Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (7)

<|<strona 11>|>

Recenzje (7)

 

 


Grabarz to brzmi dumnie

 

okladka

Książka Tomasza Bochińskiego „Bogowie przeklęci” może być uznana za kontynuację poprzedniego zbioru opowieści z Ocalonej Krainy – „Wyjątkowo wrednej ceremonii”. Grabarz o niemożliwym do wymówienia imieniu i jego przyjaciel Dalambert dają się wplątać w skomplikowaną intrygę, a od powodzenia ich misji zależy przyszłość ich kraju.

Tak można byłoby podsumować akcję powieści – i zarówno książce, jak i jej autorowi zrobiłoby się tym krzywdę. Bo „kopidół” Monck (dajmy sobie spokój z jego imieniem...) zabiera się do ratowania świata w sposób tyleż niekonwencjonalny, co pomysłowy. Podejmuje się unicestwienia armii wroga w sposób grabarski – chodzi oczywiście o grabarza z Ocalonej Krainy, który nie ogranicza się do ordynarnego przysypywania trumny piachem. Nie, Monck jest o wiele bardziej przebiegły i subtelny... i dysponuje bardziej oryginalnym zapleczem. Jakim? No cóż, nie od parady będzie wspomnieć, że kluczową rolę odgrywają tu dzielni studenci dość specyficznej uczelni zwanej SGGW.

Ludowa mądrość głosi, że przyjaciół mamy po to, by psuli nam krew. Jeśli to prawda, Dalambert jest przyjacielem Moncka. Wiernym do bólu i na zawsze. Gra „kopidołowi” na nerwach umiejętnie i z polotem – i ma cechę, którą prawdziwy przyjaciel mieć powinien: można na nim polegać. Jeśli twierdzi, że pomoże, to pomaga. Jeśli ma wątpliwości, to je wyraża, niekiedy w bardzo niewyszukanej formie. Ale nic, absolutnie nic nie jest w stanie skłonić go do zdrady albo chociażby zaniechania.

Moją ulubioną bohaterką jest najemna morderczyni Kaja-Te. Głównie dlatego, że – choć kosi wrogów tuzinami – nie ma w sobie nic z nieustraszonego herosa. Zdarza jej się wypić, jest próżna, jeśli chodzi o mężczyzn, wyraźnie stawia na ilość. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest męska – taką męskością, jaką prezentuje typowy fantastyczny superhero. Idzie do przodu jak burza, umie zrobić użytek z głowy, niespodziewane prztyczki i podarunki od losu przyjmuje z kamiennym spokojem, uważając tylko, by dobrze je wykorzystać. Podoba mi się ta dziewczyna... ale nie wiem, czy podobną chciałbym spotkać w rzeczywistości.

Losy tej trójki są ze sobą nierozerwalnie związane. Zmuszeni lub zobligowani do działania przez księżnę Almaden, muszą poradzić sobie z perfidnym spiskiem, mającym na celu przywrócenie kultu dawnych bogów. Zapis ich misji jest opowieścią o bohaterstwie, poświęceniu, lecz także umiejętności korzystania z prostych uciech. I dlatego ta książka tak mi się podoba. Z dużą przyjemnością czytałem przesycone sarkazmem pogawędki Moncka i Dalamberta, obserwowałem stosunki Dalamberta i jego córki. Bo choć w fantastycznej otoczce, choć nieco przerysowane – były po ziemsku, po ludzku prawdziwe.

„Bogowie przeklęci” to opowieść z przymrużeniem oka. Jak już powiedziałem, nie przepadam za herosami – głównie z tego powodu, że są zbyt nieskazitelni. Pokrótce opisane przeze mnie postaci głównych bohaterów: Moncka, Dalamberta i Kai-Te, są nękane wadami, jakie dręczą także i nas. Lubię, gdy postaci literackie zachowują się jak ludzie, a nie jak roboty zaprogramowane na zwycięstwo. Lubię przesycający całą powieść lekki humor. I choćby tylko z tych dwóch powodów mogę polecić tę książkę.

 

Kazimierz Kozłowski

 

Tomasz Bochiński

Bogowie przeklęci

Fabryka Słów, 2009

Stron: 429

Cena: 29,99

 


O targecie

 

okladka

Tak już jest urządzony ten świat, że każda rzecz ma swoje przeznaczenie. Przeznaczeniem młodej matki jest budzenie się w środku nocy za sprawą wrzaskliwego potomka. Przeznaczeniem człowieka jest obsługiwanie kota – korony stworzenia. Litrowe opakowanie lodów cytrynowych jest przeznaczone dla mnie – żebym mogła je skonsumować zamiast obiadu. Przede mną książka Kseni Basztowej „Wampir z przypadku”. I – jako żywo – nie wiem, dla kogo jest przeznaczona ta osobliwa lektura.

Istnieje teoria, zgodnie z którą odbiorcy dzieła powinni być w wieku jego bohaterów. Hm... Książka opowiada o dwóch studentach, którzy zupełnie nieintencjonalnie stali się niedorobionymi wampirami. Czyli, zgodnie z powyższą tezą, czytelnicy powinni rekrutować się spośród ludzi liczących sobie 19-24 lata, przyszłej (lub już obecnej) inteligencji.

Istnieje wiele stereotypów na temat studenckiej braci. Jeden z nich głosi, że młody człowiek próbujący zdobyć wyższe wykształcenie to niefrasobliwy luzak, którego zainteresowania ograniczają się tylko do tego, gdzie można się napić. Andriej i Wowka idealnie odpowiadają temu stereotypowi. Mają rodziny, które ich nie rozumieją, rodzeństwo, które ich terroryzuje, niezaspokojony pociąg do butelki oraz głęboko zakorzenione poczucie własnej wyjątkowości. Tylko że... Lata studenckie mam dawno za sobą, jednak pamięć ciągle mi funkcjonuje. Nie pamiętam, bym wśród moich licznych znajomych z tamtych czasów doliczyła się bodaj jednego delikwenta, który zachowywałby się równie infantylnie, jak pierwszoplanowe postaci z tej powieści.

Brnijmy dalej. Nasi mili studenci swą niefrasobliwością, nieodpowiedzialnością i młodzieńczym (och, jak bardzo młodzieńczym, wręcz dziecięcym!) zbuntowaniem przywodzą na myśl parę dwunastolatków. Takich, co to są zbyt niedoświadczeni, by obawiać się nieznanego, i jednocześnie wydają się sobie wystarczająco dojrzali, by traktować przeciwników per noga. Co robią, trafiwszy na zgromadzenie wampirów? Ano, traktują ich szefa jak coś małego, co pęta im się pod nogami. Pozwalają sobie na szczeniackie odzywki, licząc, że gówniarskie chojractwo załatwi sprawę. I – co za niespodzianka! – istotnie załatwia. Pięćsetletni wampir, któremu zdarzyło się w przeszłości przelewać hektolitry krwi, a ludzi mordować tak łatwo, jak my zabijamy komary, puszcza im to płazem. Podobna konwencja skłania mnie do wysnucia ryzykownej hipotezy, że nie jest to książka dla studentów, lecz dla dzieci zachowujących się w taki sposób, jak opisywani przez Basztową ludzie, było nie było, teoretycznie dorośli.

Być może jest to książka dla dwunastolatków. Bo to chyba właśnie dzieciom w tym wieku (przynajmniej niektórym) imponuje nocne chlanie niezidentyfikowanych mieszanych alkoholi, szwendanie się po mieście w stanie upojenia i beztroska bufonada. Bo to właśnie wtedy przychodzi czas na ekscytację alkoholową wolnością, ustalanie pozycji w stadzie równolatków i naiwną wiarę, że ze wszystkim można sobie poradzić za pomocą umiejętnie wyeksponowanej głupoty. Bo to właśnie w tym wieku chłopcy zaczynają odkrywać uroki płci przeciwnej, lecz są zbyt tchórzliwi, by przyznać się do tego kolegom – czyli zachowują się dokładnie tak, jak Andrzej, przeżywający coś na kształt zauroczenia Anią.

Może należałoby nieco zmodyfikować przytoczoną na wstępie tezę. Odbiorcy dzieła literackiego nie powinni być w wieku jego bohaterów. Oni powinni zachowywać się i rozumować tak, jak owi bohaterowie, bo tylko wtedy są w stanie ich zrozumieć i spróbować się z nimi utożsamić.

Jeśli więc, drogi czytelniku tej recenzji, masz lat 10-12 i jesteś niepoważny i niedojrzały jak na swój wiek – ta książka jest dla ciebie.

 

Hanna Fronczak

 

Ksenia Basztowa

Wampir z przypadku

Tłum. Izabela Wiśniewska-Repeczko

Fabryka Słów, 2009

Stron: 290

Cena: 27,99

 


Syndrom Percivala i oryginalna kuracja

 

okladka

Urzekł mnie kilka lat temu sposób przedstawiania konfliktów religijnych czy raczej procesu wypierania kultu bóstw nordyckich przez chrześcijaństwo, nieuniknionego, ale dokonanego po zaciętej walce ustępstwa „starego” przed „nowym” na kartach (przede wszystkim) „Ostatniej sagi”. Choć więc po pierwszym tomie przeszarżowanej „Karaibskiej krucjaty” odpuściłam bez większego żalu drugi i chwalony powszechnie „Ragnarok 1940”, pokusie zapoznania się z powieścią Marcina Mortki osadzoną w czasach trzeciej krucjaty nie mogłam się oprzeć. Nie ma w pierwszym tomie „Miecza i kwiatów” takiej ilości powagi i filozoficzno-historiozoficznych rozważań ani przytłaczającego klimatu nieuniknionego końca epoki, który wyróżniał „Ostatnią sagę”. Jednak również w quasi-przygodowej formule, okraszonej sporą dawką pokazowego cynizmu i odartej brutalnie z wszelkich archetypów romantyczno-heroicznych, kojarzonych niejako automatycznie z hasłem walki w obronie Grobu Świętego, autor przemyca wiele ciekawych obserwacji, związanych z zetknięciem Saracenów i chrześcijan.

Z głową nabitą powyższymi stereotypami przez przygotowującego go do stanu kapłańskiego ojca Adalberta, naiwny młodzieniec – Gaston de Baideaux – przybywa do Tyru w towarzystwie wspomnianego księdza i potężnego, niemego, budzącego powszechny postrach samym wyglądem sługi – Bernarda. Jakież jest jego rozczarowanie, gdy okazuje się (niemal natychmiast po zejściu na ląd), że niemalże mityczne w oczach mieszkańców jego ojczystej Pikardii pozostałości Królestwa Jerozolimskiego bardziej niż na dumne miano Ziemi Świętej zasługują na porównanie do biblijnego Babilonu! W tym narodowościowym i kulturowym tyglu grzech nabiera zupełnie nowych, egzotycznych znaczeń i wymiarów, w średniowiecznych europejskich miastach niemal niewyobrażalnych – można tu nawet, o zgrozo, zaobserwować zaczątki równouprawnienia kobiet – mimo że femina instrumentum diaboli est. Dla wspomnianego diabła zatem to prawdziwy raj, co z kolei dla Gastona, który przybył do Tyru przede wszystkim w poszukiwaniu remedium przeciwko opętaniu, nie jest dobrą wiadomością. Niebawem jednak na Francuza spada prawdziwa lawina nowych kłopotów, z których część wynika z jego naiwności, błędnych wyobrażeń o Saracenach i braków w rycerskim rzemiośle, a pozostałe z takich drobiazgów jak pokrewieństwo łączące go z nieodpowiednimi osobami i fakt słyszenia diabelskiego głosu w głowie. Nie zawsze bowiem pamięta nasz młodzieniec o tym, by odpowiadać swemu niewidocznemu dla nikogo innego towarzyszowi wyłącznie w myślach. Jakby bójek, aresztowań i zatargu z templariuszami nie wystarczyło (o Diable nie wspominając), przyszłego obrońcę Grobu Świętego rychło bierze na cel niechybny i bezlitosny strzelec – Amor.

Na pierwszy rzut oka wzorzec fabularny sprawia wrażenie klasycznego – dojrzewanie, inicjacja, nauka, rite de passage – jednak właśnie to, co w powieści od sugerowanego schematu odbiega, jest zarazem jej największą zaletą. Pozytywnie zaskakuje konsekwentne podkreślanie braku umiejętności Gastona – chłopak marzy o odkupieniu poprzez świętą walkę, ale nie potrafi utrzymać miecza, walczyć z konia z użyciem kopii czy tarczy. Jedyna jego umiejętność z grubsza szermiercza to walka kijem, której nauczył go wierny sługa. Jeśli niezdarny Pikardyjczyk przeżywa kolejne starcia, to nie cudem (choć czasem przydają się wywrzaskiwane panicznie podpowiedzi Diabła, co do wykonywania uników), a dlatego, że ratują go – z narażeniem życia – inni, bardziej doświadczeni rycerze. Gdy mimo to Gaston idzie do swojej pierwszej bitwy, zdaje sobie doskonale sprawę z faktu, że prawdopodobnie będzie ona zarazem ostatnią. Jego nauczycielem i powiernikiem w obcej, nieznanej, na każdym kroku negatywnie zaskakującej krainie niespodziewanie dla niego samego zostaje dawniej znienawidzony Diabeł – który, z sobie tylko znanych powodów, chce, aby jego uparty podopieczny opanował sztukę przetrwania. Nie jest to łatwa nauka, sprzeczna z wszystkimi ideałami z uwielbianych przez Gastona rycerskich eposów, za to, dzięki zimnemu realizmowi i kalkulacji, które jej przyświecają, zaskakująco skuteczna. Wyzwolony od wyznawanych dotąd wzorców kandydat na krzyżowca zaczyna mimo woli dostrzegać, że słuszność celów krucjaty nie jest oczywista, a Salah-ad-Dina, który dotrzymał układu z pokonanymi giaurami i nie zmasakrował ludności cywilnej, trudno bezwzględnie potępiać tylko z tego powodu, że jest muzułmaninem. Zwłaszcza znając ogrom grzechów forpoczty chrześcijaństwa, zakonu templariuszy, igrającego z czarną magią.

Po przebrnięciu nieco przydługiego i chaotycznego wstępu powieść staje się wciągająca, choć pozostałe postaci w większości nie są, niestety, tak udane jak Gaston, potraktowane zostały ściśle zadaniowo. Plusem jest realizm opisów, zarówno starć zbrojnych, jak i stosunków społecznych panujących w Ziemi Świętej. Mniej udały się pozareligijne wątki fantastyczne, niektóre sprowadzone do roli wygodnych wytrychów, a z obyczajowych – wątek, z braku lepszego określenia, romantyczny głównego bohatera, na tle pozostałych wyjątkowo mało wiarygodny, choć można zrozumieć, dlaczego jego wprowadzenie było konieczne. Postać i intrygi wybranki debiutującego krzyżowca, Vivienne de Grenier, pierwsza swoją sztucznością, a drugie brakiem logiki, poważnie zaniżają ocenę całości. Jednak, stawiwszy czoła swojej niechlubnej przeszłości i zdobywszy pierwsze szlify w rycerskim rzemiośle, młody de Baideaux ma jeszcze do rozwikłania rodzinną tajemnicę – i jestem bardzo ciekawa, jak mu się powiedzie. Dla tej nieszablonowej wbrew początkowym pozorom postaci z chęcią sięgnę po tom drugi. Mam tylko nadzieję, że redaktor tym razem bardziej się postara i wyeliminuje powtórzenia i potknięcia fleksyjne. W tomie pierwszym sporo mu umknęło.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Marcin Mortka

Miecz i kwiaty, t.I

Fabryka Słów, 2008

Stron: 469

Cena: 29,99

 


Powtórka z rozrywki

 

okladka okladka

Wszechświat jest ogromny. Tak, wiem, to truizm, jakich mało. Ale też nie każdy ma okazję się o tym przekonać równie dobitnie jak Black Jack Geary, dowódca gwiezdnej floty rzuconej w sam środek wrogiego terytorium i próbującej przebić się do swoich. Ale zacznijmy od początku.

Dawno, dawno temu pokojowo współegzystowały sobie dwa gwiezdne imperia. Demokratyczny Sojusz i autorytarny Syndykat. Mimo oczywistych różnic ideologicznych i społecznych współpracowały, handlowały, wymieniały się dyplomatami, żyły w pokoju. Jak to jednak często bywa w takich sytuacjach – do czasu. Pewnego dnia siły Syndykatu zaatakowały, niesprowokowane, konwój Sojuszu, eskortowany przez niewielkie siły osłonowe. W tej pierwszej bitwie wielkiej wojny niezwykłym bohaterstwem wykazał się dowódca konwoju, który pozostał na pokładzie okrętu do końca, kierując systemami uzbrojenia i próbując powstrzymać przeciwnika. Jego postawa umożliwiła ucieczkę osłanianych statków i ocalenie załogi, której nakazał ewakuację. Pamięć o jego czynach przetrwała przez dziesiątki lat nieustającej wojny. A sam słynny Black Jack Geary, bo o nim właśnie mówimy, stał się wzorem dla pokoleń młodych ludzi zgłaszających się do floty i ginących za Sojusz. Tak oto jedna bohaterska śmierć dała impuls, przykład i wzór do naśladowania dla późniejszych pokoleń.

Czasami los lubi płatać bardzo wyrafinowane figle. Bo jak inaczej można nazwać fakt odnalezienia po stu niemalże latach kapsuły ratunkowej z uznanym za poległego bohaterem? A żeby było jeszcze ciekawiej – odkrycia dokonała wielka flota lecąca z misją wdarcia się w sam środek Syndykatu i ostatecznego zakończenia wojny. W takiej sytuacji odnalezienie kapitana Geary’ego można potraktować jedynie jako dobry znak. Niestety, dalszy rozwój sytuacji jest zdecydowanie niekorzystny dla sił Sojuszu. Flota, wciągnięta w zasadzkę, zostaje częściowo rozbita, zaś jej całe dowództwo ginie rozstrzelane w czasie „pokojowych” negocjacji. I tak oto Black Jack Geary, jako najstarszy stażem kapitan okrętu we flocie, zostaje nagle dowódcą całej armady. Wykorzystując swoją wiedzę taktyczną, zapomniane dziesiątki lat wcześniej manewry, Geary wyrywa się z zasadzki i rusza w powolną drogę do domu. Wszak skoro nie można skorzystać z hipernetu – technologii umożliwiającej natychmiastowe podróże między układami – pozostaje staroświeckie skakanie w podprzestrzeni przy użyciu układowych studni grawitacyjnych. Procedura może i trwająca całe dnie, ale umożliwiająca poruszanie się po obszarze wroga.

O takiej właśnie podróży opowiada cykl Jacka Campbella „Zaginiona flota”. Kolejne tomy przynoszą kolejne systemy planetarne, kolejne bitwy, zasadzki, walki na śmierć i życie, podstępy i ofiary. Mnóstwo ofiar. „Odważny” i „Waleczny” to trzeci i czwarty tom serii. I niestety, trzeba to otwarcie przyznać, są to tomy niewnoszące do opowieści za wiele nowego. To moje najważniejsze zastrzeżenie do całej, opublikowanej dotychczas w naszym kraju, serii.

Schemat akcji w każdym kolejnym tomie wygląda podobnie. Skok z jednego układu do drugiego, pozbycie się sił obronnych, przelot przez system do następnej studni grawitacyjnej, przylot sił Syndykatu, bitwa (wygrana przy mniejszych lub większych stratach własnych), następny skok. Wszystko to przetykane rozgrywkami personalnymi we flocie, próbami zmiany głównodowodzącego, problemami natury politycznej czy emocjonalnej. Do tej całej zupy od czasu do czasu wrzucane są nowe elementy, nowe składniki, jednak, według mnie, zbyt ich mało, żeby całość nie zaczęła się zdawać trochę mdła.

Z innych stron jest jednak lepiej. „Zaginiona flota” to sprawnie napisana militarna space-opera, z całym bogactwem obowiązkowych w tej konwencji elementów. Mamy starcie wielkich imperiów, mamy uzbrojone po zęby gwiezdne floty, bitwy, potyczki, przejęcia – czyli to wszystko, co miłośnicy gatunku lubią najbardziej. Do tego wszystkiego dodano trochę polityki, odrobinę tajemnicy leżącej u podstawy całego konfliktu i obowiązkowy quest – przetransportowanie niezwykle cennego ładunku do przestrzeni Sojuszu. Bohaterowie także są typowi dla konwencji, ale sprawnie zarysowani i dający się lubić. Akcja prowadzona jest w taki sposób, że czytelnik nie powinien się nudzić. Czego więc można w tej konwencji oczekiwać więcej? Może jedynie troszkę mniejszej powtarzalności, złamania schematu.

W recenzji poprzednich tomów pisałem, że nie jest to lektura dla wszystkich. Pozostaje mi jedynie utrzymać tę opinię. Po „Odważnego” i „Walecznego” sięgnąć mogą miłośnicy prozy militarystycznej, zwłaszcza w jej kosmicznym wydaniu. Kolejne tomy tej gwiezdnej sagi nie nadają się raczej do lektury w oderwaniu od całości, więc jeśli kogoś zainteresowała opisana fabuła, to sugeruję sięgnięcie po tom pierwszy.

 

Jacek Falejczyk

 

Jack Campbell

Odważny. Zaginiona flota, t. III

Waleczny. Zaginiona flota, t. IV

Tłum. Robert J. Szmidt

Fabryka Słów, 2009

Stron: 478 (t. III), 468 (t. IV)

Cena: 33,90 za tom

 


< 11 >