Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 30>|>

Niegrzeszny mag (fragment)

 

 
O KSIĄŻCE
Czy czaruje się, czy leży - pięć kruitzerów się należy!
W królestwie Dalwiena Miłomastnego magia to talent deficytowy. Dlatego kto go posiada, może wieść dostatnie życie, mało przykładając się do zaklęć. Ale nie dotyczy to Chainekkena, dla którego sława najlepszego maga imperium oznacza nie tylko zaszczyty - to także więcej kłopotów. On właśnie na rozkaz władcy rusza do portowego miasta Gaicenna, aby rozwikłać zagadkę tajemniczego maga-sabotażysty. Na miejscu spotkają go przygody, o jakich nie śniło się najlepszym czarodziejom.Magiczne śledztwo, czarodziejska miłość, humor i zagadka - EuGeniusz Dębski i tym razem nie oszczędzi wrażeń swoim czytelnikom.

 (Fabryka Słów)

 

Najpierw zawisła nad nimi ciemna chmura kołującego, wirującego, trzepocącego skrzydłami ptactwa, potem poczuli ciężki, duszący odór, wreszcie, wyjechawszy na niewielki wzgórek, zobaczyli, że równinę przed nimi zaściela cienka warstwa gnijących owadów.

– Tak myślałem... – mruknął Sammarhard. – Najpierw krysy, potem robactwo, dlatego ptaki... – podniósł głowę. – Skręcamy, panie?

– Pewnie! – ochoczo przystał na to Chainekken. – Nie dość, że śmierdzi zdechłe robactwo, to jeszcze ptacy nas obsrają niemożebnie. Na zachód?

– Tak. Skręcamy, i poganiajcie! – krzyknął Livoil do orszaku i sam dziabnął ostrogą rumaka.

Starali się nie wjechać pod przysłaniającą słońce chmarę ptactwa, ale i tak co chwilę ktoś spluwał, przeklinał i ścierał z głowy czy ramienia ptasi pomiot. Tylko nie mag ani Białozęby Chainekken rozpiął nad sobą i Livoilem niewidzialny, nietrwały, ale wystarczająco obszerny daszek. Przydał się wielokrotnie.

Po prawej teren łagodnie, ale nieuchronnie się obniżał. Nad horyzontem wisiało pasmo obłoków, z którego dziwacznie wystawał potężny stożek Góry Trzech Wiatrów. Szczyt przesłaniała druga warstwa obłoków.

Sammarhard co i rusz zerkał nad głowę, gdzie na przezroczystym daszku widać już było dobry tuzin nie-apetycznych placków. Rzucił krótkie, niemal błagalne spojrzenie na maga, ten roześmiał się i uderzył piętami wierzchowca – po chwili wyjechali spod pierzastej chmury. Zwolnili. Chainekken splunął kilka razy, potem starł biały kleks z kolana. Nawet nie zauważył, kiedy został nim obdarowany.

– Robaki lazły, póki mogły, i ptactwo leciało nad nimi. Teraz wisi w jednym miejscu – ocenił Livoil.

Na obrzeżu chmury ptaki, wystraszone ludzkim orszakiem, kołowały dość wysoko, ale bliżej środka całe ich rzesze rzucały się na ziemię, wydłubywały co smakowitsze kęski i wzbijały się w górę. Tam albo atakowały je większe drapieżniki, albo udawało im się spokojnie przełknąć zdobycz i zacząć wypatrywać nowej.

– Widziałem coś podobnego – rzekł Sammarhard, po chwili kierując wierzchowca już w stronę Gaicenny – Czasem morze wyrzuca ciało wielkoryba, wtedy też ptactwo z całej okolicy ma używanie. Póki biedacy z pobliskiej wioski nie rzucą się na tłuszcz i mięso. – Splunął. – Dwa dni i zostają same kości, potem jeszcze dwa dni i ludzie wracają, bo i kości przydatne.

Mag podrapał się za uchem, potem włożył w nie koniec małego palca i zatrzepotał energicznie dłonią.

– A co do nocy... – powiedział, nie odrywając spojrzenia od dziwnej góry okutanej obłokami, rozległej, wysokiej, usadowionej w niecce, która mogłaby pomieścić całe małe państewko – ...to czy mi się zdaje, czy krócej trwała?

Livoil zmarszczył brwi, minę zrobił niedowierzającą i zdumioną.

– Nie zauważyłem. – Pokręcił w końcu głową.

– No nic, może mi się zdaje – rzucił lekkim tonem Chainekken i ścisnął boki wierzchowca piętami.

„Różnica dwudziestu minut, tak od razu nikt nie wyczuje – pomyślał. – Zegarów nie mają i pewnie nie chcą mieć. Cokolwiek nowego usiłuję im zapodać – opór. Bida umysłowa. Jak tu żyć, do ch-ch...”

Przypomniał sobie wyrzuty czynione mu przez miecz i nie dokończył przekleństwa, choć i tak była to jedynie myśl, nie słowa.

Galopowali, póki konie nie zaczęły gubić z pysków płatów piany. Powóz tłukł się gdzieś daleko z tyłu, coraz częściej słychać było okrzyki woźniców i wizg hamulców – sztab ocierających się o obręcze kół. Zanurzyli się w świeżym, chłodniejszym i wilgotniejszym powietrzu, Mag węszył chwilę, wydało mu się też, że wyczuwa smak soli na wargach. Ale morza jeszcze nie było widać.

Pojawiły się drzewa, znikąd zupełnie, i po kwadransie jazdy boki drogi obstąpiły smukłe, ukwiecone spilendry z rozgwiezdnymi szyszkami, po wiotkich gałęziach śmigały wiewiórki, miłośniczki nasion ukrytych pod biało-żółtymi łuskami. Zatrzymali się przekąsić coś pod rozłożystym pandoplarem, patriarchą okolicznych drzew. Pnia u nasady nie objęłoby i sześciu chłopa, a w rozwidleniu na wysokości siedmiu metrów mógłby wygodnie usadowić się tuzin zbrojnych i nawet rozpalić sobie niewielkie ognisko.

Chainekken zeskoczył zręcznie z siodła, rzucił wodze gutonijerowi i obszedł drzewo, wziąwszy się pod boki i wypinając biodra do przodu. Zrobił jeszcze jedno kółko wokół pnia, zerknął na innych – nikt nie wykonywał takich ćwiczeń. Na złość im i sobie przeszedł się jeszcze trzeci raz, potem – już prowokując uśmieszki – pokręcił biodrami. Nic. Nikt nie zamierzał głośno szydzić z maga.

„No i dobrze. Tak trzymać”.

Chwycił wielki kubas z pienistym birtraffem, wychylił duszkiem. Napój był jeszcze chłodny po nocy, ale za mało. Chainekken wymruczał zaklęcie i cały bukłak zalśnił nagle szronem.

– Teraz mi nalej – powiedział, znów podsuwając kubek.

Woźnica syknął, bo kryształki lodu parzyły go w palce, ale nalał magowi. Dopiero potem szybko zatkał wór i położywszy go na trawie, zaczął chuchać w dłonie. Nie wyglądał na wystraszonego czy przejętego – ot, mag chce zimnego birtraffa, to sobie chłodzi!

Sammarhard i Chainekken zjedli po płacie wędzonego udźca, gutonijerzy po kilka kawałków pieroga z zapieczonymi pawimi i kogucimi grzebieniami, woźnice zadowolili się podpłomykami i suszonymi owocami.

„Słusznie – pomyślał mag. – Ci powinni być szczupli, nie ma co koni obciążać”.

Po godzinie od obiadu nagle znaleźli się za krawędzią pokrywy obłoków otulających podstawę góry. Przed nimi rysował się dziwny krajobraz. Od lewej do prawej, czy też odwrotnie, widzieli gigantyczną nieckę, z lekko tylko mgliście zaznaczonymi brzegami gdzieś o dwa dni drogi... Na wprost sterczał w jej centrum ogromny stożek. Nie wbijał się w niebo, nie kłuł obłoków, nie ciął chmur – był na to za szeroki, zbyt kopiasty... Ogromna góra, przez swój ogrom gubiąca proporcje. No bo szeroka nasada czyniła ją dla ludzkiego oka przysadzistą, choć mag ocenił wysokość szczytu na dobre kilka tysięcy stóp, może i z piętnaście tysięcy. Sammarharda nie było sensu o to pytać. Powiedziałby w najlepszym razie: „Niezmiernie wysoka, panie”. Gdyby Chainekken ujrzał ten krajobraz wymalowany na obrazku „Pamiątka z Gaicenny”, uznałby, że artysta ma problemy z perspektywą. Tymczasem wzniesienie naprawdę tak wyglądało.

Przyjrzał się drugiemu, jeszcze chyba dziwniejszemu szczytowi częściowo przesłoniętemu przez Górę Trzech Wiatrów – spiczastemu i stromemu. Gdyby je postawić osobno, druga góra wydawałaby się z pozoru wyższa, a jednak ustępowała wielkiej siostrze. Potem wrócił do wpatrywania się w kolosa.

– Co to jest? Te jakieś ruchome drągi poustawiane jeden nad drugim. Tam, bardziej na zachód zbocza. -Wskazał ręką.

– To są żurawie, podnoszą wodę – wyjaśnił Sammarhard z pewną dumą. – Niemal całe zbocze góry jest uprawiane. Gleba nader żyzna, szkoda by było ją marnować i dawać wywiewać wiatrom. Ale sucho jest, pokrywa śniegu wystarcza do początku lata. Dlatego żurawie podnoszą wodę na kolejne piętra aż do najwyższego.

– Czym napędzane?

Livoil przez chwilę jakby nie rozumiał pytania, potem zaczerpnął powietrza i kiwnął ze zrozumieniem głową.

– A! Nalewa się wodę do wiadra, przeważa drugie ramię i podnosi je. – Widząc niedowierzanie na twarzy Chainekkena, dodał szybko: – Nie bez magii, oczywiście! No a jak się podniesie, to tam są takie zapadki, że się wylewa do następnego wiadra, które przeważa, i tak to idzie aż do samej góry. Jak się tam nawodni, to ostatni żuraw staje i nawadnia się taras niżej, i tak dalej. Specjalni nadzorcy cały czas czuwają... – Nagle na jego twarzy pojawiło się niedowierzanie pomieszane ze strachem, a potem złością. – A co... to?...

Po prawej zza drzew wyłonił się spalony sad. Czarne pnie sterczały do góry, prężąc czarne gałęzie i gałązki... Gałązki?!

– To... ogień... ale nie... – wolno wykrztusił zdziwiony Sammarhard. – Przecież by nie było gałęzi...

Dźgnął konia ostrogami i pognał w kierunku czarnego sadu. Dwaj gutonijerzy ruszyli za nim. Chainekken odczekał chwilę, sprawdził wszystkimi zmysłami okolicę i dopiero potem trącił wierzchowca piętami. Zatrzymał się przy Livoilu.

Sad nie był spalony, tylko zatopiony, zabłocony, zagnojony... Pnie wysokich drzew zgniły, jakby leżały w mule kilka lat, gałęzie pozbawione liści pokrywał połyskujący tłusto szlam, wszystko było mokre, oślizłe, rozmiękłe, obrzydliwe. Z najcieńszych gałązek, przygiętych do ziemi jakby ciężarem niewidzialnych owoców, ciągle jeszcze spływały bure gluty. Gdy galaretowaty smark spadał na ziemię, gałązki bezgłośnie i wolno jak w syropie prostowały się ku niebu. Po chwili znowu wzbierał w nich gęsty szlam... Fetor dusił i wyciskał łzy z oczu.

– Co to jest, na Wielkiego Diurga! – wrzasnął Sammarhard.

– Ktoś za pomocą magii zniszczył ten sad – powiedział spokojnie Chainekken. – Rozumiem, że jak wyjeżdżałeś, to był...

– To był piękny orzechowy sad i winnica za nim! -ryknął Livoil.

– Twój? – domyślił się mag.

– Tak! Od wieków mojej rodziny! – Sammarhard sapał wściekle. – Najlepsze w okolicy owoce! Najsłodsze grona, i to zarówno najwcześniejsze...

– Panie – Chainekken wychylił się i dźgnął go mocno kciukiem w udo – teraz nie pora myśleć jak sadownik. Masz w podległym mieście maga, i to nieprzychylnego. Tym należy się zająć.

Livoil zacisnął zęby i palce, przez chwilę wyglądał na tak rozjuszonego, że Chainekken na wszelki wypadek wysyczał odpowiednie zaklęcie obronne.

– Czy takie coś działo się przed twoim wyjazdem? – zapytał.

Niewiele go obchodziła odpowiedź, chciał tylko pomóc Sammarhardowi odzyskać spokój. Gdyby doszło do bójki, musiałby skarcić wielmożę, a coś takiego zawsze stawało się zadrą nie do usunięcia.

Od zgniłego sadu powiał wiatr – przyniósł gęstą falę ostrego octowego fetoru, jakby skisłych skór.

– Nie! – warknął Livoil. – Nie działo się nic ponad to, co opowiedziałem... panie... – Trzepnął dłonią w kulbakę, aż przestraszony wierzchowiec odskoczył, omal nie zrzucając jeźdźca. – Jedź, panie, sobie spokojnie, a ja pędzę zobaczyć, co w domu! Gutonijerzy cię sprowadzą! – wrzasnął Sammarhard i porzuciwszy wszelkie oznaki dobrego wychowania, pognał w kierunku góry.

Mag chwilę patrzył za nim, potem odwrócił się do jednego z gutonijerów, którego kiedyś przyuważył na wydawaniu poleceń i, wskazawszy plecy Livoila, zrobił pytającą minę. Po chwili czterech wojowników pędziło już za wielmożą, przywierając do końskich karków.

Reszta z Chainekkenem na czele podążyła za nimi znacznie wolniej, ale też nie stępa.

Dwa kwadranse kłusowania zbliżyły ich do góry. Wisiała teraz przed ich głowami, zasłaniając niemal jedną trzecią horyzontu. Droga, przy której zaczęły się pojawiać domostwa i pola, wyraźnie skręcała na wschód, omijając grzebieniastą ostrogę wyrastającą z podstawy Góry Trzech Wiatrów.

Za ostrogą była już Gaicenna, która zresztą uczyniła ze sterczącej skały część fortyfikacji miejskich. Reszta murów, też z kamienia, ciągnęła się na wschód, przesłaniając wyczuwalne już węchem morze. Dopiero hen po prawej, gdzie fortyfikacje się urywały, najpewniej skręcając ku jakiejś grupie skał, zanurzonych w wodzie, widać było cienki pasek szmaragdowej toni. Dostrzegłszy bramę, Chainekken przeszedł do kłusa, uniósł się w strzemionach, ale wody i tak nie zobaczył. Za to jego zobaczyła kilkuosobowa straż przy bramie. Dwaj zbrojni w kolczych misiurkach, z krótkimi mieczami w pochwach i batami w dłoniach, rozpędzali wieśniaków z drogi, widać poinstruowani przez Sammarharda.

Orszak maga wjechał przez ciężkie wrota miejskie. Znajdowały się w wyłomie skał, sprytnie wkomponowane w zakręt drogi. W razie ataku właściwie można było zaniechać rozpaczliwej obrony bramy – każdy napastnik musiał przebyć potem wąski, wijący się przesmyk, który obrońcy łatwo zasypaliby głazami, zalali wrzącym olejem i smołą, a tych, co przeżyliby gorące przyjęcie, naszpikowaliby tysiącami strzał. Wystające poza parapety skalne kosze i kotły jednoznacznie informowały o obronnych preferencjach gaicenian. Chainekken odnotował, że dna kotłów błyszczały, jakby nigdy pod nimi nie rozpalano ognia. Potwierdziły się słowa Sammarharda, że Gaicenna nigdy za ludzkiej pamięci nie była zaatakowana.

Po skalnym wąwozie zaczęło się właściwe miasto. Silniej czuć było woń portu – choć w uliczkach hulał lekki wietrzyk, nie odświeżał powietrza, a tylko zmieniał paletę zapachów: raz cuchnęło smołą, raz olejem. Gdy wietrzyk zmieniał dzielnice, przez które pędził, pachniało rybami, wodorostami, szlamem, a czasem też ziołami i przyprawami.

„Ciekawe, czy jak przybywa transport srebra, też jakoś inaczej pachnie? – pomyślał Chainekken. – A wina?”

Jechali wyraźnie szerszą ulicą przecinaną przez znacznie węższe. Gdy przejeżdżał przez nie wóz, piesi musieli wtapiać się w mury, wnikać we wnęki drzwi, albo – co młodsi i odważniejsi – zręcznie dreptać po szczeblach kół i tym sposobem wymijać wóz. Ulica wyprowadziła orszak na obszerny plac, który dwoma bokami otwierał się na port. Prowadzący gutonijer skręcił, a widząc zaciekawione spojrzenie maga, wskazał coś ręką na zboczu góry. Do łagodnego stoku kleiły się rezydencje – nawet z tej odległości widać było, że to nie dzielnica handlarzy, nie warsztaty i nie – na Diurga! – domy biedoty. Jedna posiadłość wystawała poza poziom innych.

– Sammarhard – rzucił gutonijer.

– Domyśliłbym się – mruknął Chainekken do siebie.

Do dzielnicy możnych prowadziła brukowana droga, najpierw wiodąca prosto jak strzelił, potem, kiedy skończyły się domostwa średnio bogatych gaicenian, wykonała trzy zakosy i rozdzieliła się na kilka węższych pasemek wysypanych tłuczniem. Jedyna nadal brukowana nić prowadziła do rezydencji Sammarharda. Służba czekała już na gościa – zakłębiło się od pachołków, giermków, stajennych, zwyczajnych gapiów: dziewek, zasmarkanych szczyli i umorusanych dziewuszek. Nikt nie dozorował tego służebnego żywiołu, ale mimo to panował w nim ład i porządek. Konie migiem zostały wytarte wiechciami słomy, oprowadzone po dziedzińcu, a potem zabrane do czystej, przestronnej, pachnącej sianem stajni. Bagaże trzymała mała kawalkada pachołków czekających na pierwszy znak, by je wnieść do izb, a dwie dziewczyny ze szczotkami już krzątały się dokoła maga, delikatnie usuwając z jego odzienia podróżny kurz.

– Sammarhard gdzie? – zapytał Chainekken jedną z nich, kasztanowowłosą, odruchowo wpatrując się w nie do końca zasznurowaną bluzkę. Strumyczek potu spływał między krągłymi, twardymi, upstrzonymi piegami piersiami i tworzył plamę wilgoci dopiero na wysokości pępka dziewczyny. Wyżej strome cycuszki trzymały tkaninę na dystans od ciała. – Czy powiedział, że chce mnie widzieć, jak dotrę na miejsce?

„Lepiej nie – myślał jednocześnie, rozważając plany na najbliższe dwa-trzy kwadranse. – Będzie lamentował tylko i pomstował, a wolałbym...”

– Panie?

Oderwał wzrok od wąwozu między piersiami dziewczyny i popatrzył nieco zaskoczony w prawo. Stali tam dwaj młodzieńcy podobni zarówno do siebie, jak i do Sammarharda, niewątpliwie synowie Livoila. Jeden mógł mieć dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata, drugi wyglądał na starszego, ale niewiele: o rok, najwyżej trzy. Odezwał się ten młodszy, pewnie odważniejszy Albo bezczelniejszy Obaj, widząc skierowane na siebie spojrzenie maga, przyłożyli ręce do serca i ukłonili się wolno, dystyngowanie, głęboko, z szacunkiem.

– Panie, jestem Sabij, syn Sammarharda, a to mój starszy brat, Larsteen – powiedział młodszy.

Obaj mieli spłowiałe lniane czupryny i podobne orle nosy, Sabij patrzył jednak na świat ciemnoniebieskimi oczami, a jego brat brązowymi. Ubrani też byli podobnie – mocne, grubo tkane spodnie, takie do łażenia po porcie, górach i stajniach, ale niezbyt tanie i czyste. Mieli podobnie tkane wamsy z rękawami i – co Chainekken widział po raz pierwszy, widocznie miejscowy wynalazek – z kapturami przydatnymi pewnie w morskim klimacie pełnym wiatrów, burz, siekącego dżdżu. Przy pasach nosili po dwa kordelasy, przy czym Sabij – po obu stronach pasa, Larsteen zaś przytroczył oba z lewej. Widać jednego dobywał prawą ręką normalnie, drugiego lewą ostrzem do dołu.

– Jestem Chainekken – przedstawił się mag. – Pewnie wiecie, panowie, po com tu przyjechał.

Kosztowało go wiele wysiłku, by nie zerknąć na stojącą ciągle o trzy kroki od niego dziewczynę.

– Ojciec rzucił kilka słów i pognał wysiec ogrodnika – uśmiechnął się Sabij. – Sad ponoć zgnił.

„Co to mnie obchodzi, że skroi dupę jakiemuś ziemiorobowi?” – przemknęło przez głowę Chainekkenowi, ale głośno powiedział całkiem co innego:

– Nie z winy ogrodnika.

– No pewnie. – Machnął beztrosko ręką młodszy syn Livoila. – Ojciec też to wie. Zanim do niego dobiegnie, przejdzie mu i będą razem ze starym Kendym płakali nad winoroślą.

– Nam kazał się zająć tobą, panie – przemówił po raz pierwszy Larsteen. Miał łagodny, niski, wibrujący głos z gatunku tych, co wspaniale brzmią w wielkiej kamiennej świątyni. – W czym możemy ci pomóc?

– A w czym możecie mi pomóc? – odparował z chytrą miną Chainekken.

Bracia zamarli z rozchylonymi ustami, ale tylko na chwilę.

– No... znamy dobrze port – uśmiechnął się starszy, wysuwając do góry kciuk. – Znamy nieźle sztolnie Góry Trzech Wiatrów. – Wyprostował wskazujący palec. – Nie zbłądzimy w okolicach miasta...

– A jak czegoś nie wiemy – wtrącił się młodszy, widać nielubiący, kiedy Larsteen na zbyt długo przejmuje inicjatywę – to wiemy, kto wie więcej od nas: przewodnicy, piloci portowi, sztygarzy w kopalniach...

– I inne takie... znajomości... też mamy... – uzupełnił coraz gadatliwszy starszy brat.

Na mgnienie oka rzucił spojrzenie w bok, gdzie stała dziewczyna. Mag dobrze ocenił ten gest, uśmiechnął się lekko.

– No to dobrze trafiłem. – Pokiwał głową i zastanowił się chwilę.

Dziewczyna, owszem, piersiątka miała zacne i znalazła się wysoko na liście wieczornych rozmówców Chai-nekkena, ale w tej chwili nie była mu potrzebna. Nawet zawadzała.

– Pokażcie mi moją izbę – dodał. – Każcie przynieść piwa jakiegoś i... Czym wy tu przekąszacie piwo, rybką suszoną?

– Rybami też. Ale lepsze kraby z wodorostami.
Sabij syknął na dziewuchę i ta odwróciła się na pięcie.

Zawirowały długie spódnice, odsłaniając bose stopy, niezbyt czyste, i to dość wysoko niezbyt czyste. Mag nakazał sobie pamiętać o kąpieli.

Synowie Livoila poprowadzili gościa dziedzińcem do jego – jak się okazało – trzech izb. Chainekken szybko zerknął na bagaże porozkładane w ostatniej, najmniejszej izbie, rzucił okiem na sypialnię, potem wrócił do pierwszego pokoju, gdzie przy kwadratowym stole stali grzecznie Larsteen i Sabij.

– Siadajcie, młodzi panowie – powiedział Chainekken.

Ktoś zapukał do drzwi, właściwie – zakopał czubkiem buta, bo aż zahurkotały zawiasy. Mag powstrzymał podrywającego się Larsteena i wpuścił pachołka z koszem, w którym stały trzy dzbany z pienistymi czapami i kilka wysokich koszyków pełnych jakichś suchych badyli i wystających szczypiec apetycznych, karminowych skorupiaków. Chłopak szybko wyładował piwo i przekąskę, po czym zniknął. Chainekken chwycił jeden dzban, powąchał, skosztował, otarł pianę z górnej wargi.

– Nie będę kłamał, że nie piłem lepszego – powiedział – ale zacne. I biorąc pod uwagę, że to port, a w portach zawsze najkijowsze piwo warzą, nie jest źle. No, wypijmy za znajomość, panowie!

Wychylili po pół dzbana. Młodzi co i rusz zerkali, ile też wytrąbi za jednym razem gość – nie chcieli być od niego ani lepsi, ani gorsi. W końcu mag usiadł, gestem zaprosił Larsteena i Sabija do stołu.

– Opowiedzcie mi co nieco o Gaicennie – poprosił. Sabij zerknął na brata, ten skinął głową, odchrząknął.

Młodszy zaczął:

– Może Górą Trzech Wiatrów najpierw. Nazywa się tak, bo ma trzy przechodzące na wylot chodniki górnicze...

– Ale zwie się też Góra Magów! – wskoczył mu w słowo starszy brat i jego wargi rozciągnął uśmiech wielkiego zadowolenia.

Sabij chwilę milczał z otwartymi ustami, wytrącony z ułożonej już w głowie opowieści.

– No tak... – ciągnął. – Ale o chodnikach... Dokładnie to są dwa na przestrzał, już wyrobione i zamieszkane, i jeden z jednej strony otwarty, z drugiej jeszcze nie. Ten jest wyrabiany przez cały czas. Srebro, ołów, miedź, cyna – idą pasma przez całą górę. Jakby ktoś upiekł wielki wysoki tort i naszpikował go słodkimi pastami: tu malinową, obok gruszkową, morelową i bzową... Tak więc ta góra to jedno nasze bogactwo, a drugie to port, zatoka Górska Gładź. – Uśmiechnął się. – Nie wiadomo, kto ją tak nazwał, i nawet nie bardzo wiadomo, dlaczego. Gładź chyba, bo nigdy nie faluje, a górska, bo pewnie pod górą. W takiej ogromnej cichej zatoce musiał powstać port, a jeszcze na dodatek można było od razu ładować rudę i wyroby na statki.

– Jeszcze sto lat temu wytapialiśmy tu metale – wtrącił Larsteen. – Ale drewno się skończyło, przywozić lądem czy morzem drogo. Sadzić lasów nie idzie, bo gleba kamienista. Stare drzewa jakoś się wczepiły i rosły, a młode nie chcą...

– No i do tego... – zaczął Sabij, lecz zamilkł, drgnąwszy. Najwyraźniej dostał pod stołem braterskiego kopniaka.

– Kradną? – domyślił się mag.

Pokiwali obaj głowami. Chainekken puknął w swój dzbanek paznokciem.

– A jest jeszcze co wytapiać?

– No... Mało... Znaczy mniej niż było. Od dawna dobrej żyły nie możemy znaleźć. O, może magia?... – rzucił ucieszony pomysłem. – W każdym razie to, co się wykruszy, idzie do warsztatów, a tam już sobie z tym radzą. Rud coraz mniej, ale wciąż czyste niezwykle, miedź to niemal od razu można na kowadło kłaść.

– Wychodzi mi, że teraz port jest ważniejszy? – zapytał Chainekken.

Bracia jak na komendę pokiwali głowami.

– Ano... – potwierdził Sabij.

– Tak! – jednocześnie powiedział Larsteen.

– Dobra, a co... kiedy zaczęły się dziać jakieś rzeczy niezwykłe?

Obaj młodzieńcy popatrzyli na siebie, niemal jednocześnie unieśli brwi i wzruszyli ramionami.

– Pół roku temu?... – bąknął po chwili Larsteen.

– A co konkretnie?

– „Zawieja” – przypomniał sobie starszy z braci. – Korab „Zawieja” osiadł na mieliźnie.

– Yhy! – ożywił się młodszy. – Nigdy chyba wcześniej nic tam nie osiadło...

– Ba! – przerwał mu starszy. – Przecież zatoka i port są w kręgu magii! Tam nie można się rozbić, prawda? – Poszukał potwierdzenia u Sabija i ten natychmiast pokiwał głową. – Sześć lat temu czy osiem to statek sam wpłynął do portu! – Uniósł rękę i pomachał palcem jak nauczyciel wbijający w głowy nieuków ważne słowa. – Pusty statek, nie wiadomo, co tam się stało, z półżywą dziewuszką... Jakoś tak dwuletnią czy około... No! Wiatr przygnał statek, a potem on już sam wpłynął do zatoki i przybił do kei, jakby ktoś go wiódł. A teraz?! Na odwyrt! Dobra załoga i siada na mieliźnie!

– W dodatku mielizny są tylko z boku zatoki – uzupełnił Sabij. – Rybacy nad nią przechodzą, a większe okręty tamtędy nie pływają, bo kompletnie nie mają po co. I co się okazało? Normalna załoga, z ładunkiem wełny, skór i serów, z Unurdy, pilot żywy, zdrowy na umyśle, wiatr normalny, czyli jak zwykle w lagunie sprzyjający... A statek nagle płynie bokiem i osiada na mieliźnie. No nic, rozładowali go częściowo, ściągnęli do portu. Gildia pilotów węszyła i badała, i przepytywała tak, owak, siak, wróżów nawet wynajęła... Nic.

– Wróżów... A ilu ich macie?

– Siedmiu w całej prowincji, ale to tylko wróże! -szybko powiedział młodszy z braci. – Tu mamy czterech magów... – Chciał jakby coś dodać, ale zrezygnował.

Chainekken przekrzywił głowę.

– Dobrzy ci magowie?
Sabij wzruszył ramionami.

– Nie wiem, panie, ja tam się nie znam – przyznał, ściszając głos. – Jeden, coś mi się zda, jest czarnomagiem, dwaj to jasnomagowie... A! Jeden latopis do tego, tylko nie wiem, czemu magiem go mają... W każdym razie czwarty prawdziwy mag... – młodzieniec znów wzruszył ramionami – ...nie wiadomo jest jaki. Gdyby mnie kto zapytał, to on jest raczej magiem z urzędu, a nie z biegłości. Nikt nie widział jego dokonań...

Larsteen odchrząknął.

– Ale też nikt nie zaprzecza jego umiejętnościom – powiedział niezbyt pewnym głosem.

Mimo że Chainekken skinął na to głową, w umyśle odnotował: „Sprawdzić, co jest nie tak z tym urzędowym magiem”.

– Dobra, statek. Co jeszcze?

– Tak od razu... wiele rze... Aj! Wiem! Trzeba zawołać tu tego latopisa, Faigira! – Poderwał się Larsteen. – On będzie najlepiej wiedział!

– A kto to?

– To kronikarz miasta!

– Nasz nauczyciel niegdyś! – dodał Sabij.

– Aha – powiedział Chainekken. – W takim razie wybierzemy się do niego. Za jakąś chwilę. Muszę... muszę sobie przemyśleć... porozmawiać...

Zawiesił głos. Młodzieńcy zrozumieli, poderwali się, pokiwali głowami. Skoro mag chciał rozmawiać z bogami – bo z kim innym miałby gadać w pustej izbie? – nie zamierzali zostawać tu ani chwili.

– Poczekamy na dziedzińcu, panie, przygotujemy... kolasę czy konie?

– Konie.

– Tak, dobrze.

Z izby młodzieńcy nie tyle nawet wyszli, co wybiegli. Po chwili na korytarzu starszy brat chwycił młodszego za ramię i przytrzymał.

– Co tak pędzisz? – zapytał z wysiloną kpiną w głosie.

– A ty to zwlekasz niby, co? – Na twarz Sabija wypłynął szeroki uśmiech. – Może się nie boisz?

Już wolniej, ale na palcach, dotarli do schodów.

– I dalej nie wiemy: czarnomag czy nie – powiedział młodszy brat.

– Się dowiemy – wzruszył ramionami Larsteen.

– Może.

Mag, podsłuchawszy ich krótką rozmowę, udał się do najmniejszej izby i wypakował kilka przedmiotów. Przede wszystkim coś, co nazywał głośno „astrolabium”, a co było chaotycznym nagromadzeniem kół i obręczy krzyżujących się i splątanych ze sobą w jednym tylko celu: ukrycia kompozycji znaków, „run” i liter kilku alfabetów.

Chainekken czuł się chory, nie mogąc dokładnie określić pory dnia i swojego miejsca w kalendarzu. Inni, którzy nie posiadali magicznie skompletowanego zegara, południe rozpoznawali tylko dzięki słońcu, północ wyczuwali wypełnionym brzuchem, a świt był dla nich wtedy, kiedy obudziły ich promienie nowego dnia – jeśli w ciemnej komorze, mogła to być nawet dziesiąta. Nie, żeby Chainekken czerpał jakieś korzyści z dokładnego pomiaru czasu. Najważniejsze było, że mógł myśleć: „Obudziłem się o ósmej, gamonia ze śniadaniem znowu nie było na czas”.

Teraz była dokładnie czternasta siedemnaście dwudziestego czwartego maja. Roku nieznanego, w nieokreślonym świecie. Mag myślał o tym, szydząc z siebie i swojej znajomości łaciny: Anno Domini Orbis Ignorrenturm.

Słońce zachodziło o tej porze roku około dwudziestej z minutami. Miał zatem mnóstwo czasu na dochodzenie, zwiedzanie, rozmawianie, myślenie. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte, potem zastanawiał się chwilę, rozważając, w której z izb najłatwiej by było zostawić szczeliny podglądowe i podsłuchowe, tak powszechne w bogatych domostwach. Wyszło mu, że w sypialnej. Wobec tego rozebrał się do naga w komorze, natarł całe ciało specyfikiem bakterio-, wiruso-, grzybo- i owadobójczym, który sam wymyślił, nałożył bieliznę z przypominających jedwab, twardniejących stosownie do uderzenia nici – znakomitą, niewykrywalną kolczugę – i na to z powrotem wdział swoje skórzane ubranie.

Wyszedł na chwilę do izby sypialnej, chwycił miecz, po czym wrócił do komory.

– No i co myślisz? -zapytał cicho.

– Dziś nie myślałem -odpowiedział miecz.

– Strasznie, cholera, śmieszne! – parsknął

– Chainekken. – Przestań powtarzać ten durny tekst, Bar-rghe’arren. To smutne, nudne i do dupy.

– Sam jesteś!

Mag powiódł oczami po powale. Potem jeszcze raz -w jednej z belek brakowało sęka. Wyjął miecz z pochwy, na koniec ostrza nawinął oderwane z opakowania „astrolabium” pasemko tkaniny i wcisnął w otworek. Na wszelki wypadek.

– Dobra, wyładowałeś się już i możemy pogadać czy jesteś w swoim nadąsanym stanie?

– A w jakim stanie ma być zakichany miecz-samo-bij?! – warknęła broń.

– Znowu wracamy do tysiące razy maglowanego tematu? Moja wina, że jesteś mieczem? Moja?! Kto podsuwał mi „zaklęcia”, co? Ja?! Kto zapewniał, że to tylko kolejna RPG? I przysięgał na wszystkie pochwy świata?

Broń milczała, dusząc złość w klindze.

– I poza tym nie jesteś samobijem! – dodał Chainekken. – Muszę nieźle się namęczyć, kiedy przychodzi do walki. Zwłaszcza że oni tu nie znają sztychów ani zasłon, tylko łomocą, jak się da.

– No to może nie będę się wtrącał do twoich walk, co? – zapytał prowokacyjnie miecz.

Mag westchnął głęboko, policzył w duchu do dziesięciu.

– Posłuchaj, siedzimy w tym... scenariuszu... obaj, równo...

– Jednako zanurzeni w gówno – parsknęła nagle śmiechem gadająca broń.

Mag poklepał rękojeść.

– No! Wolę cię takiego, rubasznego dupka niż nadąsanego... – powachlował powietrze palcami, szukając odpowiedniego słowa – ...głupka?

– Okij. Wrzuć na luz. – Miecz zamilkł na chwilę. -A co do tego, co myślę, to nie mam zdania – powiedział po chwili spokojnym, rzeczowym tonem. – Coś tu bruździ, coś działa poza światem realnym, to pewne. Nic więcej nie wiem, nie wyczuwam... Ale na pewno, jak się wtrącisz, to możesz oberwać po nosie. Nie lekceważ niczego i nie zapominaj o wszelkich możliwych zabezpieczeniach.

– Pękasz, co?

– Nawet nie gadaj! – Miecz, dotąd leżący spokojnie na stole, zawibrował przenikliwie swym sprężystym ostrzem. – Proszę cię, jesteśmy kumplami i niech tak zostanie. Działamy razem na rzecz powrotu do siebie. -Odczekał chwilę i zapytał z nadzieją: – Czy tak?

– Tak. No pewnie.

Nagle ktoś huknął czymś miękkim w drzwi.

„No tak – pomyślał Chainekken. – Z drzew już zeszli, ale zanim nauczą się pukać...”

Wymruczał zaklęcie zwalniające, którego używał już odruchowo za każdym razem, gdy wchodził do swojego pokoju, izby czy komnaty. Zazwyczaj rozpędzona służba waliła czołami w drewno, czasem coś się wylewało, coś rozbijało, jednak mag pozostawał cały.

Drzwi wolno uchyliły się, skrzypiąc. Przez powstałą szparę wsunęła się buźka znanej już Chainekkenowi dziewuszki, pieguski kasztanowowłosej. Wsunęła się ostrożnie, pociągnęła nosem i potarła stłuczone czoło.

 


< 30 >