Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
451 Fahrenheita

<|<strona 02>|>

451 Fahrenheita

 

 

Przyczajony wiking, ukryty Słowianin

 

No, wziął i wyszedł. Tak bez słowa, nawet nie chrząknął. Nie było wiadomo, kiedy – cichaczem się wymknął, niepostrzeżenie. I jak przystało na wikinga – zostawił tylko popiół i spaloną ziemię.

Och, dobra, może nie dosłownie. Ale też Olaf nie był dosłownym wikingiem, tylko takim bardziej metaforycznym. Bo, jak wiadomo, teraz dosłownych wikingów już nie ma. Za to są tacy pomiędzy. Na pozór w miarę normalni, ubrani w zwyczajną odzież masowej produkcji, umiejący czytać i nawet pisać po polsku. Tylko duchem jakby gdzieś indziej. W Midgardzie, tuż obok współczesności.

I kiedy odzywał się zew z tego świata obok, Olaf zakładał zbroję, miecz i łuk i wyskakiwał zdobyć gród albo stoczyć jakąś małą bitwę. Natura i wyobraźnia ciągnęła go do fiordów, choć miał świadomość swoich słowiańskich korzeni. Niezmiennie jednak tęsknił za tymi wiekami, które nawet nie były średnie – nieważne, czy tam w Skandynawii, czy tu, na Słowiańszczyźnie. A potem wracał i siadał do Internetu, żeby sobie w bezsenną noc pogadać na forum i pochwalić się bandzie współczesnych wyprawą, opisać czyny heroiczne, nachwalić się trofeami, a następnie sformatować sobie dysk piwem.

Nie mam pojęcia, jak godził te sprzeczności, te światy, między którymi wędrował. Może to cecha nomadów – widzieć za sobą i przed sobą wiele miejsc, nie dziwić się, że miejsca te istnieją, odwiedzać, ale nigdy nie zostawać na długo.

Do mojego życia wpadł ot, tak, mimochodem. Przysiadł się do mnie, nie zaczynając rozmowy, lecz jakby ją kontynuując, choć było to nasze pierwsze spotkanie. A ja wcale nie poczułam zdziwienia, ponieważ wszystko się działo tak, jak dziać się powinno. Nie padły żadne imiona czy przezwiska, nie zostały dokonane żadne prezentacje – to nawet nie była przyjaźń od pierwszego wejrzenia, lecz jakaś cholerna więź, której istnienie po prostu uświadomiłam sobie tamtego wieczoru z poczuciem całkowitej oczywistości.

Tu, we współczesnym świecie, nazywał się Wojciech Świdziniewski. Nigdy w życiu tak go nie nazwałam. W rzeczywistości nosił wiele imion z tamtego świata obok, gdzie często zaglądał – Cleritus, Olaf czy po prostu wiking.

Powinna nas łączyć literatura, ale wcale tak nie było. Zabawne, jednak nie rozmawialiśmy o literaturze, choć Olaf przecież pisał. Nie rozmawialiśmy też o wikingach, średniowieczu i historii. Łączyły nas durne filmiki, żarty i nieco poważniejsze listy o rzeczach mniej lub bardziej zwyczajnych. Oczywistość emocjonalna.

I nigdy, przenigdy nie pomyślałam, że pewnego dnia przyjdzie jakaś Walkiria i zaprosi Olafa na imprezę w Walhalli. A on weźmie tarczę, miecz i łuk i bez zastanowienia wyruszy na kolejną wyprawę tam, skąd nie wraca żaden wędrowiec.

No, ale nie odmawia się takim zaproszeniom. To dlatego wybrańcy bogów umierają młodo.

A po wikingach zostaje spalona ziemia i popioły w duszy.

Mam nadzieję, że Olaf nie będzie się nudził w tym obcym dla mnie raju, wśród Asów i pomniejszych bóstw nordyckiego panteonu oraz zasłużonych wojowników. Będzie miał co opowiadać i z pewnością chętnie wysłucha historii rodem z fiordów. Z Odynem wymieni poważne myśli. Z Lokim pożartuje i pochwali się swoimi psikusami. Będzie flirtował z Freyą i innymi boginiami. Na pewno przyjmą go tam z otwartymi ramionami.

A kiedy i na mnie przyjdzie pora, by porzucić tę stronę istnienia, zajrzę do Olafa, by sformatować sobie dysk zacnym miodem i powspominać czasy na Ziemi. A że po mnie nie przyjdzie żadna walkiria? Ach, ale ja nie potrzebuję przewodnika. Tak się składa, że ta więź z Olafem jest lepsza niż GPS. Nic się nie zmieniło, nadal ją mam.

Albowiem taka więź nie krew – nie krzepnie.

 

Małgorzata „Gadulissima” Koczańska

 


< 02 >