przez bohaterów są najmocniejszym punktem książki.

Gdy członkowie wyprawy zaczynają się samym gadaniem nudzić, pada inicjatywa, by zrobić serial fantasy. Pomysł nienowy, niektórzy skojarzą go z opowiadaniem „Mydlanooperowa bańka” Seana Williamsa, które w Polsce opublikowała „Nowa Fantastyka”. W obu przypadkach załoga statku kosmicznego próbuje jakoś urozmaicić swój czas i tworzy jakąś fikcję. Nie zarzucam Dębskiemu braku oryginalności, bo pomysł nie jest na tyle popularny, by jego stosowanie rzucało się w oczy jak w przypadku każdej stereotypowej fantasy. Podobieństwa widać tylko na początku, w pewnym momencie pomysły idą już innymi drogami. U Williamsa bohaterowie współtworzą operę mydlaną, u Dębskiego – serial fantasy. Inaczej się u autorów te rzeczywistości nakładają. W pierwszym tomie widać to dopiero blisko zakończenia, kiedy niektóre sceny z życia zostają przełożone na opowieść fantasy i na odwrót. Ten motyw niewątpliwie powróci w drugim tomie. Już okładki obu tomów sugerują, że ten motyw będzie przewodni dla całości.

Dębski nie goni za oryginalnością tak, by było więcej, mocniej, szybciej i lepiej, nie buduje też fabuły na schemacie fabuły sensacyjnej. Raz nawet próbuje ten fakt podkreślać, mówiąc ustami jednego z bohaterów: „(...)to przecież najzwyklejsza fantastyka. Nawet niespecjalnie odkrywcza, raczej standard (...)”, ale to tylko zbędne usprawiedliwianie się przed ewentualnymi zarzutami wtórności i nieoryginalności. Ta opowieść działa nastrojem, nie należy się tutaj spodziewać powalających teorii naukowych ani przesadnych fajerwerków.

Obie opowieści są na tyle różne, że w momencie wprowadzenia opowieści fantasy mogą wystąpić pewne trudności w czytaniu. Zmienia się narracja, zmienia się też podejście do bohaterów: z obyczajowo-psychologicznego na bardziej baśniowy. Efekt jest taki, że fantasy czyta się ciężej. Ale nie tylko ona zwraca uwagę swoją konwencjonalnością. Choć w przypadku „właściwej” fabuły warto się wstrzymać z oceną, bo nie do końca wiadomo, dokąd ona zmierza.

Nie jestem pewien, czy podział tej książki na tomy był dobrym pomysłem. Objętość nie powinna być tu decydującym argumentem (choć najczęściej jest), a przecież nie każde dzieło jest pisane tak, by je dzielić na tomy. „Krucjata, księga 1” wydaje się tu być sztandarowym przykładem. Nie kończy się cliffhangerem. Samo zakończenie sprawia wrażenie jakby pojawiło się w samym środku spokojnej fabuły, żadna z informacji podanych na końcu nie sugeruje, dlaczego tutaj akurat zakończyła się książka. Być może następne wydanie będzie łączyć oba tomy w całość. Takie rozwiązanie byłoby niewątpliwie lepsze. Bo póki co nie pozostaje nic innego, jak czekać do drugiego tomu.

 

Mariusz Klimek

 

EuGeniusz Dębski

Krucjata, księga 1

Fabryka Słów, 2007

Stron: 430

Cena: 29,99

 


Szef kuchni przestrzega

 

Co prawda „Fahrenheit” to nie periodyk o kulinariach, ale dzisiaj będziemy pichcić. Szczyt kreatywności stanowi dla ciebie polanie rozgotowanego makaronu sosem ze słoika? Nie martw się, przepis jest prosty jak konstrukcja cepa. Otóż bierzemy jedną książkę, najlepiej taką całkiem przyzwoicie napisaną i przyjemną w odbiorze, ale nie wyróżniającą się niczym szczególnym. Do tego jedną notkę wymyśloną przez niezbyt błyskotliwego copywritera, takiego, który samochód-zabawkę potrafiłby reklamować hasłem: „Wyrwiesz na niego więcej niż na Mustanga z 68”. Sposób przyrządzenia: notkę umieszczany na tylniej stronie okładki. Serwować wyłącznie z bezczelnym uśmiechem.

Takie danie pod nazwą „Krąg doskonały” poleca szef kuchni jadłodajni Red Horse. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku – wygląda przyzwoicie (wiadomo, oczy jedzą pierwsze), a bogactwo i kolor na zewnątrz zapowiadają symfonię smaków wewnątrz. Nic bardziej mylnego. „Krąg doskonały” smakuje tym gorzej, im bliżej ostatniego kęsa. I może smakowałby lepiej, gdyby menu nie obiecywało orgazmu przez drażnienie kubków smakowych. Pozwolę sobie zacytować: „Najlepszy horror od czasu »Szóstego zmysłu«”. Odważne słowa? Delikatnie mówiąc. Podobno odwagę od głupoty dzieli cienka granica. Tym razem ktoś tę granicę nieświadomie przekroczył. A potem biegł, biegł, biegł...

Żebyśmy się źle nie zrozumieli – „Krąg doskonały” nie jest jednoznacznie złą książką. Tak jak i nie jest horrorem – jest opowieścią o człowieku, który ogląda się za siebie na lata młodości, czemu towarzyszy swego rodzaju rachunek sumienia. Will – bo tak naszemu bohaterowi na imię – dochodzi do wniosku, że jedyne, co mu w życiu wyszło, to włosy. Zważywszy na jego przeszłość (jak również teraźniejszość), wniosek nie należy do odkrywczych, choć trzeba przyznać, że psychologia bohatera nie sprawia wrażenia naiwnej – a przynajmniej nie przez większą część książki. Razem z opisem lokalnego kolorytu stanowi zdecydowanie na korzyść całości. Mogą się podobać opisy Houston i okolic, okolic – choć bohater chyba takiego sformułowania nie używa, to jest ono jak najbardziej uzasadnione – zapadłej teksańskiej dziury. Bezpośredniość, z jaką Will Kennedy mówi o rodzinnych stronach, momentalnie przywodzi na myśl moc żarliwych uczuć, jakimi kuzyn Vinny darzył położoną nieopodal Teksasu i zapewne równie urokliwą Ala-kurwa-bamę. Należałoby wspomnieć, że nic z tej dosadności nie znikło w bardzo przyzwoitym przekładzie Andrzeja Sawickiego.

Gdzieś pośród moralnych rozterek bohatera – a może raczej za ich sprawą – pojawiają się duchy. Dla Willa to nic nowego, widzi je od dziecka i nie robią na nim specjalnego wrażenia. Tyle że TE duchy zaczynają wpływać na jego życie w większym stopniu, niżby sobie tego życzył, co w kontekście porównania do „Szóstego zmysłu” od razu budzi pytanie – dlaczego akurat TE duchy? I dlaczego akurat w TYM momencie? I czy musiał je widzieć, by dojść do wniosku, że ma popieprzone życie? Nie bardzo. A zatem jaka jest ich rola? Już odpowiadam – po części stanowią motor działań bohatera, po części głos jego sumienia. Przesadzę, jeśli powiem, że tę samą rolę mógłby pełnić ksiądz w konfesjonale, tak samo jak przesadzę, jeśli powiem, iż rzeczone duchy były elementem niezbędny dla takiego a nie innego rozwoju akcji.

W związku z tym można odnieść wrażenie, że na tle całości element fantastyczny został nieco wyolbrzymiony. Nie jestem teraz do końca pewien, czy przez samego autora, czy wyłącznie przez notkę na okładce – prawdopodobnie wina leży po obu stronach. Tym niemniej wniosek nasuwający się po lekturze nie brzmi: strzeż się duchów. Raczej: strzeż się... No właśnie – czego? Nieprzyjemnych splotów okoliczności? Własnej głupoty? A może – o zgrozo! – głupoty copywritera? Jakby nie patrzeć – na swój sposób horror.

Marudzę? Być może, ale winę za moje malkontenctwo ponosi wydawnictwo Red Horse. Rozbudzona porównaniem do „Szóstego zmysłu” wyobraźnia oczekuje w finale nagłego zwrotu akcji, a tymczasem dostaje kolejny dialog, kolejną wizję, kolejnego ducha (ciśnie się na usta: z maszyny) – krótko mówiąc nic odkrywczego ani nowego. I dopiero po zamknięciu książki czytelnik zdaje sobie sprawę, że „Krąg doskonały” to nie inteligentny horror o duchach, ale obyczajowa opowieść przyprawiona wątkiem fantastycznym. Być może nie tak znów zła, choć na pewno nie najlepsza od czasu „Przeminęło z wiatrem”.

 

Łukasz Malecki

 

Sean Stewart

Krąg doskonały

Tłum. Andrzej Sawicki

Red Horse, 2007

Stron: 328

Cena: 31,95

 


Intrygi w Raju

 

Podczas pisania recenzji bardzo lubię sytuacje klarowne. Książka podobała się lub nie, była dobra, zła lub po prostu przeciętna. Wówczas słowa same cisną się na klawiaturę i proces pisania nie sprawia zbyt wiele problemów. Bywa jednak i tak, że takiego komfortu nie mam. Kiedy lektura wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia. Wówczas przelanie ich na papier staje się drogą przez mękę. No, może trochę przesadziłem, ale coś z prawdy w tym jest.

Kto czytuje moje recenzje zdążył już zauważyć zapewne jedno – jestem miłośnikiem literatury zza naszej wschodniej granicy. Kiedyś zachwycali mnie Bułyczow i Strugaccy, dziś czynią to całkiem skutecznie ich liczni następcy. Tak też było z Andriejem Łazarczukiem, z którego twórczością zapoznałem się kilka lat temu dzięki powieści „Wszyscy zdolni do noszenia broni”. Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, kiedy po rozpakowaniu przesyłki z redakcji ujrzałem w niej najnowszą powieść tego autora pt. „Sturmvogel”. Intrygująca okładka, bojowy tytuł, znane nazwisko – to wszystko spowodowało, że praktycznie natychmiast rozpocząłem lekturę. I tu zaczęły się schody.

Mamy rok 1945. Wojna dobiega końca. Alianckie wojska zbliżają się do niemieckiej stolicy. Naloty, bombardowania, niezbyt pocieszające wiadomości z frontu to codzienność dla mieszkańców Berlina. A także dla funkcjonariuszy sił specjalnych. Bardzo specjalnych i bardzo tajnych. Dla służb zajmujących się zapewnieniem niemieckich wpływów w Górnym Świecie, czyli tam, gdzie losy wojny wcale jeszcze nie są przesądzone. Ale czym jest ów Górny Świat? My znamy go pod nazwą Raj. Inne ludy używają nazw takich jak Asgard czy Hochland. To świat, do którego wstęp mają nieliczni, ale dokonywać tego mogą za życia. Potrafią przenosić tam swoją świadomość, potrafią tam zamieszkać na stałe, a najlepsi mogą nawet funkcjonować jednocześnie na dwóch płaszczyznach, żyjąc tu i tam.

Jednak świat nazywany Rajem, prawdziwym rajem być nie musi. To nie jest ten niewinny ogród, z którego przepędzono naszych praprzodków. Znają tu i przemoc, i śmierć, i kłamstwo, i seks. A do tego wszystkiego ludzie przybywający z „dołu” przynoszą tu swoje idee, przekonania, obsesje. Nie brakuje więc w Górnym Świecie komunistów czy faszystów. Ale i przedstawiciele idei wolnego, demokratycznego świata są tu dobrze reprezentowani. A na styku takich systemów walka o uzyskanie przewagi będzie czymś zupełnie oczywistym. I właśnie ona staje się osią fabularną powieści.

„Pochodnia” to tajna niemiecka agenda dbająca o Górny Świat oraz poszukująca możliwości wykorzystywania go do osiągania celów w zwyczajnej rzeczywistości. Jednym z jej funkcjonariuszy jest Erwin Sturmvogel, główna i tytułowa postać utworu. Pewnego dnia jego spokojne i poukładane (na miarę tajnego agenta rzecz jasna) życie nabiera szalonego tempa. Do „Pochodni” dociera bowiem informacja, że mają w swoich strukturach szpiega. I to właśnie nasz bohater musi odkryć, kim jest owa czarna owca. A gdzie go śledztwo doprowadzi i jakie ofiary będzie musiał ponieść Sturmvogel – dowiecie się z lektury powieści Andrieja Łazarczuka.

I w ten sposób doszliśmy do moich rozterek duchowych na tle lektury. Bo niestety, mimo chęci, nie mogę „Sturmvogelowi” wystawić całkowicie pozytywnej cenzurki. Zacznijmy od rzeczy podstawowej. Książka w odbiorze wydała mi się zbyt chaotyczna. Karuzela scen, korowód postaci, między którymi przeskakujemy jak w topowym teledysku na MTV powodują, że miałem trudności z ogarnięciem akcji i zorientowaniem się, kto kogo w obecnej chwili próbuje przechytrzyć czy złapać w pułapkę. A wszak w utworze typu powieść szpiegowska nagłe zwroty akcji i piętrowe spiski są rzeczą powszednią. Odniosłem wrażenie, że autor dążył do napisania powieści z bardzo wartką akcją i do minimalizowania opisów ją spowalniających. Tyle że w efekcie, według mnie, dokonał zbyt wielu uproszczeń.

Z drugiej strony mamy zupełnie ciekawy świat przedstawiony. Czym tak naprawdę jest „Górny Świat” dowiadujemy się stopniowo i co chwilę otrzymujemy kolejne elementy do układanki. Ponadnaturalne zdolności, stwory niczym z bajek, cudowne zjawiska – to wszystko składa się na obraz owego Asgardu i przyciąga uwagę czytelnika. Wszystkie składniki umieszczone są w sosie z bardzo wartkiej akcji okraszone rasowymi bohaterami powieści szpiegowskich. Zmiany postaci, których oczami oglądamy świat, pozwalają na szersze spojrzenie na realia opisywanego Raju i zawiązującą się intrygę. Wydaje się to tym bardziej potrzebne, że autor poprowadził akcję w odmiennym od moich początkowych oczekiwań kierunku. Co jest oczywiście zabiegiem ze wszech miar pożądanym.

Podsumowując, mogę powtórzyć, że mam w stosunku do najnowszej powieści Andrieja Łazarczuka mieszane uczucia. Wartka akcja i ciekawi bohaterowie zachęcali mnie do lektury, lecz z drugiej strony, zbyt często musiałem zatrzymywać się w czytaniu, żeby dojść do tego, czyimi oczami patrzę teraz na świat i po której stronie frontu się znajduję. Mimo tych wątpliwości pozostaje mi jednak wystawić „Sturmvogelowi” ocenę pozytywną, z zaznaczeniem, że najlepiej dotrze ona do miłośników prozy szpiegowskiej, przyzwyczajonych do zabiegów fabularnych, jakie autor zawarł w swojej powieści.

 

Jacek Falejczyk

 

Andriej Łazarczuk

Sturmvogel

Tłum. Ewa i Eugeniusz Dębscy

Fabryka Słów, 2007

Stron: 364

Cena: 29,95

 


Siedem życzeń, jedna szansa

 

Wyobraźcie sobie daleką przyszłość, w której bezmyślna ludzkość zdołała ostatecznie zniszczyć Ziemię i uczynić ją całkowicie niezdatną do życia. Po czym radośnie wyruszyła na podbój kosmosu, w asyście wynalezionych nieco wcześniej Sztucznych Inteligencji (SI), na statkach wyposażonych w napęd Hawkinga, umożliwiających przemieszczanie się w przestrzeni kosmicznej z prędkością nadświetlną. Dzięki nim skolonizowano sieć planet i połączono je we wspólnotę zwaną Hegemonią. Akcja powieści rozpoczyna się w czasie, gdy Hegemonia znajduje się na skraju wojny z Intruzami. Ci dawniejsi eksploratorzy kosmosu odrzucają możliwość dołączenia do „cywilizacji”, gdyż dostrzegają zagrożenie, jakie stanowią SI – chcą je ostatecznie wyeliminować. Jednak, jako że położenie TechnoCentrum, przechowującego wspólną świadomość SI, jest nieznane, jedyną drogą do osiągnięcia tego celu pozostaje unicestwienie wszystkich planet wchodzących w skład Hegemonii, tak zwanej Sieci.

Zgodnie z nieomylnymi dotychczas przepowiedniami TechnoCentrum, jedyną szansą na powstrzymanie inwazji Intruzów jest pielgrzymka do znajdujących się na prowincjonalnej planecie Hyperion Grobowców Czasu. Grobowce przybyły z przyszłości, poruszają się pod prąd czasu i kryją w sobie potwora. Chyżwar, bo o nim mowa, według jednej z marginalnych sekt jest bogiem, Panem Bólu, Awatarą Odkupienia. Żywi się cierpieniem i śmiercią swoich wyznawców, legenda głosi jednak, że spośród uczestników każdej pielgrzymki jeden przeżywa i doznaje łaski boga – jego prośba zostaje spełniona.

SI precyzyjnie wytypowały siedmiu uczestników tej szczególnej peregrynacji, z których każdy, mniej lub bardziej świadomie, ma powiązania z Hyperionem i samym Chyżwarem. Katolicki ksiądz, były wojskowy, poeta, uczony, templariusz, pani detektyw i konsul – a wśród nich – szpieg Intruzów. Każdy udaje się do Grobowców z własną, bardzo intymną intencją. Jedna z tych próśb, spełniona, może ocalić Hegemonię.

By dotrzeć do celu, pielgrzymi muszą sobie wzajemnie zaufać. By przetrwać, muszą uzbroić się w wiedzę. W tym celu każdy z nich opowiada pozostałym swoją historię – z tych opowieści składa się pierwszy tom dylogii Dana Simmonsa. Dopiero kolejny, „Zagłada Hyperiona”, zawiera rozstrzygnięcia fabularne.

Kunszt stylistyczny i narracyjny Simmonsa, znakomicie oddany w przekładzie Arkadiusza Nakoniecznika, robi niesamowite wrażenie. Historia każdego z pielgrzymów to osobne małe arcydzieło. Każda reprezentuje też inny gatunek literacki: kryminał, moralitet, romans etc. Wszystkie mają silnie indywidualny styl, sprawiają wrażenie, jakby były dziełem różnych osób. A jednak nim nie są, bo niepostrzeżenie pozornie niezależne wątki tworzą dopełniającą się całość, skoncentrowaną wokół takich problemów jak istnienie boga i granice mocy twórczej człowieka. Sensacyjna, trzymająca w napięciu fabuła jest w istocie tylko pretekstem dla tych rozważań, dla autora najważniejszych.

„Hyperiona” czyta się jednym tchem, niczym w transie. Po czym historia urywa się... nawet nie w połowie, a właśnie wówczas, kiedy bohaterowie docierają wreszcie do Grobowców Czasu. Pamiętam moje, nie tak dawne zresztą, pierwsze czytanie tej powieści, jeszcze w starym, dziś już niemalże niedostępnym (a na pewno nie w racjonalnej cenie) wydaniu. Bardzo popieram i doceniam inicjatywę wydawnictwa MAG, które „Hyperiona” wznowiło, w dodatku w bardzo estetyczny i solidny sposób. Zarazem jednak uważam, że wydanie „Zagłady Hyperiona” w odstępie półrocznym to prawdziwa zbrodnia na czytelnikach. Bo pamiętam również głód i katusze, jakie cierpiałam przez miesiąc, dzielący mnie od lektury drugiego tomu cyklu. Dlatego, bardzo gorąco polecając tę pozycję, życzliwie doradzam rozpoczęcie lektury dopiero po ukazaniu się całości dylogii.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Dan Simmons

Hyperion

Tłum. Arkadiusz Nakoniecznik

MAG, 2007

Stron: 524

Cena: 49,00

 


< 06 >