Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 27>|>

Za kulisami

 

 

Informujemy, że podczas produkcji nie ucierpiał żaden koń ani inne zwierzę...

 

Małgorzata: Wraz z napisami końcowymi czasami twórcy filmu pokazują wpadki, jakie zdarzały się podczas kręcenia. Pomyślałyśmy, że my też możemy pokazać trochę kiksów, jakie przytrafiają się podczas pracy nad książką. Oto rzut oka na kulisy tłumaczenia powieści „Dragon Age: Utracony tron” Davida Gaidera. Spójrzcie, Szanowni Czytelnicy, z czym musi się zmagać nieszczęsny redaktor, któremu tłumacz podsyła surówkę.
     Tak, to ja byłam tym tłumaczem. Strach się bać, co moglibyście przeczytać, gdyby nie Harna...

 

Harna: Jak to co? Dzieło„O obrotach ciał rżących”, jak mniemam.
     Tłumacz też człowiek, Szanowni Czytelnicy. I redaktor też człowiek, chociaż kłulik. Cała sztuka polega na tym, żeby jeden człowiek drugiemu człowiekowi wilkiem nie był, tylko dodatkową parą tak zwanych ócz, a czasem korbką, która przegrzane zwoje mózgowe na nowo wprawia w ruch. Bo – uwaga, uwaga – kiksy zdarzają się naprawdę każdemu.
     Tak, redaktorowi też.

 

***

 

Maric również krzyknął, lecz z wysiłku, gdy po raz trzeci uderzał o korzeń czaszką przeciwnika. Coraz mocniej.

Się wezmę i czepię. A co. Jeśli „po raz trzeci”, to „uderzył” – to czynność zbyt szybka, gwałtowna (wiadomo, Maric rozpaczliwie walczy o życie), jednokrotna, musi być aspekt dokonany. A jeśli tak, to „coraz mocniej” ma się do tego nijak, bo zakłada powtarzalność czynności, a nie jednokrotność. Więc albo „uderzył” i „jeszcze mocniej”, albo „uderzał”, ale nie „po raz trzeci”, tylko np. „raz za razem”. Bo tak to bałagan jest lekki.

W oryginale tyle było tego walenia nieszczęsną głową o ziemię (i korzeń), że zanim bohater główny (Maric), cholerny fajtłapa, zdołał wreszcie zabić przeciwnika, umęczyłam się jak po biegu przez płotki na olimpiadzie – wyczerpała mi się inwencja stylistyczna i nijak nie wiedziałam, jak uniknąć powtórzeń. Kreatywnie zatem spróbowałam skrótu.
     Wiadomo, jak się kończą takie próby...

 

Chłopak (...) Przez chwilę wydawał się zgubiony, chyba żegnał się z życiem, jakie wiódł dotychczas. Los nie obchodzi się łagodnie z ludźmi – Loghain wiedział to aż za dobrze. Rozpoznał oznaki, nawet jeżeli nie ogarniało go współczucie.

Że tak się wespnę na wyżyny elokwencji – hę?

No, w lengłydżu wyglądało to całkiem spójnie – to doświadczenie życiowe Loghaina i zarazem brak współczucia właściwy tylko prawdziwym twardzielom... A po polsku elokwencję wcięło. I to bynajmniej nie Twoją, Harnuś.

 

Gareth brutalnie odepchnął Loghaina na ścianę, nóż z dźwięcznym klekotem potoczył się po klepisku.

Czy nóż może brzęczeć na klepisku? Klepisko jest aż tak twarde, żeby spadający nóż wydał taki dźwięk? I ten klekot, przyznam szczerze, wielce mnie zaintrygował. Aż wyjdę przed dom, cisnę jakimś sztućcem, żeby sprawdzić, czy to aby na pewno ten dźwięk ;-)

Nawykłszy do życia w mieście, gdzie nic nie upada na klepisko, a wszystko na kafelki lub drewno, nijak nie przyszło mi do głowy, że głośny klekot nie jest dźwięczny...

 

Czwartego dnia po południu las się przerzedził i Loghain oznajmił, że wydostali się z Głuszy.

Nie czepiam się, ale mam takie dziwne wrażenie, że ten las czekał, aż nadejdzie właściwa pora, i wtedy się przerzedził... Las Birnamski czy jak?

Biorąc pod uwagę, że nieco później (parę rozdziałów później) bohater będzie spoglądał na swoje ręce jak, nie przymierzając, Lady Macbeth – wcale mnie nie zdziwiło, że ten las taki świadomy i przygotowany. Poprawiłam to zdanie tylko dlatego, że nie chciałam uprzedzać skojarzeniami, co będzie dalej. Bo przecież nie po to, żeby kolokwializmu uniknąć w narracji, prawda?

 

– Na ziemię! – Loghain przykucnął, wyciągając miecz.

Jak można wyciągnąć miecz, choćby i najkrótszy, kucając bądź już będąc w pozycji, pardon, kucznej?... Toż prędzej fikołka wywinąć można i samodzielnie się na szaszłyk przerobić. Zły imiesłów, zły!

Ale jak pięknie przełamany patos!
     Należy tu wyjaśnić PT. Czytelnikom, że Loghain jest bohaterem pierwszoplanowym na równi ze wzmiankowanym wcześniej Marikiem – i w przeciwieństwie do Marica, zabiłby przeciwnika jednym sprytnym ciosem, a nie walił głową nieszczęśnika o korzeń przez cały akapit i sprawiał tłumaczowi trudności. Nie, Loghain jest bohaterem wzorcowym pod tym względem: mało mówi, dużo walczy i wykonuje czynności związane zasadniczo z wyciąganiem broni lub przemieszczaniem się w przestrzeni. Oczywiście, wszystkie wspomniane czynności Loghain wykonuje z należytą powagą, charakteryzującą prawdziwych twardzieli, na miarę tych opisywanych przez Homera.
     Podświadomie pragnęłam, żeby Loghain wreszcie przestał być taki wzniosły...

 

Rozległy się zamieszane i zaskoczone okrzyki.

A czy wstrząśnięte?

I zapomniałam dodać oliwkę... Że chodzi o okrzyki? No, to co z tego? Okrzyki z oliwką byłyby wstrząśnięte, niezmieszane. A Czytelnik przeżyłby chwilę prawdziwej konfuzji!

 

Kiedy jeszcze będzie miał okazję spotkać się z tą kobietą, gdy nie jest otoczona armią templariuszy?

Ni w ząb nie mogę wykryć drogą dedukcji, o co tu ma chodzić.

Bo ta okazja chodziła zawsze z armią templariuszy, a kobieta chodziła z okazją. To przecież proste jest... Nie jest? No, jak nie jest, przecież to prosty bełkot!

 

Książę obrócił konia, by stawić im czoła.

Padłam na twarz, gdyż oto narządem wzroku duszy mojej ujrzałam, jak zamiast wierzchowca po prostu zawrócić, jak to jeźdźcy mają w zwyczaju, książę zsiada, bierze konia w objęcia (tuląc do piersi, obowiązkowo! Cmokać w czółko nie musi), po czym go wysiłkiem muskulatury obraca. Wizję drugą, bardziej natrętną, lecz zdecydowanie nie do druku, usiłuję wyprzeć ze świadomości. Teraz boję się wstać, bo niechybnie padnę ponownie. Od tej pory zamierzam się w obecności tekstu czołgać :-)))

Przez Ciebie, Harno, nie zasnę już nigdy spokojnie, albowiem obraz zakazany utkwił mi w wyobraźni. Jak to dobrze, że skończyłam tłumaczyć – bo jak po czymś takim spojrzeć bohaterom w oczy?
     Wszak niejednemu kazałam konia obracać...

 

Ze wstrętem kopnął ciało banna Donalla. Potoczyło się kilka stóp dalej i zatrzymało.

Sorry, Winnetou, ale ja tego nie kupuję. Rozumiem, że samo kopanie trupa jest mało dramatyczne, nie to co kopanie z turlaniem, lecz autor przedobrzył. Wyraźnie stoi w tekście, że bohater był gruby, żadnym kopnięciem nie dałoby się przetoczyć jego ciała.

Sokolim oczom redaktora oryginału chyba to umknęło. Jak dobrze, że autor ma jeszcze tłumacza-redaktora i redaktora-tłumacza – poprawiłyśmy po autorze i niecnie wycięłyśmy zdanie. Takoż później wycięłyśmy jeszcze barwę oczu postaci, które najpierw były piwne, by potem nieoczekiwanie zmienić się w szare. Nie tylko polskim autorom zdarzają się kiksy, nie...

 

Ból rozszarpywał nogę Marika, gdy książę przedzierał się przez las. Jego koń potykał się i rżał boleśnie, ale biegł nadal, gnany strachem. Książę przypuszczał, że trafiła go strzała lub dwie, nie mógł się jednak zatrzymać i sprawdzić.

Podmiot, królestwo i pół królewny za podmiot! Kogo ta strzała trafiła? Księcia czy konia? Bo jednemu ból nogę rozszarpywał, a drugi rżał boleśnie. Znaczy, koń rżał, książę nie. Chyba nie. Nie żebym mu rżeć zakazywała, co to, to nie.

Zdradliwe te zaimki jak czort. Na dodatek z tekstu oryginału nijak nie wynikało, czy chodziło o nogę księcia, czy zad jego wierzchowca, pewnie zdanie ujmowało dwa w jednym, jak ten szampon do włosów „Wash&Go”... A po polsku się nie dało, nie.

 

Próba zdobycia twierdzy zakończyła się kompletną porażką.

Ha! Nareszcie! Kalka z lengłydża jak w mordę jeża kolczastego strzelił! :-)

Ach! A tak ładnie wyglądało to podkreślenie. Nie taka zwykła i całkowita porażka, ale kompletna, jak komplet sztućców, przyborów szkolnych lub ubrań...

 

Książę odwrócił twarz, zmieszany i zraniony, odruchowo potarł bolący policzek.

Margoś, ozłocę Cię, jeśli pokażesz mi na żywym (koniecznie!) organizmie, jak się odwraca twarz :-))) Naprawdę chciałabym to zobaczyć! I porobić zdjęcia ;-)

Już nigdy, przenigdy nie spojrzę Marikowi w oczy! Najpierw kazałam mu obracać konie, ale zdaje się, że mi to nie wystarczyło. Wolę nie wiedzieć, co zrobiłby mi bohater, gdyby mnie spotkał nomen omen twarzą w twarz. Pewnie by mi tę twarz nie tylko odwrócił, ale i wykręcił...
     I byłaby w tym literalna sprawiedliwość.

 

– Łał! Jesteś w tym naprawdę dobry – zachichotał.

No nie, Margoś, co sobie będziemy żałować? Idziemy na całość! :-))) Wiesz, coś w ten deseń: „O w mordę uzurpatora, człowieku, nieźle pomykasz w te klocki!” – zarzucił książę Maric »Elo, Ziom« Theirin”. „Łał” to raczej pasuje do współczesnego powieścidła dla przygłupawych nastolatków. Do fotostory. Ale nie do pseudośredniowiecznego fantasy :-)

„Era Smoków” przeniesiona na ekran przez Mela Brooksa już nie opuści moich snów. Ekranizacja będzie nosiła tytuł „Czas kaczorów”*, a głównymi bohaterami zostaną: książę Maric „Koniobrót” Theirin i jego kumpel „Fajter” Loghain. Ten ostatni wsławi się umiejętnością wyciągania miecza, gdy kuca. Ciekawe, czy w tej pozycji umie też włożyć miecz? Czemuś mam niecenzuralne bardzo skojarzenia...
     Rzecz jasna, będą mówić slangiem, a takie zwroty, jak „Joł, ziom Theirin”, będą na porządku dziennym.
     Ech, podejrzewam jednak, że licentia translatica nie będzie miała zastosowania do kwestii dialogowej z powieści, co, Harnuś?
     *) Tu jeszcze szybkie wyjaśnienie dla PT. Czytelników, że tytuł „Czas kaczorów” nie jest bynajmniej przypadkowy. Podczas tłumaczenia trafiłam na wyraz drake – kaczor. Nijak jednak ten kaczor nie pasował do kontekstu... Naszukałam się trochę, zanim znalazłam, że dawniejsze znaczenie to smok...

 

Mężczyźni bywają czasami takimi głupcami...

Jak bywają, to wiadomo, że nie zawsze, czyli że czasami. To się rozumie samo przez się.

Faceci są pod tym względem podobni do cyklofreników: najpierw jest faza nieciągłego czynienia różnych głupstw, po czym faza wycofania – w której muszą sobie radzić z konsekwencjami inkryminowanych głupstw. Ogólnie – to oni tak stale, choć nieciągle.
     No, to wyjaśnia, skąd ten błąd językowy, nie? Z obserwacji rodzinnych...

 

Była pokryta czarnym kurzem, nawet jej jasne loki wydawały się tłuste i ciemne, choć wytarto jej twarz.

A co ma wspólnego wycieranie twarzy z czystością owłosienia? Chyba że mowa o jej sumiastych wąsach... (Nerwowo sprawdza opisy)

(Nerwowo sprawdzając oryginał) Nie-e, ani brody, ani wąsów, niestety. Drogą dedukcji dochodzę do wniosku, że przekalkowałam bezmyślnie szyk zdania.

 

Wykręciła głowę, by przyjrzeć się opatrunkowi na ramieniu.

Wykręciła głowę, a potem odwróciła twarz. I na koniec, tak dla zdrowotności, obróciła konia :-)))

Obracanie koni rzuciło mi się na mózg. Potem już wszystko mi się obracało – odruchem warunkowym. No bo po obracaniu konia przez jeźdźca obracanie twarzy to po prostu kaszka z mleczkiem, nawet dla heroiny.
     Nie, nic nie brałam, naprawdę!

 

Nie umiała jednak powstrzymać żalu, że mogłaby dowiedzieć się więcej i opowiedzieć o tym miejscu innym, którzy nie mają najmniejszego pojęcia o antycznych miastach, jakie znajdują się pod ich stopami.

Coś mi niemrawo pamięć podpowiada, że pojęcie antyku i antyczności odnosi się tylko do starożytności greckich i rzymskich. Rzecz jasna, mogę mieć omamy, ale i tak starożytność pasuje mi tu bardziej :-)

Ach, Ty się, Harna, czepiasz! To jest fantasy, tu mogą być antyczne ruiny obok średniowiecznych mieczy i barokowych zdobień na meblach lub ścianach. Taka synergia w świecie przedstawionym może zmylić tłumacza, prawda?

 

Anger opuścił Katriel natychmiast.

Dobrze, że się wciąż po masowym obracaniu koni czołgam :-))) (Żeby nie było: swego czasu własnoręcznie i własnoumysłowo przełożyłam w pierwszym odruchu „His leg” jako „Jego lega”. Język oryginału potrafi się rzucić na mózg...)

Czym prędzej sprawdziłam, czy nie mam złej bliźniaczki, która podmienia mi porządnie przetłumaczone pliki na pidżin z automatycznego translatora kontekstowego. Niestety, po raz nie wiadomo który okazało się, że nie mam bliźniaczki, a byk jak był, tak jest.
     Kalkowanie przekroczyło wartości krytyczne – leksyka mi wysiadła...

 

Wyglądało na to, że pod ziemią było więcej korytarzy niż ten, którym szła czwórka wędrowców.

Albo, albo. „Więcej korytarzy takich jak ten” lub „Korytarz większy niż ten”. Trzeciej alternatywy nie ma ;-)

No, popatrz, po angielsku udało się powiedzieć i jedno, i drugie. A po polsku wyszedł nonsens...

 

Śpiewali przy tym pieśń żałobną w nieznanym, chrapliwym języku, a ich marsz przypominał kondukt pogrzebowy, rozświetlający mrok podziemi błękitnymi latarniami.

A co on, ten kondukt, świetlik? ;-) Myśl tu przemknęła na skróty – uczestnicy konduktu nieśli błękitne latarnie, które rozświetlały mrok. Albo których światło rozpraszało mrok. Zresztą mroku też bym się czepiła, skoro już tu grzebię, a co. Tak mi się roi, niekoniecznie słusznie, że obecność światła wyklucza mrok jako taki, rozumiany jako ciemność absolutna, że tylko czerń i nic poza czernią dookoła, choć oko wykol, wydłub i wyłuskaj. Ale to już moje osobiste zboczenie. Podobnie jak niechęć do „iż”. A fuj.

Przez to Twoje zboczenie aż sięgnęłam w trakcie akceptowania poprawek redakcyjnych do słownika (polskiego, polskiego!), żeby się upewnić, czy aby na pewno ten mrok to mrok, choć oko wydłub. I, ku mojej bezbrzeżnej uldze, okazało się, że jednak nie do końca ciemność czarna i nieprzenikniona, dopuszczalna jest też szarość (ciemna), zmierzchowa, „przełamana” odrobiną światła. Uff! Jednak nie całkiem mi wysiadło poczucie językowe polskie!
     Co nie ustrzegło mnie przed pogubieniem się w podmiotach. Zabawne, że dopiero jak pokazałaś paluchem, Harnuś, ujrzałam błąd. Wcześniej, rzecz jasna, zdanie wydawało mi się całkiem w porządku. Ba! Nawet zabrzmiało mi tak poetycko!
     I już choćby dlatego powinno wzbudzić moją czujność.
     Ale nie wzbudziło...

 

Loghain czekał cierpliwie, przyglądając się, jak Katriel przysuwa się do ogniska, ale jego cierpliwość w końcu się skończyła.

No, i tak właśnie się tworzy pleonazm. Cudnej urody klasyka – jak masło maślane i żelazne żelazo. I nie, ani przez moment nie wzbudziło mojej czujności to sformułowanie. Dopiero po redakcji...

Proszę wycieczki, oto miś. Znaczy, pleonazm, który wymęczonemu obrotami ciał rżących redaktorowi przy pierwszym czytaniu umknął. Dlatego po redaktorze czyta tłumacz. A po tłumaczu – znów redaktor. Bo w natłoku kiksów nawet coś tak oczywistego może umknąć. I to w podskokach.

 

Mężczyzna zacisnął szczęki.

A co on, alien, że miał więcej niż jedną? :-))) Co prawda anatomia i SJP bezczelnie twierdzą inaczej, ale coś się jednak we mnie buntuje przeciwko liczbie mnogiej. A w dodatku wyobraźnia podsuwa głupie skojarzenia. Znaczy, czepiam się po prostu, żeby nie było.

No, niby szczękę mamy podwójną – górną i dolną, to chyba można mówić o zaciskaniu szczęk? O, żeż! Jak to napisałam, to straciłam pewność, bo przed oczyma pojawiły mi się kombinerki, a nie ludzka gęba.
     Niech on może zęby zaciśnie, co?

 

– My, krasnoludy, załatwiamy to tak samo, gdy przychodzi czas, by Rody ubiegały się o tron – przyznał. – Ale rzadko zdarzają się poboczne sprawy, o których wspomniałeś.

Że co?... Dodatkowe komplikacje? Niespodziewane trudności? Wątki poboczne?

W życiu tłumacza zdarzają się chwile, gdy brakuje mu słowa. Mnie zabrakło dwóch...

 

Kamienny golem ruszył na Loghaina, wydając ryk gniewu. Uniósł potężne pięści, gotów wbić mężczyznę w ziemię lub pogruchotać mu czaszkę. Loghain wysunął miecz, przygotowując się na uderzenie...

– Stop! – zabrzmiał krótki rozkaz za plecami golema. Rezultat był natychmiastowy – stwór skamieniał.

Kamienny stwór skamieniał. Znaczy się, bardziej? :-)))

Co tu kryć, pewnie miał to być jakiś kreatywny środek wyrazu, który z nieznanych powodów wydał mi się... cóż, zabawny. I już choćby z tej przyczyny powinnam podejrzewać, że coś jest nie tak.
     Dobrze, że redaktor czujny...

 

Z zawirowaniem czarnej peleryny Loghain odwrócił się, by wyjść, ale zatrzymał się w progu.

Śmiem twierdzić, że jedynie Severus „Ten Głos” Snape potrafi tak zarzucić peleryną na zakręcie, że zyskuje ona byt odrębny :-)))

Ha! Bo też przed oczyma duszy mojej jak żyw stanął profesor Severus Snape, który potem z pogardliwym zawirowaniem peleryny opuścił mnie przy następnym akapicie. I słowa nie rzekł, drań! Nie powiedział, że to kalka językowa – a tak często widywałam to sformułowanie (zarówno oryginał w lengłydżu, jak i kopie w tłumaczeniach różnych, ba! – żebyż tylko w tłumaczeniach)... A przecież uczono mnie, że kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. Podobnie jest z błędami, jak widać.
    Ale nauka poszła w las. Pewnie ten Birnamski...

 

***

 

Tak, my też robimy błędy – my, profesjonaliści od języka. Wystarczy zmniejszyć dystans do tekstu, choćby przemienić się z redaktora w tłumacza, a pomyłki mnożą się jak króliki. I wówczas można się na własnej skórze przekonać, jak okrutnie zdradza słowo. Wszystkie utrwalone błędy wyłażą w takich chwilach na światło dzienne.
     Och, rumienię się na te wszystkie wpadki (było ich więcej, ale nudnych – interpunkcja, szyk zdania niezręczny, nadopisowość w zdaniach podrzędnych przydawkowych i dopełnieniowych – nic do pokazania), ale rumieniłabym się bardziej, gdyby pomyłki pojawiły się w druku.
     Mało kto zdaje sobie sprawę, że za zadrukowaną stroną kryje się mrówcza praca redaktora – poprawianie po tych leniach pozbawionych dystansu lub stosownych kompetencji językowych. Po tłumaczach i autorach.
     Tylko redaktor może oszczędzić im wstydu.
     Jako i mnie Harna oszczędziła.

 

Ujmę to prosto, acz obrazowo – i redaktor dupa, kiedy błędów kupa. I kiedy dostaje tekst przełożony na polskawy zamiast na polski, bo wtedy musi go w zasadzie sam napisać od nowa, wołając o pomstę do nieba. Tak, wtedy tłumacz może się wstydzić. A nawet powinien.
     Ale każdy tłumacz, choćby i najlepszy, doskonale operujący językiem tak oryginału, jak i przekładu, jakiś błąd w końcu popełni. Nie ma bata – musi. To nie ośli upór czy mania redaktora, naprawdę. Kalki, skróty myślowe, fiksacje, wszystkie te potworki prędzej czy później zaczynają same pchać się do tekstu, a własne błędy dostrzec przecież najtrudniej. I od tego tłumacz ma redaktora, a redaktor tłumacza.
     Po czym przychodzi korektor...
     Z zawirowaniem czarnej peleryny, rzecz jasna.

 


< 27 >