Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

  


O płaszczu i szpadzie

 

Dziewczęciem nieletnim będąc, kochałam się w muszkieterze Atosie. Miał wszelkie cechy, które trafiały do serca młodziutkiej panienki: był przystojny, świetnie się fechtował, miał ponurą tajemnicę, a jego lojalność wobec przyjaciół była niezmierzona. Nastolatką zdecydowanie już nie jestem i od mężczyzny wymagam czegoś więcej niż pięknych oczu. Wolałabym, by nie skrywał żadnej mrocznej tajemnicy, bo na ile znam życie, sprowadzałaby się ona do posiadania spłodzonego lekkomyślnie potomka. Natomiast jeśli chodzi o lojalność i konsekwencję w działaniu – poszukuję ich w mężczyznach także dziś. I oto w ręce moje białe trafiła książka Adama Przechrzty „Pierwszy krok”. Ku swemu zdumieniu odnalazłam w niej Atosa dla trochę starszych dziewczynek.

Książę Adam de Sarnac wydaje się spełnieniem niewieścich marzeń. Waleczny, lojalny, oddany francuskiej monarchii. Jest też przystojny i dowcipny, co żadnemu mężczyźnie jeszcze w życiu nie zaszkodziło. Prócz tego biegle posługuje się magią... I tu nadchodzi pierwsza refleksja.

Bo książę posługuje się nią tak łatwo. Wydawać by się mogło, że w jego świecie nie obowiązuje magiczne prawo zachowania materii i energii, że mordercze w skutkach zaklęcie można rzucić ot, tak sobie, bez większych kosztów. Dopiero w miarę upływu wydarzeń dowiadujemy się, że droga do osiągnięcia takiego poziomu magicznego kunsztu okupiona jest krwią, potem i łzami – a także innymi płynami fizjologicznymi, których kierowana troską o delikatne żołądki czytelników jednakowoż wymieniać nie będę.

Druga refleksja dotyczy jego stosunku do kobiet. Owszem, jak każdy z nas jest nieodporny na uczucia, lecz swoją wybranką uczynił kobietę inną niż wszystkie – i określenie to nie jest jedynie figurą stylistyczną. Jak to często się zdarza, wybranka – pomimo odwzajemnienia afektu – nie może połączyć się z nim na dobre i na złe... A właściwie mała jest szansa, by mogła uczynić to kiedykolwiek. Cóż robi tedy piękny książę? Czy pozwala pocieszyć się urodziwej, mądrej i zakochanej w nim kurtyzanie? Otóż nie. De Sarnac zachowuje się w sposób, który może budzić podziw lub dziką furię – zależnie od kąta widzenia. Postawę jego można nazwać uczciwą, bo wszak powstrzymuje się od nawiązania jakichkolwiek stosunków cielesnych z wpatrzoną w niego wielbicielką, nie składa jej też żadnych obietnic. Z drugiej strony świetnie zdaje sobie sprawę z jej uwielbienia i łaskawie grzeje się w cieple jej podziwu. Korzysta z jej kontaktów, pozwala się sobą opiekować, z przyjemnością spędza czas w jej towarzystwie – nie dając nic w zamian. Poza swoją obecnością oczywiście. Cóż, są kobiety, którym to wystarcza.

Francja de Sarnaca jest Francją inną niż ta, którą znamy z historii, także tamtejsze Chiny i Rzym w zasadniczy sposób różnią się od swoich odpowiedników z naszego świata. Ich powiązania i dzieje poznajemy w miarę biegu wydarzeń. Dowiadujemy się również, że niekoniecznie tylko Ziemia może być miejscem ścierania się potęg, że za zasłoną tego, co dla nas niewidoczne, mogą być inne wymiary i inne światy, a każdy mieszkaniec tamtejszego świata, jeśli dysponuje odpowiednim zasobem talentów magicznych i wielką odpornością na ból, może aspirować do stanowiska boga. Może nim zostać, nie tracąc ani odrobiny swojego człowieczeństwa – i to jest rzecz, której mi w naszym świecie czasami brakuje.

Do każdego z nas przylgnęła w miarę upływu lat cząstka życiowego brudu. Wszyscy mamy na koncie rzeczy, którymi niekoniecznie chcielibyśmy się chwalić: a to jakieś drobne oszustwo, a to kilka niedotrzymanych obietnic, a to zdrada czy czyjeś rozwiane złudzenia. Dlatego świat de Sarnaca i jego rodziny może na jakiś czas przynieść nam uspokojenie i pewien rodzaj nadziei – że są matki, które zrobią dla nas wszystko, kobiety pomagające bezinteresownie, żołnierze walczący dla ojczyzny, a nie dla łupów i chwały, dzieci umiejące zachować się dojrzale, i mężczyźni wierni do końca, nawet wtedy, gdy nie mają wielkiej nadziei na połączenie się z ukochaną – przynajmniej w tym życiu.

Że jednak gdzieś, mimo wszystko, istnieją szlachetni muszkieterowie.

 

Hanna Fronczak

 

Adam Przechrzta

Pierwszy krok

Fabryka Słów, 2008

Stron: 509

Cena: 29,99

 


Obojętność pszczół

 

Daj byśmy nie byli

jako te owady,

daj byśmy nie żyli

jako te owady.

Obojętni sobie wzajem

wrodzy obcy

Tylko pracujący

tylko pracujący

 

Zostaw nasze ludzkie

zalety i wady.

Daj byśmy nie byli

jako te owady.

 

 

Trutkę na pająki kupię. Pilne. Choć właściwie już nie trzeba. Kwestię Pająków, zagrażających wszystkim poznanym i niepoznanym mieszkańcom kosmosu, załatwili panowie Weber i White. I całe szczęście, bo szczerze mówiąc, Pająki nie są tym, co Kociambry lubią najbardziej. Właściwie można by rzec, że to Kociambry są tym, co Pająki lubią najbardziej, gdyby nie fakt, że Pająki wybredne nie są i zjadają wszystkich przedstawicieli rozumnych ras jak leci. Żarcie jest żarcie.

Brzmi zabawnie, ale zabawne wcale nie było, szczególnie dla mieszkańców tych planet, które wpadły w pajęcze odnóża. Równie nieciekawie sytuacja przedstawia się dla całej Federacji oraz jej sojuszników, gdyż tym razem zagrożeni są wszyscy, niezależnie od różnic gatunkowych, kulturowych i wszelkich możliwych. Cywilizacja, z jaką Sprzymierzeni muszą podjąć walkę, a w zasadzie wojnę totalną, jest po prostu nieludzka.

Wszystkie do tej pory poznane rasy, z którymi notabene też kilka wojenek trzeba było stoczyć, okazały się podobne do ludzi. Mimo różnic, czasem bardzo dużych, wynikających z odmiennych dróg ewolucji, okazywało się, że przede wszystkim potrafiły one dokonywać bilansu strat i zysków. Wiedziały, kiedy warto się bić, a kiedy należy zacząć rozmawiać. A co najważniejsze, ich społeczności składały się z jednostek i, pomijając sytuacje ekstremalne, zdarzające się przecież wszędzie, wartość życia każdego członka owych społeczności miała taką samą wartość.

A Pająki? Cóż, posłużę się słowami Jana Krzysztofa Kelusa (zbieżność pająków przypadkowa):

U wylotu ula zobaczysz obrazek

pająk w pajęczynie sobie pszczołę ćwiczy.

I cóż to obchodzi pszczoły robotnice?

Jednostka jest niczym – produkcja się liczy.

pszczoła w pajęczynie wisi głową w dół

to Rosjanie nazywają „obojętność pszczół”.

Sytuacja zdecydowanie niekomfortowa, bo z takim przeciwnikiem nie można się dogadać, równie dobrze pewna porucznik o nazwisku Ripley mogłaby negocjować z pewnym pasażerem na gapę. Jest tylko jedno wyjście: zabić.

Tę historię poznaliśmy w trzecim tomie cyklu „Starfire” – „W martwym terenie”, aczkolwiek nie poznaliśmy jej zakończenia. Wojna utknęła w martwym punkcie. Ani my ich, ani oni nas. Sojusznicy zrozumieli już, że aby wygrać, a właściwie aby przeżyć, muszą zastosować środek ostateczny. Wytępić Pająki jak robactwo. I o tym opowiada tom czwarty „Opcja Sziwy”.

Jak łatwo przewidzieć, wszystko się tu wyjaśnia, zmierza ku spodziewanemu finałowi, ale nie tak znów w stu procentach. Autorzy starannie przemyśleli zakończenie i nie jest ono tak jednoznaczne, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. W związku z czym ani słowa więcej na temat tomu czwartego cyklu „Starfire”.

Jedyne, co mogę zdradzić, to, że książka jest godną następczynią swoich poprzedniczek i że naprawdę warto poznać jej zawartość. A i pomyśleć nad nią troszeczkę.

 

Dorota Pacyńska

 

David Weber, Steve White

Opcja Sziwy

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2007

Stron: 660

Cena: 37,90

 


Rzeźbiąc w welinie

 

„Księga wszystkich godzin” stanowi tak zwartą całość, że nie sposób pisać o jej części drugiej, „Atramencie” inaczej niż przez pryzmat wcześniejszego „Welinu”. Ten ostatni, debiutancka powieść Hala Duncana, zrobił na mnie swego czasu ogromne wrażenie. Powody były dwa: imponujący i takoż zrealizowany pomysł na strukturę formalną oraz niezwykłe wykorzystanie dwóch mitów – sumeryjskiego o bogini Inanie zstępującej do Kur i bardziej znanego prometejskiego, które posłużyły za osnowy poszczególnych tomów powieści. W tym miejscu wypadałoby napisać choćby kilka słów o fabule, z czego jednak pozwolę sobie zrezygnować. Bowiem największa frajda w obcowaniu z naprawdę specyficzną prozą Duncana polega na samodzielnym, stopniowym odkrywaniu o co, do jasnej niespodziewanej, w tym wszystkim chodzi? Istnieje spore prawdopodobieństwo, że kiedy po przebrnięciu przez kolejny rozdział, po raz piętnasty odkryjecie, że wasza hipoteza fabularna nie jest warta funta kłaków, z irytacją zatrzaśniecie książkę, by więcej do niej nie powrócić. Przy takim scenariuszu sporo stracicie. Zaś jeszcze więcej stracą ci, a wiem skądinąd, że jest ich całkiem sporo, którzy przebrnąwszy przez „Welin” stwierdzą, że jest on ciekawą formalnie, ale pustą treściowo literacką wydmuszką i w związku z tym odpuszczą sobie „Atrament”.

Welin stanowi jedynie podkład, to atrament jest nośnikiem tekstu, treści właściwej. Czytelnikowi oswojonemu już z zasadniczą koncepcją cyklu tom drugi przyswaja się o wiele łatwiej. Po pierwsze, odpada szok formy. Po drugie, tym razem konteksty wybrane przez Duncana są zdecydowanie przyjaźniejsze czytelnikowi: „Bachantki” Owidiusza i comedia dell arte, trawestowane z taką samą jak poprzednio wirtuozerią. Po trzecie, w drugiej części powieści fabuła właściwa nabiera tempa, zaś piętrowe zagadki znajdują nie zawsze oczekiwane rozwiązania.

Problem z tym cyklem, czy może raczej z tym autorem, polega na tym, że jego proza wywołuje ogromny natłok różnorodnych doznań i wrażeń, z których choćby marny wycinek niezmiernie ciężko ubrać w odpowiednie słowa. Są to jednak wrażenia zdecydowanie pozytywne. Szczerze mówiąc, ja faceta podziwiam. Bo jedna sprawa wymyślić karkołomną formułę, a druga, nie tylko sobie na niej karku nie złamać, ale zrealizować ją na tyle sensownie, by zafascynowany czytelnik zechciał zgłębiać kolejne zaułki tego gabinetu krzywych i nie zawsze kompletnych luster autorskiej wyobraźni. Duncan włożył w „Księgę” mnóstwo pracy, przede wszystkim w genialny sposób przeanalizował, a następnie przenicował na potrzeby swojej koncepcji wspomniane wyżej dzieła. Poza tym, dla czytelnika wyglądająca na płynną i niefrasobliwą, nieustannie obecna na kartach cyklu żonglerka stylami, gatunkami i konwencjami literackimi wymaga nielichej wiedzy i umiejętności. Przy tym wszystkim całość nie jest bynajmniej „pusta” – postawione tu pytania, choć nie nowe, mają jednak fundamentalne znaczenie, a Duncan wie, dlaczego je zadaje. I za to, że poświęcając tak wiele uwagi finezyjnej formie, ani na moment nie stracił z pola zainteresowania ważnej treści, że udało mu się oba te składniki zbilansować, dodając do wszystkiego dynamiczną akcję i interesujących bohaterów – ma moje uznanie.

„Księga wszystkich godzin”, zwłaszcza w swej pierwszej odsłonie, nie należy do lektur łatwych. Imponuje, ale jednocześnie przytłacza. Opiera się skutecznie wszelkiej próbie streszczenia, więc nie warto sugerować się tą podjętą z tyłu okładki. To rzecz nastawiona na odbiór indywidualny do tego stopnia, że ryzykiem jest ją polecać. Zdecydowanie nie dla wszystkich. Jednak szczerze zachęcam do próby pochylenia się nad podkładem i substancją kryjącą tych, którzy lubią prawdziwe literackie wyzwania. Istnieje spora (wydatnie zwiększona przez znakomity przekład) szansa, że będziecie zachwyceni.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Hal Duncan

Atrament. Księga wszystkich godzin tom II

Tłum. Anna Reszka

MAG, 2007

Stron: 557

Cena: 35,00

 


< 09 >