Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Trill i magiczna fasola

 

 

Kapitan Jack Trilling oparł się ramieniem o przeszkloną ścianę oddzielającą pokład obserwacyjny od czarno-biało-szarej chromy księżycowego krajobrazu. Co prawda nosem prawie dotykał szyby, ale nie patrzył na krajobraz ani nawet na gwiazdy, wzywające z niezmiennego, nocnego nieba. Zamiast tego skupił brązowe oczy na odbiciu ruchów siedzącego za nim człowieka.

– Zrób tak i jesteś trupem, Vishti – powiedział.

Vishti zamarł z pionkiem w dłoni.

– Trill, Trill, Trill... – klasnął językiem. – Długo szedłeś w górę, ale tym razem czeka cię upadek.

Mówiąc to, zbił królową królewskiego pionka na czwartej linii.

Trill potrzebował zaledwie ułamka sekundy, aby przestudiować odbicie szachownicy. Gra toczyła się dokładnie tak, jak to zaplanował dwanaście ruchów temu.

– Laufer bije królową – powiedział.

Czarne oczy Vishtiego latały od szachownicy do Trilla i z powrotem. Był wyraźnie zadowolony.

Doskonale. To oznaczało, że Vishti będzie teraz studiował układankę na tyle długo, by przekonać się, iż jego przeciwnik wpadł w pułapkę. Trill poczuł, że w kąciku ust rodzi mu się uśmiech. Natychmiast przywołał się do porządku.

Potrząsając głową, Vishti poruszył jego laufrem, zabierając królową. Zaraz potem przesunął swoją wieżę.

– Nie mogę uwierzyć, że dałeś się nabrać na ten gambit z poświęceniem królowej – powiedział hinduski programista. – A tak uczciwie, powinienem ci powiedzieć, że mat jest nieunikniony. Dwa ruchy i koniec.

– Masz rację, przyjacielu – zgodził się Trill. – Z tą tylko różnicą, że to nie będą dwa ruchy, lecz jeden.

Wyprostował się i odwrócił od księżycowej panoramy.

– Vishti – rzekł, podchodząc do stołu. – Za każdym razem, kiedy gramy, idzie ci coraz lepiej, ale to jeszcze nie jest ten dzień, w którym mnie pokonasz.

Poruszył skoczkiem, zastanawiając się przy tym, jak często gracze zaniedbują te figury w dalszej części rozgrywki.

– Szach-mat.

Vishti podniósł dłoń i dotknął nosa koniuszkiem palca, starając się zrozumieć, jak to się właściwie stało. Dopiero teraz jego przeciwnik pozwolił sobie na uśmiech. To nie było trudne do ogarnięcia, gdy już wszystkie kawałki układanki znalazły się na miejscu, ale Trillowi zawsze udawało się wytrącić kolegę z równowagi za pomocą serii ciosów, zadanych dla odwrócenia uwagi, dopóki wszystko nie będzie rozstrzygnięte.

– Któregoś dnia ktoś z tobą wygra – zacisnął usta Vishti – i modlę się, abym mógł to zobaczyć.

– Tak szczerze, ale tylko między nami, też na to czekam – wyznał Trill, marszcząc brwi. – Prawdopodobnie bardziej niż ty.

– Chcesz przegrać? – zdziwił się pokonany.

– Chcę poczuć się lepiej – wyjaśnił Trill. – Bez obrazy, ale jesteś jedyną osobą, która wciąż chce ze mną grać po pięciu porażkach z rzędu, a pokonywanie cię nie sprawi, że poczuję się lepiej. Komputer to nie to samo, wolę z człowiekiem.

– Chcesz powiedzieć, że dobrze jest przegrać?

– Chcę powiedzieć, że to zależy od priorytetów. – Zatarł dłonie Trill. – Moim priorytetem zaś jest wyrwanie się w przestrzeń. Za długo jestem tutaj uziemiony. Czas na zwrot.

– Naprawdę sądzisz, że pułkownik się na to zgodzi? – zapytał Vishti. – Nie wyobrażam sobie, żeby pozwolił nam się wymieniać zadaniami.

Trilla niewiele obchodziło, co sobie myślał pułkownik Kirtley. Z początku miał nadzieję, że tu, na Księżycu, może będzie inaczej, ale skończyło się dokładnie tak, jak w przypadku innych przydziałów.

Kiedy tylko Kirtley dowiedział się, że jego ciotka została pięćdziesiątym drugim, obecnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, jego postawa zmieniła się natychmiast. Pułkownik nie sprawiał wrażenia osoby, która się czepia (Trill nie sądził, by przełożony był świadom swoich reakcji), ale zmiana w zachowaniu była niezaprzeczalna. Podobnie jak niemal każdy dowódca przed nim, Kirtley był przekonany, że to pokrewieństwo z prezydent, nic innego, sprawiło, że kapitan dostał ten przydział. Zupełnie jakby pociągał za sznurki i wykorzystywał pozycję ciotki, pani prezydent, aby dopiąć swego. Nic tak nie wkurzało Trilla, jak takie podejście. Był samodzielny, sam wszystko osiągnął. Jego sukcesy i porażki szły tylko na jego konto!

Ani razu przez te wszystkie lata nie użył owej karty. Miał nawet nadzieję, że ciotka Chelsea przegra walkę o reelekcję w 2048. Oczywiście głosował na nią, ale potajemnie liczył na porażkę. Pokrewieństwo z prezydent okazywało się zdecydowanie większą przeszkodą niż korzyścią. Dowódcy traktowali go z wielką surowością i przydzielali najbardziej gówniane zadania, lub, jak Kirtley, stosowali „skalę równoważną”, nakazując prace dwa razy cięższe za połowę zwyczajnego uznania. Trill rozumiał, rzecz jasna, że to tylko zwykła, ludzka natura, ale ta świadomość nie sprawiała, że czuł się lepiej.

Nie chciał wiele. Chciał tylko, by wreszcie przypadła jego tura prowadzenia lunarnej windy do spotkania z wahadłowcem. Został astronautą, aby móc pławić się w morzu gwiazd, a to uniemożliwiał mu Kirtley.

– Jestem astronautą, do cholery! – usłyszał sam siebie. – Nie jakimś pieprzonym pracownikiem korporacji Maytag.

Nie chciał mówić tego na głos, ale czasami nie mógł się powstrzymać.

– Nie po to zgłosiłem się tu na rok, żeby marnować czas na naprawach popsutych transporterów rudy, których i tak nie używamy.

– Jesteś głównym inżynierem, czyż nie? – odparł Vishti.

– Z naciskiem na „główny”. Słuchaj, nie chcę się z tym szarpać ani uchylać od obowiązków, ale on zawsze posyła mnie, gdy pojawia się jakiś problem.

– Skoro jesteśmy aż tak zdesperowani, aby pokonać Chińczyków na Marsie, musimy się upewnić, że sprzęt będzie działał prawidłowo, zanim stąd nie odlecimy, prawda? A któż nadaje się do tego lepiej niż szef inżynierów?

Trill wrócił do okna, lecz tym razem wyjrzał na zewnątrz. Nie miał zamiaru pozwolić Vishtiemu zaleźć sobie za skórę. Programista był pewnie przekonany, że mówi mu po prostu nieprzyjemną prawdę. Nieprzyjemną, ale konieczną.

Nie, pomyślał, zamykając oczy i biorąc głęboki wdech. On się po prostu ze mną droczy. Tak właśnie robią przyjaciele. Był tak dobrym przyjacielem, jak pozostała dwunastka astronautów w amerykańskiej bazie na Księżycu. Trill potrzebował go i zdawał sobie z tego sprawę.

Nowy refleks przetoczył się po szybie. Trill zastygł.

– Kapitanie Trilling, czas założyć skafander, macie robotę do wykonania – oznajmił Kirtley, wchodząc do pomieszczenia. – Komputer sygnalizuje pęknięcie ochrony tamy.

– Ja mogę się tym zająć, pułkowniku – powiedział Vishti, podnosząc się.

Kirtley odwrócił się w kierunku Hindusa, co nie było łatwym manewrem przy 1/6 grawitacji ziemskiej. Trill wyobraził sobie, że jego dowódca musi często ćwiczyć ten ruch, ot, dla osiągnięcia doskonałości.

– Czyżby mój starszy programista już nie nazywał się starszym programistą? – rzucił.

Vishti drgnął.

– Ja i Trill mieliśmy mały zakład...

– Uprawiacie hazard? – zapytał dowódca, ściągając brwi. Odwrócił się raz jeszcze i spojrzał na Trilla. – Na terenie mojej bazy?

– Przyjacielski mecz – sprostował pośpiesznie Vishti. – Zawsze tak robimy.

– Zadałem wam pytanie, Trilling – zignorował go Kirtley. – Uprawiacie hazard w mojej bazie?

Vishti zrobił krok w ich kierunku.

– To był tylko...

Trill wiedział doskonale, że Kirtley zdążył już wyrobić sobie zdanie. Mógł zrobić tylko jedno.

– Tak jest, sir. Przepraszam, sir – powiedział, odchrząknąwszy, by zwrócić na siebie uwagę.

– „Przepraszam, sir”? – powtórzył Kirtley. – Myślicie, że to wszystko załatwia?

– Nie, sir.

Kritley uniósł się na czubkach palców, zrównując oblicze z twarzą Trilla.

– Cholerna racja, że „nie, sir” – szczeknął. – Założysz kombinezon, zajmiesz się tymi transporterami miedzi. A kiedy wrócisz, rozbierzesz mechanizm kontrolny windy lunarnej i odbudujesz go. Jeżeli zajmie ci to więcej czasu niż dwie godziny, zrobisz to ponownie, a jak nie, to ponownie, aż będziesz mógł to zrobić we właściwym czasie.

– Tak jest, sir.

Zasalutował, zastygając w tej pozie, póki Kirtley nie oddał honorów. Wiedział, jak trudno dyskutować z kimś, kto nie mówił wiele poza „tak jest, sir”, „nie, sir”.

Gdy pułkownik opuszczał pokład obserwacyjny, Vishti zwrócił się ku Trillowi. Trill wiedział, co jego towarzysz chce powiedzieć, i w pełni doceniał kryjące się za tym intencje. Ale to niczego nie zmieniało.

– To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem – odezwał się mimo to programista. – Co można osiągnąć przez demontaż i montaż kontroli wyciągu?

Trill potrząsnął głową.

– Poza wysłaniem mnie w sam środek miejsca, gdzie najbardziej chcę być, ze świadomością, że nie da mi iść tam, gdzie będzie to coś znaczyło: niewiele – stwierdził, patrząc w ślad za odchodzącym Kirtleyem.

Oczy kapitana unikały Vishtiego, jakby dając mu do zrozumienia, że się myli. Ale oczami wyobraźni widział siebie strącającego własnego króla na szachownicy. Zrezygnowanego.

– Operacja znajduje się pod wojskową jurysdykcją nie bez powodu – dodał. – Im bliżej nam do wojny z Chinami, tym mniej czasu na nakłanianie wyższego oficera, aby zmienił zdanie. Dostałem rozkazy i je wykonam.

 

***

 

Ziemia była pełna jak balon, niebieska i bardzo daleka. Dookoła gwiazdy migotały niczym brylanty. Były o wiele jaśniejsze, niż Trill mógł to sobie wyobrażać przed przybyciem na Księżyc.

Leciał małym naprawczym płatowcem tuż nad krawędzią krateru, patrząc, jak księżycowy pył unosi się w zwolnionym tempie małej grawitacji. Wysłanie tutaj nie było dalekie od najgorszej rzeczy, jaką mógł sobie wyobrazić. Chciał po prostu szansy, by być bardziej astronautą. Chciał być w kosmosie. Bardzo.

Stłumił tę myśl, zanim jeszcze się wykrystalizowała. Pilotowanie księżycowego płatowca to coś, o czym 99,999999% ludzi może najwyżej pomarzyć, pomyślał. Przestań zachowywać się jak dziecko!

Podleciał stateczkiem do uziemionego wagonu rudy metalu. Indyjsko-amerykańska koalicja testowała wagony na księżycu, przed użyciem lunarnych wind do wysyłania ich na Marsa. Transportowce rudy działały na tych samych podstawowych zasadach kuli magnetycznej, co windy, były tylko ich inną wersją. Wersją, która psuła się stanowczo za często. Trill zastanawiał się czy mógłby z czystym sumieniem zarekomendować wysyłanie tego sprzętu poza pas asteroid.

Dobry Boże, pomyślał. Co to by był za biurokratyczny koszmar. Jeśli nie wydam pozytywnej opinii, kilka korporacji, do diabła: kilka rządów miałoby pełne gacie.

Ta myśl wywołała na jego twarzy szeroki uśmiech. Bardzo szeroki.

Po włożeniu hełmu i rękawic wyskoczył z małego stateczku, po czym na wpół podszedł, na wpół odbił się w stronę kabli transportera rudy. To, co zobaczył po dotarciu na miejsce, zatkało go.

W ciągu sześciu miesięcy spędzonych na Księżycu widział już chyba każdy defekt, jaki tylko można sobie wyobrazić. Spoglądając teraz na ten elektroniczny bałagan, nie miał wątpliwości, że jest świadkiem czegoś nowego, niespotykanego wcześniej na księżycowej powierzchni: sabotażu.

Czarno-biało-szare otoczenie wydało mu się nagle jeszcze bardziej złowieszcze.

– Baza? – wyszeptał do mikrofonu ukrytego w hełmie. – Trill do bazy...

Nie było odpowiedzi.

– Baza Armstrong – powtórzył. – Mam tu problem. Proszę o odpowiedź.

– Kapitanie Thrilling – rozległa się wreszcie upragniona odpowiedź z centrum. – W czym problem, wielki gościu?

Blacky McGee. On i Trill przybyli tym samym transportem przed sześcioma miesiącami. Blacky był dość miłym gościem, nie wiedział jednak, kiedy jest czas na przekomarzanie się, a kiedy nie.

– Słuchaj – zaczął Trill. – Mam tu...

Ruch.

Na samym skraju pola widzenia Trill dostrzegł coś poruszającego się. Coś, co tu nie pasowało.

– Poczekaj – rzucił, kucając.

Kierując się bliżej ku transporterowi, prześlizgnął się wzdłuż rzędu wagonów. Zatrzymawszy się przy trzecim pojeździe, w punkcie, gdzie dostrzegł ów ruch, rozluźnił się na moment, aby zaraz potem uświadomić sobie, że znajduje się na muszce dziwnie wyglądającego pistoletu.

Trill poczuł się, jakby ktoś wywiercił mu w brzuchu czarą dziurę. Pomyślał jednak: Hm, kto mógłby zmodyfikować pistolet, aby projekt spustu współdziałał z kombinezonem. Któż na świecie mógłby...

Przenosząc wzrok na małego człowieka trzymającego broń, szybko znalazł odpowiedź. Strzelec nosił chiński kombinezon.

Dwa lata temu indyjsko-amerykańska koalicja zbudowała lunarną windę w jednym z punktów Lagrange’a, gdzie siły grawitacyjne i orbitalne pomiędzy Ziemią a Księżycem równoważyły się. Teraz Indie i Ameryka posiadały długie na sześćdziesiąt tysięcy kilometrów wiązki nanorurek, zwane też przez ludzi w bazie Armostrong „magiczną fasolą”. To był idealny sposób na wystrzeliwanie transportów w kierunku Ziemi poprzez L1. Po zakończeniu budowy przyjęli, że Chińczycy odpuszczą sobie kolejny wyścig kosmiczny, jak niegdyś Rosjanie po wysłaniu przez Amerykanów pierwszego człowieka na Księżyc. Był to taki sam błąd, jak ten popełniony przez Arystotelesa, gdy założył, że Ziemia jest centrum wszechświata.

Chińczycy wysunęli się bowiem na prowadzenie, przeznaczając czas, pieniądze i ludzi na budowę własnej windy po ciemnej stronie Księżyca. Chodziły słuchy, że projekt kosztował ich życie dwudziestu czterech ludzi (którym to pogłoskom rząd chiński zapalczywie zaprzeczał) wraz z miliardami juanów, do czego akurat otwarcie się przyznawali. Co więcej, zbudowali siedemdziesiąt tysięcy kilometrów własnej sieci nanorurek, umożliwiając wystrzeliwanie transporterów z L2 w kierunku Marsa i Pasa Asteroid, co okazało się prawdziwym trofeum w nowym wyścigu kosmicznym.

A ponieważ ten, kto pierwszy dostanie się na Marsa, będzie kontrolował najłatwiejszy punkt dostępu do krystalicznego skarbu – niedawno odkrytego w Pasie Asteroid nieznanego wcześniej minerału, który pozwoli produkować czipy do komputerów, operujących cztery tysiące razy szybciej niż dotychczas znane człowiekowi.

To, co z początku wyglądało na mały kosmiczny wyścig pomiędzy Chinami a Ameryką, nic ponad małą wojenkę dwóch współczesnych imperiów, okazało się sprawą o wiele poważniejszą. Ważą się losy trylionów dolarów i gospodarek całych narodów.

– Trilling! – szczeknął głos.

Wywołany podskoczył i momentalnie zdał sobie sprawę, że dudniący głos dochodził z wnętrza jego hełmu. Pułkownik Kirtley.

Pomimo gwałtownego ruchu Trilla chiński astronauta nie strzelił. Co więcej: nie drgnął nawet.

– Trilling! – powtórzył Kirtley. – Co się tam, u diabła, wyprawia?!

Chińczyk kiwnął pistoletem, po czym podniósł palec do miejsca, gdzie jego usta były schowane za lustrzanym wizjerem – uniwersalny sygnał, nakazujący milczenie. Następnie nacisnął przycisk poniżej keypadu, aktywując niewielki ekran wbudowany w rękaw kombinezonu. Pojawiła się wiadomość głosząca: „Panie Trilling, muszę porozmawiać z panem na osobności”.

Trill spojrzał na pistolet, zastanawiając się, czy ma jakikolwiek wybór w tej sprawie.

Dopiero wtedy do niego dotarło. Wiadomość była adresowana osobiście do niego.

Panie Trilling...

Skąd ten Chińczyk może wiedzieć, kim jestem?

– Przepraszam za to wszystko, panie pułkowniku – powiedział do mikrofonu w hełmie. – To zajmie nieco więcej czasu niż zwykle i chciałem o tym zawiadomić.

– Blacky twierdzi, że powiedziałeś, że masz tu problem. Mówił, że brzmiało to tak, jakby coś było nie w porządku, czyż nie?

Sabotażysta poruszył pistoletem w stronę Trilla. Ten człowiek najwyraźniej słyszał i rozumiał ich rozmowę.

– Nie, sir – powiedział Trill. – Wszystko w porządku.

Chiński astronauta kiwnął bronią raz jeszcze, wskazując drogę ku zabezpieczeniu tamy.

Trill myślał gorączkowo. Kiedy obaj dotarli do gigantycznych rozmiarów pojazdu, prawie tak wielkiego, jak połowa tamy, zatrzymał się, wodząc wzrokiem od maszyny do uzbrojonego sabotażysty i z powrotem.

Czyżby mnie porywano? Cholera! Cholera i jeszcze raz cholera! Przecież jestem siostrzeńcem prezydent.

Zacisnął pieści, upodobniając na chwilę dłonie do młota. Przez moment chciał rzucić się na tego, który go schwytał, ale zaraz przypomniał sobie chińską wiadomość: Panie Trilling, chcę porozmawiać.

Porozmawiać, głosiła wiadomość. Na osobności.

Co tu się, do cholery, dzieje? Tego Trill nie wiedział, ale im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej czuł się jak porwany. Ktokolwiek napisał tę wiadomość, zadbał o dyskrecję: mało słów, dużo treści.

Poza tym, rzucając się z wściekłością, niewiele osiągnie, może poza tym, że dozna obrażeń, a nawet zginie. A już na pewno nie dowie się, o co w tym wszystkim chodzi.

Opanuj się, nakazał sobie, a potem opanuj sytuację.

Mimo to serce kapitana łomotało, gdy podążał za chińskim astronautą do śluzy pojazdu.

Kiedy już znaleźli się w środku i właz się za nimi zamknął, światło zmieniło się z czerwonego na zielone. Chiński astronauta zdjął hełm, uwalniając kaskadę długich i jedwabistych czarnych włosów.

Sabotażysta, zauważył zaskoczony Trill, był kobietą. Odgarnęła włosy do tyłu i spojrzała na niego. Jeszcze zanim zdjęła hełm, Trill zdawał sobie sprawę, że gapi się jak wół na malowane wrota.

– W czym problem, kapitanie Trilling? – przemówiła kobieta po angielsku z nieznacznym akcentem. – Pański kraj też ma kobiety-astronautów.

Trill przymknął oczy. Jestem Amerykaninem, powiedział sam do siebie. Ona jest Chinką, a ja jestem Amerykaninem.

Amerykaninem, który przebywa na Księżycu od pół roku z dziesięcioma spoconymi, obrośniętymi mężczyznami i wspólnym prysznicem. Upłynęło pół roku, odkąd ostatni raz widział kobietę.

Zamknął obwód komunikacyjny i zdjął hełm.

Ściągając prawą rękawicę, kobieta wyciągnęła dłoń.

– Nazywam się Wing Fei.

Trill skinął głową. Bardzo powoli.

– W porządku, panie Trilling, może pan tu mówić swobodnie. Izolacja pojazdu tłumi wszelkie sygnały elektroniczne. Bez bardzo silnej anteny nikt nie złapie sygnału z pańskiego radia.

Dłoń Trilla powędrowała nieświadomie ku uchu, skubiąc następnie płatek.

– Trill – powiedział nieobecnym głosem. – Wszyscy mówią mi Trill.

Wing zaczęła zdejmować kombinezon, rozbierając się do czarnego kostiumu. Patrząc, Trill zastanawiał się, jakim sposobem, nawet gdy miała na sobie bezkształtny kombinezon, mógł wziąć ją za mężczyznę? Musiał naprawdę mocno się starać, aby nie patrzeć na jej biust i nogi. Była piękna.

Jak bardzo ta piękność jej przeszkadzała, zastanawiał się, i jak bardzo używała jej dla wspomożenia swej kariery?

Odwrócił nieco głowę. Daj spokój, kretynie. Nie możesz sobie pozwolić na osłabienie uwagi. Weź się w garść.

– Nieco więcej niż dwadzieścia minut upłynęło od uszkodzenia transportera miedzi do chwili, gdy się na ciebie natknąłem – powiedział, przyjmując tradycyjną postawę „spocznij”. – Mogłaś z łatwością się oddalić, jeżeli sabotaż był twoim jedynym zadaniem. Twój wyczyn miał na celu wywabienie mnie.

Wing usiadła na małej ławeczce i skrzyżowała szczupłe nogi, klaszcząc lekko, jakby Trill właśnie trafił do dołka z odległości trzydziestu stóp.

– Doskonałe rozumowanie dedukcyjne, panie Trilling.

– Chodzi o moją ciotkę, czyż nie? – głos i oblicze Trilla stwardniały.

– Co dokładnie masz na myśli? – spytała, splatając dłonie gdzieś pomiędzy biustem a twarzą o oczach łani.

Trill nie miał wiele cierpliwości do ludzi, którzy tak pogrywali. Zacisnął dłonie i agresywnie postąpił krok naprzód.

Wing odwróciła się na lewo i położyła dłoń niedaleko pistoletu.

To go zatrzymało.

– Posłuchaj – rzekł. – Przyszedłem tutaj spokojnie, bo mnie zaprosiłaś. A teraz powiedz, o co chodzi albo się stąd zmywam i do cholery z tą bronią!

Zmiana, jaka zaszła na jej twarzy, była subtelna, ale też wymowna. Chinka mu uwierzyła. Dobrze. Nie był pewien, czy sam jej wierzy, ale to, co powiedział, brzmiało właściwie.

– W porządku, panie Trilling – powiedziała, podnosząc się i robiąc krok ku niemu. – To nie ma nic wspólnego z pańską ciotką. Potrzebuję pana pomocy.

Trill zmiękł lekko. Tego się nie spodziewał.

– Jestem głównym inżynierem stacji. Napęd kolejki magnetycznej naszej windy szwankuje od tygodni. Jeśli go nie naprawię do jutra, odeślą mnie do domu w niełasce. Pewnie nawet wyrzucą z programu kosmicznego. Potrzebuję pomocy w naprawie.

– Czemu miałbym ci pomóc? – zdziwił się. – Jesteś rywalką, wrogiem.

Spojrzała na ścianę, potem na właz, a na koniec na podłogę.

– Panie Trilling – powiedziała. – Moja pensja astronauty wspomaga trzydziestu czterech członków mojej rodziny w prowincji Hunan. Jeśli stracę pracę, ci ludzie zagłodzą się na śmierć. Zrobię wszystko, aby temu zapobiec. Wszystko...

Trill również obserwował ją przez chwilę. Trzydziestu czterech członków rodziny? Wiedział na tyle dużo o chińskiej gospodarce, aby uwierzyć, że jedna rządowa pensja może wspomóc wielu rolników i robotników. Westchnął.

– Wyjaśnijmy to sobie jasno – podjął. – Dokonałaś sabotażu naszej kolejki magnetycznej i transportera rudy, uznając, że ktokolwiek przyjdzie je naprawić, będzie najlepszą pomocą w problemach z waszą magiczną fasolą.

Potwierdziła. Głównie oczami. Ciemnobrązowymi oczami, błagającymi o pomoc.

– Słuchaj, przykro mi z twojego powodu i twoich kłopotów i dlatego nie zamelduję o tym spotkaniu – Trill drgnął i westchnął raz jeszcze. – Ale wiesz, że nie mogę ci pomóc. Nasze kraje są o włos od wojny.

Wing ściszyła głos, na wypadek gdyby ktoś jednak mógł ich podsłuchać.

– Wiem – na wpół wyszeptała. – Dlatego właśnie wybrałam ciebie. Dla mnie zachowanie tego w sekrecie jest tak samo ważne jak i dla ciebie.

– Której części nie rozumiesz? – głos Trilla pozostał na znacznie wyższym tonie niż jej konspiracyjny szept. – Jeśli twoi ludzie znajdą mnie gdziekolwiek w pobliżu waszej magicznej fasoli, to od razu zastrzelą i wyślą moje zwłoki do Białego Domu. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie.

Nanosekundę później uderzyła go inna myśl.

– A nawet jeśli, a to cholernie wielkie „jeśli”, uda mi się uniknąć waszych ludzi, co miałbym powiedzieć moim, gdy wrócę? Nie mogę być nieobecny przez dwanaście godzin, a potem powiedzieć dowódcy: „Jejku, wiedziałem, ten mały wypad do Albuquerque był świetnym pomysłem”.

– Nie – uśmiechnęła się Wing. – Powiesz swojemu miłemu pułkownikowi Kirtleyowi, że znalazłeś sposób na zinfiltrowanie i zebranie informacji z pierwszej ręki nie tylko o naszej windzie, ale całym sprzęcie, co zresztą będzie prawdą. To bohaterstwo. Pewnie nawet zabiorą cię do domu i urządzą dla ciebie paradę przez Nowy Jork.

Urwała, pozwalając na wykrystalizowanie się tego przyjemnego obrazu.

– Na głównej ulicy Nowego Jorku – dodała.

Tym razem nie mógł powstrzymać uśmiechu. Chrzanić naprawianie pomniejszej sytuacji na przerośniętym krążowniku. Pojedzie do domu jako bohater i nikt – nikt! – nie będzie mógł powiedzieć, że to dzięki ciotce.

– Jesteś pewna, że możesz mnie przemycić i nie dać się złapać? – upewnił się.

Z tymi słowami poczuł ukłucie winy. Wing próbowała odwołać się do lepszej strony jego natury, ale trzydzieści cztery ludzkie życia nie były wystarczającą motywacją.

Ale korzyść osobista? To go ruszyło. Świadomość tego trochę go gryzła.

 

***

 

Trill nigdy by nie uwierzył, że ociężale wyglądający pojazd Wing może poruszać się z taką szybkością; okazał się bardziej rakietowymi saniami niż krążownikiem, dzięki czemu dotarli do chińskiej bazy w mniej niż trzy godziny.

Ekstremalne wibracje rakietowych sanek przypominały mu dawne czasy, zanim jeszcze kolej nanorurkowa sprawiła, że windy kosmiczne stały się możliwe. Wtedy ludzie ruszali w kosmos rakietami z chemicznym napędem. Nie było to dawno – sam Trill po raz pierwszy opuścił Ziemię w takim właśnie pojeździe. Wtedy też migoczące drobinki światła przemieniły się w różnorodne eksplozje jasności. Tego dnia czuł, że może dosięgnąć i uchwycić tych kilka gwiazd, i od tamtej pory tęsknota za tym przybierała na sile. Dlatego właśnie został astronautą: to poczucie zdumienia i grozy. A teraz – kiedy zostało zredukowane do niewiele więcej niż wspomnienia – tylko zdumienia.

Gdy zbliżali się do chińskiej bazy, pojazd Wing przeszedł na sterowanie automatyczne, na którym przejechali resztę drogi.

– Zostań w tyle pojazdu – powiedziała do Trilla, gdy przybijała do doku. – Oczyszczę drogę i wrócę po ciebie.

 

***

 

Wing zniknęła na czterdzieści minut, a szalone ssanie w brzuchu Trilla nie miało nic wspólnego z głodem.

Gdzie, na Hare Krisznę, podziała się ta kobieta? Do Trilla dotarło, że jej bardzo smutna historia mogła być bajeczką, wymyśloną po to, by go tu po cichu przywieźć. Ale jakoś to do niego nie przemawiało. Gdyby Chińczycy potrzebowali zakładnika, mogliby to zrobić wcześniej, dużo wcześniej.

Nie, nawet gdy celowała wprost w jego twarz, nigdy nie czuł się naprawdę zagrożony. Nie był pewien, czego naprawdę chciała, ale nie wyglądało to na nic wrogiego. O co tu chodzi? – zastanawiał się.

Siedząc na tyłach rakietowych sań, Trill z uporem godnym lepszej sprawy zastanawiał się, gdzie jest Wing. Nie miał pojęcia, co się właściwie kryło za jej intencjami, ale te nie wydawały się wrogie.

Rozmyślał w kółko, gdzie też się mogła podziać. Nie myślał już o jej biuście czy nogach, jak wtedy, gdy je zobaczył. Wtedy podziałałyby na niego w równym stopniu same nagie ramiona. Duży paluszek, cokolwiek...

Im dłużej jej nie było, tym bardziej korciło go, by opuścić pokład i rozpocząć zwiedzanie na własną rękę. Po upływie kolejnych piętnastu minut jego cierpliwość wyczerpała się i wysunął głowę na zewnątrz.

Ty idioto, pomyślał, ale nie zatrzymało go to.

W tym momencie powitało go nagranie głosu Vishtiego rozbrzmiewające wewnątrz hełmu.

– Kapitanie Jacku Trillingu – powtarzał w kółko głos. – Odbiór. Proszę odpowiedzieć. Kapitanie Jacku Trilliglu. Odbiór. Proszę odpowiedzieć.

Aby sygnał dotarł tu, na ciemną stronę, musieli nadawać go przez jeden z satelitów, jakie USA miały na orbicie Księżyca. Niedobrze. Liczył, że upłynie więcej czasu, zanim zorientują się, że zniknął.

Oparł się o ścianę, chcąc ukryć się gdzieś i nadawać. Wewnątrz pojazdu Wing jego sygnał zostałby przerwany, a on sam odkryty. Gdyby ktoś usłyszał jego głos i przyszedł zobaczyć, co się dzieje...

Trill wcisnął się między sanie a coś, co wyglądało na korytarz prowadzący do wnętrza stacji.

– Odbiór, Baza Armstrong – wyszeptał hardo. – Tu Trill. Vishti? Blacky? Ktokolwiek na stanowisku niech odpowie

– Trilling! – nadeszła błyskawiczna odpowiedź. – Gdzie, na piekielne ognie, się podziewasz?!

To był Kirtley.

– Jestem w chińskiej bazie, pułkowniku – powiedział, przygotowując się do powtórzenia wersji wydarzeń, jaką ustalili z Wing w czasie lotu.

– Tego się obawiałem – przerwał Kirtley. – Coś dziwnego było w twoim zachowaniu podczas ostatniej transmisji, więc wysłałem Blacky’ego i Neru, aby sprawdzili. Kiedy zameldowali, że płatowiec został, a ty zniknąłeś, zrozumiałem, że porwali cię Chińczycy. – Jego głos stwardniał. – Torturowali cię? Przysięgam, zapłacą nam za to. Jeśli ktoś porywa jednego z moich ludzi, nie ujdzie mu to na sucho.

– Pułkowniku, nie, myli się pan – wtrącił pospieszenie. – Przeniknąłem.

Nastąpiła długa przerwa, podczas której pułkownik Kirtley przetrawiał nowe informacje. Trill wyobraził sobie kreskówkową wersję Kritleya z wypadającymi i turlającymi się po podłodze oczami.

– Jak ci się to udało? – zapytał w końcu pułkownik.

– Ukryłem się w rakietowych saniach sabotażysty – odpowiedział Trill, zadowolony, że on i Wing dokładnie nauczyli się tej wersji. – Nikt nie wie, że tu jestem. Jeśli załoga pracuje wedle czasu pekińskiego, powinni spać jeszcze przez kilka godzin. Rozejrzę się tutaj, zobaczę, czego się mogę dowiedzieć, ukradnę sanie i wrócę.

Trill spojrzał na pojazdy, za którym się ukrywał. Miał nadzieję, że będzie mógł ruszyć jednym z nich, kiedy do tego przyjdzie. On i Wing przedyskutowali wiele rzeczy podczas lotu, ale to, jak wróci, nie było jednym z tematów.

– Negatywnie – powiedział wykalkulowanym tonem Kritley.

Brwi Trilla ściągnąły się. Chciał powiedzieć: Przepraszam, sir, ale... Kirtley nie dał mu szansy.

– Udasz się prosto do ich magicznej fasoli i sprawisz, aby była nie do użycia.

– Słucham? – usłyszał swój oklapnięty głos.

– Otrzymaliśmy właśnie informacje wywiadu sugerujące, że Chińczyków dzielą zaledwie tygodnie od wystrzelenia innej magicznej fasoli na Marsa. Jeśli to prawda, mamy przesrane. To czyni z ciebie doskonałą osobę w doskonałym miejscu w doskonałym czasie.

– Jak pan do tego doszedł? – zapytał Trill. To było szaleństwo. Co za zły duch opętał jego dowódcę?

– A te wszystkie razy, gdy kazałem ci demontować i instalować od nowa kontrolę windy? Znasz ten system dogłębnie. Któż wie lepiej, jak wyeliminować kluczowy moduł, tak aby unieruchomić cały system, żeby Chińczycy nie mogli się w tym połapać przez całe miesiące? Nigdy nie będą niczego podejrzewać.

– To niemożliwe – zaprotestował Trill. – Złapią mnie.

– Wyłożę to tak, aby mógł to pojąć twój mały móżdżek – przerwał Kirtley. – Możesz albo to zrobić i wrócić do domu jako bohater, albo umrzeć, próbując. Szczerze mówiąc, nie dbam o to, która z tych opcji się sprawdzi. Ale jeśli wrócisz tu, a ich winda będzie dalej działała, zrzucę bombę na tę stację, która połaskoczę cię przy okazji w dupę. Chiński rząd nie przejmie Marsa. Czy wyrażam się jasno?

Trill usłyszał kroki.

– I wyraźnie – wyszeptał.

To pewnie tylko Wing, pomyślał. Nie ma powodu do niepokoju. Zamknął oczy, jakby pragnąc być niewidzialnym.

– Wyraźnie? – powtórzył Kirtley, szukając wojskowego odpowiednika tego magicznego słowa.

Trill mógł słyszeć bębniące po blacie biurka palce Kirtleya, tysiące kilometrów stąd, czekającego, aż powie „Wyraźnie, sir”.

– Trill? – zawołał go kobiecy głos.

Wing. To rozwiązywało połowę problemu.

Ale jeżeli Kirtley usłyszał jej głos – do diabła, jakikolwiek głos – wołający do niego po imieniu, gdy był w środku chińskiej bazy, Trill skończy z bombą w dupie niezależnie od tego, co się stanie. Sięgnął do hełmu i wyłączył przewód radiowy.

– Trill? – powtórzyła chwilę później zmieszana Wing.

Wyszedł zza pojazdu.

Wciąż miała na sobie ten cholerny czarny kostium. Biust? Nogi? Trill parsknął. Zmarnowała cały przyjemny efekt. Teraz wszystkim, co mógł w niej dostrzec, było trzydziestu czterech chińskich rolników. Nieistotne, czy rząd chiński straci ich, czy też pozwoli im się zagłodzić, gdy zniknie pensja Wing. Umrą.

Trill przeciwstawił to śmierci jego własnej kariery, jeżeli nie wykona rozkazów Kirtleya. Całe życie pracował, by zostać astronautą.

Do diabła, czemu powiedziała mi o nich? Łatwiej byłoby, gdybym nie wiedział.

– Trill? – zawołała raz jeszcze, wyrywając go z zamyślenia.

Spojrzał na nią, obcą, naprawdę. Tylko trochę mniej nieznaną niż jej trzydziestu czterech krewnych na Ziemi. Pomyślał o pułkowniku Kirtleyu i zmusił się do uśmiechu.

– Tutaj – powiedział.

W odpowiedzi uśmiech przemknął po jej twarzy. Przez moment stała naprzeciw niego, jakby bijąc się z jakimś pomysłem, który nie chce sam się skrystalizować.

– Wybacz, że to zajęło aż tyle – powiedziała w końcu. – Jesteś gotów?

Wspiął się na stopach.

– Zaprowadź mnie to tej windy.

Podążył za nią, gdy opuszczała dok.

– Cholera! – krzyknął, przekraczając próg.

– Co? – zastygła.

– Rozmawiałem. Cholera, co też sobie myślałem? Rozmawiałem z moim pułkownikiem przez radio. Jeżeli twoi ludzie monitorują fale radiowe, będą wiedzieć, że tu jestem.

– To nie problem – odpowiedziała. – Uśpiłam oficera, który prowadzi nasłuch. Wrzuciłam mu środek nasenny do kawy. Potem zajęłam się problemem w pokoju kontroli, dlatego zajęło mi to tyle czasu. – Po chwili dodała: – Po co kontaktowałeś się z bazą?

– Szukali mnie – powiedział. – Drogą radiową – pominął szczegóły konwersacji, dodając po prostu: – Myślą, że przekradłem się sam, więc musisz być cicho, gdy ponownie włączę radio.

Wzruszyła ramionami. Raz jeszcze nie była to reakcja, jakiej Trill się spodziewał. Trudno było ją rozgryźć. Włączył radio.

Oczywiście, w momencie gdy to zrobił, Kirtley był tam, a jego szczekający głos roznosił się po całym hełmie. Uciął to, starając się, jak tylko mógł najlepiej, nadać swemu głosowi ton pokory.

– Tak, sir, słyszę pana – powiedział. – Musiałem przejść przez chronioną część stacji i zgubiłem kontakt. Słyszałem pańskie rozkazy i zmierzam w kierunku celu. Proszę być przygotowanym, że może będę musiał zachować dłuższe chwile ciszy. Wszędzie dookoła astronauci i naukowcy.

Czuł się nieco winny. Wing nie przeprowadziłaby go przez zabezpieczenia, gdyby wiedziała, co ma zamiar zrobić.

Trzy minuty później dostali się do pokoju kontrolnego. Trill był zaskoczony, widząc pomieszczenie całkowicie wyludnione. Winda działała czy nie, amerykańska stacja zawsze miała kogoś na posterunku. Dopiero wtedy zauważył trzech nieprzytomnych mężczyzn na podłodze.

Zerknął na Wing, która rozłożyła ręce tak, jakby chciała powiedzieć: „A co innego miałam zrobić?”

Przez ogromne okno widać było zatokę, gdzie na niskim piedestale spoczywała winda. Trill żachnął się, kontemplując plątaninę nanorurkek milimetrowej grubości, przechodzących przez środek windy, a następnie kierujących się w przestrzeń. Wyglądała dokładnie jak amerykański model, tyle że pięć lub nawet sześć razy większy.

Puste palety leżały wszędzie dookoła. Wyglądało na to, że wielkie ilości materiału zostały już załadowane.

– O ja pierdolę! – powiedział, zanim zdążył się powstrzymać.

– Co? – zapytał głos Kirtleya wewnątrz hełmu. Wing też spojrzała nań pytająco.

– To największa cholerna winda, jaką kiedykolwiek widziałem – odpowiedział obojgu.

Wyglądała, jakby załadowano na nią wszystko, co tylko Chińczycy posiadali. Jakby w przygotowaniu do długiej...

...podróży.

Zamarł.

Po co Chińczycy mieliby tworzyć tak wielką windę, jeśli system napędowy nie pracuje jak należy? Proste: nie tworzyliby. Ta winda była przygotowana do transportu towarów, aby po dotarciu do końca nanorurek można było załadować je na pokład supertransportowców lecących na Marsa.

Zacisnął pięści. W głębi ducha podejrzewał, że Wing nie mówiła całej prawdy, ale na coś takiego i tak nie był przygotowany.

Nagle poczuł się nie tylko usprawiedliwiony, lecz zobowiązany do zdradzenia jej zaufania i dokonania sabotażu. Jego szanse na ucieczkę z bazy były niewielkie, ale zamierzał wyrządzić jak najwięcej szkód, zanim go złapią.

Rozejrzał się po pokoju kontrolnym. Mnóstwo delikatnej elektroniki mrugało do niego.

– Pułkowniku Kirtley – powiedział zimno – miał pan rację, niedługo będą gotowi do wystrzelenia. Tylko że to nie kwestia tygodni, ale dni.

Taksował spojrzeniem pomieszczenie, zastanawiając się, jakim sposobem może wyrządzić największe zniszczenia. Był pewien, że jeżeli zniszczy pokój kontrolny, upłynie wiele czasu, nim chińska winda będzie mogła dokądkolwiek polecieć.

Był tak pochłonięty zadaniem, że był ledwie świadomy głosu Kirtleya, nakazującego mu zniszczenie wszystkiego, co tylko wpadnie mu w ręce.

Ręce...

Trill uświadomił sobie, że dysponuje idealnym narzędziem zniszczenia – swym hełmem. Był duży, ciężki, miał wygodny uchwyt i już teraz znajdował się w jego rękach, czekając tylko, aby cisnąć nim niczym gigantycznym głazem. Podszedł do najbliższego komputera i uniósł to wysoko...

Chińczyk pojawił się w wejściu i krzycząc coś, uniósł pistolet. Trill nie mówił po chińsku, ale znaczenie słów było całkowicie jasne.

Jednak zanim zdążył się poruszyć, strzał przerwał ciszę. Trillem szarpnęło, ale to Chińczyk upadł z zakrwawioną piersią. Odwrócił się. Wing stała z pistoletem w dłoniach. Następnie go obniżyła.

– Naprawdę nie chcesz tego zrobić – powiedziała, wiercąc spojrzeniem hełm trzymany przez wciąż uniesione ręce Trilla. – Nie, kiedy ty i ja mamy szansę dostać się na Marsa.

To spowodowało świeży wybuch szeptów w jego hełmie. Kirtley dostał szału.

Odrzucił hełm. Nie mógł myśleć, kiedy Kirtley rzucał mięchem, a tym bardziej zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Co tu się właściwie działo? Nie miał pojęcia, ale cokolwiek to było, działo się szybko. Zbyt szybko. I za każdym razem, gdy się tylko odwrócił, Wing zmieniała zasady.

Teraz prześlizgnęła się koło niego, zepchnęła swego martwego towarzysza z drogi i zamknęła mocno opancerzone drzwi. Nacisnęła serię guzików na panelu kontrolnym, zamykając wszystkie pozostałe wejścia, prowadzące zarówno tu, jak i do zatoki. Następnie dwukrotnie wystrzeliła w panel. Ten, wśród błękitnych ogników, „zmarł”.

Z korytarza dobiegły odgłosy drobnych wystrzałów. To oczywiście nie mogło wyrządzić szkody potężnym drzwiom, ale i tak Trill odrzucił hełm i przywarł plecami do ściany.

– To nie zatrzyma ich na długo – powiedziała, gdy w tle rozlegały się kroki, zbliżające się do drzwi. Potem głosy. Wściekłe głosy. Trillowi więcej niż raz zdawało się, że słyszy imię towarzyszki.

– Co tu się, do diabła, dzieje? – z trudem przekrzyczał ciągły ogień z korytarza.

Wing musiała odkrzyknąć w odpowiedzi.

– Poszli po lepsze narzędzia – wyjaśniła. – Będą potrzebowali acetylenowego palnika, aby wyłamać te drzwi, ale mam nadzieję, że teraz na to nie wpadną. Tak czy inaczej, nie mamy za wiele czasu.

– Czasu na co? – wykrzyknął tak, jakby kule wciąż latały.

– Słuchaj – powiedziała, kładąc dłoń na jego przedramieniu. – Mam...

Strząsnął jej rękę.

– Nie! Pogrywaj sobie z kimś innym. Chcę wiedzieć, co się dzieje, i to natychmiast!

– Myślisz, że mam czas na gierki? – odburknęła. – Jeśli przedostaną się przez drzwi, a my wciąż tu będziemy, będę tak samo martwa jak ty. Teraz zamknij się na chwilę i posłuchaj.

Skinął.

– Wiem z nasłuchu twoich transmisji, że jesteś inżynierem, którego Kirtley zawsze wysyłał do prac naprawczych – mówiła. – I miałeś wtedy rację. Nie chciałam ciebie tu z powodu napędu magnetycznego, tylko dlatego, że jesteś bratankiem prezydent.

– Cholera! Wiedziałem.

– Słuchasz, pamiętasz? – zakryła jego usta drobną dłonią.

Spojrzał na nią ostro, ale trzymał język za zębami.

– Oboje doskonale wiemy, że nie ma czegoś takiego jak drugie miejsce w wyścigu kosmicznym. Nie ma na Marsie wystarczających złóż lodu, aby wspierać dwie bazy przez dłuższy okres. I dobrze też wiemy, że nasze rządy rozważają użycie wojska, jeżeli nie dostaną się tam pierwsze. Te kryształowe asteroidy popchną jedną gospodarkę o całe lata do przodu, a drugą zepchną w otchłań kryzysu. Ale nie tego potrzebuje świat. Kosmos jest zbyt ważny, aby przemienić się w kolejne pole bitwy. Dlatego musimy zmusić nasze rządy do zmiany kursu.

Urwała na moment, aby Trill mógł to przetrawić.

– Dlatego chcę, abyśmy ty i ja, Chinka i Amerykanin, zabrali razem tę windę na Marsa – powiedziała. – Wtedy jeden rząd nie będzie mógł domagać się praw do planety. Będą musieli się porozumieć. A fakt, że jesteś bratankiem prezydent, jest ważnym elementem. Będzie pracowała dziesięciokrotnie ciężej, bo ty w tym siedzisz.

Trill nie wierzył własnym uszom. To szaleństwo.

– A ty jesteś pewna, że to rozwiązanie? – zapytał. – Pewna na tyle, by zaryzykować swoje życie?

Jej oczy zapłonęły.

– Moje i trzydzieści cztery pozostałe.

To nie było to, co Trill chciał usłyszeć. Zerknął na załadowaną windę.

– To nigdy nie zadziała – stwierdził. – Potrzeba minimum czterech dni, zanim można będzie go wystrzelić. Jak tylko twoi ludzie dostaną się do pokoju, sprowadzą go i wrócimy do punktu wyjścia.

– Zaprogramowałam windę tak, aby po wystrzeleniu można było nim sterować tylko z jej wnętrza.

– Wciąż potrzeba załogi.

– Jeśli zgromadzimy odpowiednio dużą moc, możemy użyć wiązek jako przewodnika wspomagającego i doprowadzić windę prosto na Marsa – potrząsnęła przecząco głową. – Dostaniemy się tam w okamgnieniu. Już proponowałam to mojemu rządowi, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Wiem nawet, jak wylądujemy i...

– Na wszystko masz odpowiedź – powiedział Trill głosem pełnym zarówno sarkazmu, jak desperacji.

Wachlarz iskier pojawił się na drzwiach. Widać pomysł z palnikiem nie był zbyt odkrywczy.

– Mam odpowiedź, wiem, jak odpalić to bez twojej pomocy – powiedziała. – Oczywiście, mogę to zrobić sama. Mogę nacisnąć każdy guzik i pociągnąć każdą dźwignię, ale potrzebowałam Amerykanina, który poleciałby ze mną. Musisz mi zaufać i to zaraz.

Nie poruszył się. Wing zbliżyła się do niego.

– Wyobraź to sobie przed dziewięćdziesięcioma laty – ciągnęła. – Jest 1960. Znajdujesz się w środku silosu z rakietami w szczytowym punkcie zimnej wojny. Radar wskazuje na nadlatujące rakiety wroga, a twój dowódca krzyczy, abyś odpalił swoje. Ale instynkt mówi ci, że to fałszywy alarm. Nie ma cienia dowodu, że jesteście naprawdę atakowani. Czemu więc zaufasz? Gościowi drącemu ci się do ucha...

Zerknęła na hełm, w środku którego Kirtley wciąż wrzeszczał.

– ...czy cichemu szeptowi wewnątrz duszy?

– Cały czas mnie okłamywałaś – odparł. – Skąd mam wiedzieć, że dalej nie kłamiesz?

– To czemu za mną przyszedłeś?

– Nie o to chodzi, do cholery! – krzyknął, waląc dłonią w ścianę. – Skąd mam mieć pewność?!

– Znikąd – powiedziała, zbliżając się jeszcze bardziej, tak że dzieliła ich ledwie grubość palca. – Bo jak mógłbyś uwierzyć szalonej kobiecie, która chce ocalić ludzkość przed nią samą?

Palnik acetylenowy niemal przeciął drzwi. Trill zerknął na rękę Wing, wiszącą w powietrzu niczym pytania, jakie mu właśnie zadała.

Wskazał na windę.

– Masz tam wystarczająco dużo zapasów, abyśmy przeżyli, zanim aresztują nas nasze rządy? – zapytał rzeczowo.

– Może tak – wzruszyła ramionami i spojrzała mu prosto w oczy. – Może nie. Tak czy inaczej, Chińczycy i Amerykanie przybędą na Marsa w tym samym czasie. Obie strony będą miały do niego prawa.

Trill umilkł, aby przeanalizować to wszystko. To było bardzo proste, naprawdę. Poleci na Marsa i doprowadzi do szału wielu biurokratów. To było równie szlachetne, co samobójcze. O co mógł jeszcze pytać? Ujął rękę Wing i podążyli na pokład.

Już w środku nacisnęła guzik zwalniający magnetyczną blokadę i winda ruszyła w drogę.

Trill zwrócił głowę ku jednemu z okienek. Obserwując malejącą chińską bazę, potrząsnął głową i uśmiechnął się. Gdyby tylko Vishti mógł to zobaczyć...

Wing ograła go w każdym ruchu, stosując serię zwodów i odwracając uwagę, aby nie mógł przejąć inicjatywy.

Teraz, gdy wszystkie kawałki układanki znalazły się na miejscu, nie było trudno to zrozumieć. Wcale.

Była dobra, bardzo dobra.

Boże, mam nadzieję, że mamy szachy na pokładzie...

 

Tłumaczenie: Krzysztof Pacyński

 

Tekst oryginalny:

http://www.intergalacticmedicineshow.com

 


< 22 >