Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (1)

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


Ja tam byłem, miód tam piłem, wąsy ledwo umoczyłem...

 

okladka

Swego czasu na Forum „Fahrenheita” toczyła się dość żywa dyskusja na temat Trójcy Świętej Fantastycznej, czyli obowiązkowych elementów klasycznej literatury fantasy: elfa, krasnoluda i sceny karczemnej – a to wszystko przez swoistą namiętność czy też słabość, z jaką elementy te wprowadzali do swej raczkującej jeszcze twórczości autorzy in spe. Efekty z oryginalnością zazwyczaj nie miały zbyt wiele wspólnego, a w pewnych przypadkach wręcz okazywały się bolesne dla czytelnika. Chciałoby się jednak zakrzyknąć w ślad za wieszczem: „Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei!”. Wielbicieli tego rodzaju motywów czeka prawdziwa uczta. Nakładem Fabryki Słów ukazała się książka, która idealnie służy za przykład, że przy odrobinie inwencji i z nieśmiertelnej Trójcy można jeszcze wiele ciekawego wykrzesać. Mowa o „Kłopotach w Hamdirholm” autorstwa Wojciecha Świdziniewskiego.

Tytułowy Hamdirholm to ni mniej, ni więcej jak prawdziwa krasnoludzka kopalnia, rządzona przez charyzmatycznego Dolghtrasira, zwanego Pradziadkiem, w której co rusz dzieje się coś ciekawego. Po długiej nieobecności do domu wraca niejaki pan Tadeusz, tfu, niejaki Baugi, przyprowadzając świeżo poślubioną elfią małżonkę, która na dzień dobry wywołuje lokalne zamieszki, Gwardia Królewska usiłuje, bez większych sukcesów, wpaść na trop pewnego szczwanego (bądź szczającego – w tym przypadku obie wersje są prawidłowe) krwiopijcy, sąsiedzi przybywają na tradycyjną bitwę, nad wyraz wykształceni inżynierowie wysadzają bezcenne malowidła, martwiaki walczą o prawo do upojenia alkoholowego, a średnio rozgarnięci barbarzyńcy domagają się piwa, edukacji i co rusz gubią kolegę... Tak. W kopalni Pradziadka znaleźć można wszystko, począwszy od wampirów, przez trolle, a na smokach skończywszy, oprócz jednego – świętego spokoju. I bardzo dobrze.

Każde z ośmiu opowiadań to zamknięta historia, a całość zmierza do wspólnego finału. Po drodze czytelnik poznaje mnóstwo rozmaitych postaci, pierwszo-, drugo- i dalszoplanowych, żadna z nich nie gubi się jednak w tłumie, czymś się na jego tle wyróżnia. Osobiście najbardziej polubiłam Pradziadka, który z właściwym sobie humorem bezustannie zmaga się z rozmaitej maści problemami, jakie spadają hurtem na jego głowę, oraz Dziadunia, złośliwego krasnoluda-umarlaka. Bardzo barwnymi, budzącymi sympatię postaciami są także szczwany i szczający wampir Coleman, Pacy, krasnolud o niepokojącej słabości do owieczek, oraz wykształceni barbarzyńcy, którzy z zapałem żądają dostępu do specjalistycznej edukacji zawodowej.

Także świat Hamdirholmu przypadł mi wyjątkowo do serca. Obowiązują w nim zasady, od których nie ma odstępstw. Prawo zawsze jest prawem. Choć czasem może się to wydawać bezduszne, krasnoludom daje poczucie bezpieczeństwa, pewność, że sprawiedliwość za każdym razem zwycięży, bez względu na jakiekolwiek osobiste sympatie czy animozje, przez co ci, których spotyka kara za ich złe postępki, nie sprzeciwiają się jej ani nie buntują przeciwko społeczności, która ich odrzuca. W Hamdirholm największą wartość, większą nawet niż tak umiłowane przez krasnoludy złoto, mają honor i prawda, choćby i bolesna. Z kolei świat poza kopalnią, Równiny, jawi się jako siedlisko chaosu, bezmyślnej przemocy, okrucieństwa, chciwości bez miary i kary. Tę drastyczną różnicę najlepiej widać w scenie, w której Baugi zmaga się z pragnieniem pomszczenia cierpień swej ukochanej, lecz powstrzymują go słowa Lofara: „Jesteś krasnoludem, nie człowiekiem z Równin”. Świat Hamdirholmu to świat rodem ze starych sag, nie tylko dzięki wprowadzonemu przez autora nazewnictwu czy rekwizytom, ale również – czy może przede wszystkim – dzięki wiernemu oddaniu ich ducha. W jego świecie bycie wojownikiem to nie tylko sprawne wywijanie młynków toporem czy mieczem, a miarą bohaterstwa nie jest rozmiar oręża czy liczba ubitych wrogów, o zdobytych dziewojach nie wspominając. I to sagi właśnie, z ich niepowtarzalnym klimatem, połączeniem surowości i bogactwa, wesołości i rzewnego smutku, nie zaś wtórna do nich i niemiłosiernie eksploatowana fantastyka spod znaku elfa, krasnoluda i sceny karczemnej, są konwencją, w jaką wpisują się opowiadania Wojciecha Świdziniewskiego. Nie jest to może literatura na miarę Tolkiena, ale też niczego z pewnością jej nie brakuje.

Kolejną, wielką zaletę „Kłopotów w Hamdirholm” stanowi humor – niewymuszony, często rubaszny, lecz nigdy nawet krztynę niesmaczny czy wulgarny. Zaskakuje również pomysłowość w łamaniu wielu utartych schematów, np. wspomniana już przeze mnie namiętność barbarzyńców – twórczo, nie zaś odtwórczo, zgodnych z archetypem tępego, zapijaczonego osiłka – do zawodowego rozwoju i edukacji. Śmiałam się do rozpuku, czytając o zakładaniu Akademii Barbarzyńców, klasie o profilu maczugo-fizycznym, zajęciach z pijaństwa czy praktykach na placu boju. Również pełen uroku i lekkości język, jakim operuje autor, sprawia, że „Kłopoty w Hamdirholm” czytają się same. Wojciech Świdziniewski snuje swoje historie ze swadą bajarza – czy raczej prawdziwego skalda, który potrafi jak mało kto przykuć uwagę odbiorcy soczystym dowcipem, rzewnym wątkiem miłosnym i barwnym opisem bitewnych zmagań nie tylko dlatego, że natura obdarzyła go bujną wyobraźnią i literackim talentem, ale nader wszystko dzięki temu, że tak jak skald doskonale wie, o czym opowiada, bo i pić z kompanami, i niewiastę miłować, i bić z wrogiem mu się w życiu zdarzało. „Ja tam byłem, miód tam piłem, wąsy ledwo umoczyłem...”*.

Na koniec, aby sprawiedliwości stało się zadość, wspomnę jeszcze krótko o jedynej słabej stronie „Kłopotów w Hamdirholm”, która jednakże w oczach innego czytelnika może być równie dobrze stroną mocną. Chodzi mianowicie o zbytni sentymentalizm, jaki wkrada się do opowiadań, gdy Baugi i Arien co rusz czynią sobie wyznania. Od ich miłosnego świergolenia momentami nieco mnie mdliło, odczuwałam także pewien dysonans między charakterami tych dwojga i ich bitnością a słowami, które spływały z ich ust. Poniekąd usprawiedliwia ich fakt, że są młodym małżeństwem, zważywszy jednak, że także Coleman i jego wybranka wykazują podobną tendencję, skłaniam się raczej ku przekonaniu, że to rzewna strona duszy Wojciecha Świdziniewskiego dała o sobie znać – co zapewne wielu czytelników policzy mu za wielką zaletę.

Co tu dużo mówić – wszystkich wielbicieli fantastyki spod znaku sag, nastrojowej, pełnej i humoru, i refleksji, a przy tym wciągającej lepiej niż niejedno bagno gorąco zapraszam do lektury „Kłopotów w Hamdirholm”.

 

Marta Kisiel

 

Wojciech Świdziniewski

Kłopoty w Hamdirholm

Fabryka Słów, 2009

Stron: 322

Cena: 29,99

 

*) Aleksander Puszkin, Bajka o śpiącej królewnie, przeł. Wanda Grodzieńska, [w:] tenże, Dzieła wybrane, t. II: Poematy i baśnie, oprac. Mieczysław Jastrun i Seweryn Pollak, wyd. II, PIW, Warszawa 1956.

 


Kiedy rozum śpi, budzą się demony

 

okladka okladka

Każdy rozsądny człowiek wie, że wychodzenie po zmroku w miejsca powszechnie uważane za niebezpieczne wiąże się z pewnym ryzykiem. Cały rozsądek znika i ustępuje miejsca panicznemu lękowi, gdy słońce chyli się ku zachodowi, a niebezpiecznym miejscem okazuje się każda przestrzeń. Każda, nawet oddalony o kilka kroków od chaty wychodek. Runy to jedyny sposób na próbę przeżycia nocy – czasu demonów przybyłych prosto z Otchłani.

Zasady rządzące światem stworzonym w „Malowanym człowieku” przez Petera Bretta są proste. W ciągu dnia pracujesz, poprawiasz znaki ochronne i próbujesz normalnie żyć. Po zmroku modlisz się, by runy wytrzymały jeszcze tę jedną noc, do pierwszego blasku słońca, byś następnego dnia mógł pracować, poprawiać znaki ochronne i próbować normalnie żyć. Warunek jest jeden – przed nocą musisz zdążyć schronić się w jakimkolwiek miejscu otoczonym runami. Inaczej możesz zapomnieć choćby o śniadaniu.

W takich oto sprzyjających okolicznościach przyrody żyje troje młodych ludzi, których Brett uczynił swoimi bohaterami. Od początku wiadomo, że przeznaczeniem Arlena, Leeshy i Rojera nie będzie conocne dygotanie ze strachu w piwnicy wśród run ochronnych. Każde z nich bowiem spotkało na swej drodze kogoś, kto odmienił ich życie. Arlen – Posłańca, przedstawiciela jedynej podróżującej w tym świecie grupy; Leesha – Zielarkę, znającą najstarsze arkana leczenia i zabijania; Rojer – Minstrela, żywą pamięć legend i historii narodu. Każde z nich stanęło też twarzą w twarz z otchłańcem i było świadkiem strachu prowadzącego do znieczulicy. Te doświadczenia nie pozostały bez wpływu na ich dalsze życie, o czym dowiadujemy się krok po kroku.

W zasadzie Brett wykorzystał prosty schemat – jest coś złego, są wybrańcy, którzy postanawiają z tym walczyć, jest społeczeństwo, które woli zostawić wszystko bez zmian, niż stanąć do walki. Mimo to stworzył powieść bardzo dobrą, jeśli nie wybitną. Od pierwszej strony wciąga i trzyma w napięciu aż do ostatniej kropki. Koncepcja świata jest spójna, postacie wiarygodne, demony autentycznie przerażające. Brett umie sugestywnie pisać – posługuje się językiem z wprawą, o jakiej niektórzy mogą tylko pomarzyć. Jego opisy są tak plastyczne, że nawet bez świetnych ilustracji Dominika Brońka miejsca, postacie i potwory stają przed oczami jak żywe, a cała historia staje się przyswajalna jak ulubiona potrawa.

Bardzo ciekawa jest też kompozycja tekstu. Miłośnicy literatury iberoamerykańskiej z pewnością znają bądź chociaż kojarzą „Grę w klasy” Cortazara. Cortazar stworzył dzieło otwarte, podlegające milionom interpretacji nie tyle przez intelektualną głębię tekstu, której z pewnością nie można mu odmówić, ile przez kompozycję właśnie. Każdy rozdział ma swój numer. Pisarz proponuje czytelnikowi dwa odczytania – klasyczne, od początku do końca, po kolei oraz według klucza zamieszczonego na wstępie. W ten sposób z jednej książki robią się dwie. Ale jeśli czytelnik po takiej zabawie ma ochotę na jeszcze, może ułożyć sobie kolejność sam. I tak oto dostanie kilkanaście wybitnych dzieł w cenie jednego. Trudno stwierdzić, na ile w przypadku Bretta jest to zamierzone, ale on też nie zamyka możliwości wyboru. Każdy rozdział poprzedzony jest piktogramem informującym, kto jest jego bohaterem – np. skrzypce wskazują na Rojera. Można więc czytać zgodnie z kolejnością rozdziałów, można czytać chronologicznie wątek postaci. Ma to jednak większy sens tylko w pierwszym tomie, w drugim bowiem losy bohaterów zaczynają się ze sobą przeplatać, pojawia się też nowa postać i o zamieszanie nietrudno. Mnie osobiście bardziej odpowiada czytanie po kolei – zmiana akcji i klimatu wpływa na czytelnika orzeźwiająco, każdy z bohaterów ma bowiem do opowiedzenia inną, równie ciekawą historię, a po połączeniu wątków człowiek nie zastanawia się jak znany wszystkim przynajmniej z jednego przeboju brytyjski zespół Smokie, „Leesha? Who (...) is Leesha?”.

„Malowany człowiek” to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie wydano u nas w ostatnim czasie. Warto dać się jej porwać, nie zważając na czas, bo ten mknie jak szalony. Zapewniam jednak, że żadna minuta spędzona na tej lekturze nie będzie stracona.

 

Ewa Hartman

 

Peter V. Brett

Malowany człowiek, t. I-II

Tłum. Marcin Mortka

Fabryka Słów, 2008

Stron: 500 (t. I), 313 (t. II)

Cena: 33,90 (t. I), 29,99 (t. II)

 


A słowa stały się ciałem – o udanym debiucie

 

okladka

Rafał W. Orkan pracował nad swym warsztatem pisarskim na forum „Fahrenheita”. Publikował opowiadania zarówno w Internecie, jak i w magazynach papierowych. Śledząc jego rozwój, nie mogłam oprzeć się pewnemu urokowi tego pisarstwa, utworom mrocznym, pesymistycznym, silnie odwołującym się do emocji. Miałam duże oczekiwania związane z debiutem autora, do którego twórczości zdążyłam nabrać sentymentu. I oto jest „Głową w mur”.

Debiut Rafała W. Orkana to, według słów samego autora, pierwszy z trzech tomów „Paramythii Vakkerby”. Składa się z kilku opowieści osadzonych w jednym mieście. Autor deklaruje się jako twórca fantasy, lecz nie ma tu miejsca dla smoków, elfów, piersiastych wojowniczek i dzielnych paladynów. Za to z całą pewnością płyną w książce obficie krew, pot i łzy.

Najpierw jest chaos – wejście do Wiecznego Miasta Vakkerby. Patrząc oczami pierwszej bohaterki książki, trudno się rozeznać w jego konstrukcji, w różnych Domenach i w plątaninie dzielnic. Dopiero kolejne opowieści pozwalają ułożyć sobie w głowie pełniejszy i bardziej uporządkowany obraz Vakkerby, na który składają się wielka jaskinia wypełniona fabrykami i siedzibami biedniejszych mieszkańców oraz dzielnice bogaczy usytuowane na powierzchni. W mieście niegdyś najważniejsi byli Arystokraci i Technomagowie i obowiązywał kult Maszynowego Boga. Jednakże od kilku lat rządzi tu dziki lud górski: Mazurbalańczycy. Nie wiadomo, jak udało im się podbić Vakkerby, mimo zaawansowanej technologii i magii, jaką dysponują Technomagowie. Wiadomo jednak, że miasto zyskało mazurbalańskiego lorda protektora oraz że na ulicach wszystkich dzielnic spotyka się na co dzień zbrojne patrole, zaś dawni władcy zamknęli się w swoich enklawach – Stalowych Ogrodach, klasztorze i przyległych doń fabrykach. Vakkerby jest dla swych mieszkańców pułapką – gdyby mogli, może próbowaliby życia gdzieś poza miastem, ale perspektywy przeżycia na zewnątrz są kiepskie, zarówno dla biednych, jak i dla bogatych. W dzielnicach Domeny Dzbana, położonej pod ziemią, duszą się w toksycznych wyziewach robotnicy wraz z całym światkiem przestępczym miasta. Pod nimi zaś mieszkają w całkowitej nędzy zmutowane magicznie istoty, które nie mają perspektyw na godne życie nawet w murach Vakkerby. Mniej wiemy o tym, co na powierzchni – tutaj zamieszkują Złotoręcy, bogata klasa właścicieli fabryk i przeróżnych przedsiębiorstw. Powyżej w Stalowych Ogrodach znajduje się siedziba Arystokratów, o których dowiadujemy się niewiele. Złotoręcy usługują Arystokratom, a cała Domena Dzbana pracuje na luksusowe życie Złotorękich i ich mocodawców. Miasto odgrywa niezwykle istotną rolę w książce, nie jest jedynie pustą scenografią. Determinuje losy bohaterów opowieści, przez podłość losu, jaki ich tu spotyka, przez ponury krajobraz, przez niezliczone uboczne efekty działań technomagii. Każdy ma tu swoje miejsce i biada temu, kto będzie próbował wyrwać się z kołowrotu własnego miejskiego przeznaczenia.

Bohaterowie książki to postaci znane czytelnikom, którzy mieli już okazję zetknąć się z prozą Rafała W. Orkana w „Fahrenheicie” lub też w antologii „Kochali się, że strach”. Spotykamy tu bowiem Tane-tani, sześcioręką bohaterkę opowiadania „Miód z moich żył”. Tane-tani trafia do miasta jako młoda dziewczyna i nic o tym nie wiedząc, zostaje siłą napędową wydarzeń splatających losy pozostałych bohaterów książki. Wraz z Tane-tani poznajemy Gebneha, człowieka, w którego żyłach płynie miód wywołujący ekstazę. Kolejną ważną postacią jest Eyra, kobieta-wojownik, i Byhtra – uciszyciel znany z opowiadania „Zemsta jednorożca” publikowanego w „Fahrenheicie”, niezwykle silny człowiek, na którego głowie na skutek nieznanej mutacji wyrósł róg. W kolejnych opowieściach postaci te pojawiają się osobno, każda przeżywa osobiste dramaty, jednak okazuje się, iż ich losy są splątane, a ścieżki prędzej czy później się skrzyżują. Domyślny czytelnik dość szybko odgadnie, jak potencjalnie mogą ułożyć się losy bohaterów, wczytując się w przepowiednie cytowanych przed każdą opowieścią Szalonych Proroków. Poznajemy też kilku przedstawicieli Złotorękich i Technomagów. Ci pierwsi przedstawieni są jako ludzie zajęci głównie korzystaniem ze zbytków, zbyt pochłonięci sobą, aby jeszcze marnować siły na myślenie o innych. Technomagowie zaś ukazani są jako fanatyczni i egoistyczni eksperymentatorzy, potrafiący poświęcić istnienie całej rasy, żeby przedłużyć swoje życie. Produkują przy tym wiele gadżetów i dostarczają bogatym możliwości przerobienia ciała tak, aby funkcjonowało sprawniej. Krążą słuchy, że mazurbalański lord protektor uzależniony jest od tych wynalazków.

„Głową w mur” może pochwalić się więc interesującym światem przedstawionym i pełnokrwistymi bohaterami, nieprzypadkowo zestawionymi razem. A co może razić w debiutanckiej książce Rafała W. Orkana? Morały. Nie wiążą się zbytnio z odkrywczością. Zanim dotrzemy do końcowych kart opowiadań, sami możemy się domyśleć, że najbardziej obrzydliwe istoty okażą się prawdziwie bezinteresowne, że niektórzy dostrzegają prawdziwe uczucie dopiero, gdy je tracą, a bohaterskie czyny mogą przynieść więcej nieszczęścia niż pożytku. Poza tym mankamentem autor spisał się świetnie. Zarówno językowo, jak i fabularnie. Obawiałam się, że dostanę do rąk kolejny zbiór niepowiązanych ze sobą nijak opowiadań, dla których wspólna jest jedynie scenografia. Tymczasem od początku lektury należy się skupić na zapamiętywaniu głównych postaci i miejsc, gdyż będą się one przewijać w kolejnych odsłonach świata Vakkerby. Spora dawka obrzydliwości jest również, w moim odczuciu, bezpośrednim wynikiem założeń świata – to nie sklep z landrynkami, ale oszalałe i brudne technomagiczne miasto. Nie dostrzegam w książce elementów przypadkowych tudzież niepasujących do reszty, zbędnych czy przegadanych. Czytelnicy pragnący zanurzyć się w niesztampowej scenografii i świecie, gdzie nikt nie żyje długo i szczęśliwie, nie powinni dłużej wstrzymywać się od lektury. „Głową w mur” to z całą pewnością udany debiut książkowy oraz spora zachęta do sięgnięcia po kolejne opowieści osadzone w tym świecie. Oby zapowiadany cykl był równie, a nawet bardziej udany niż debiut.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Rafał W. Orkan

Głową w mur

Fabryka Słów, 2009

Stron: 358

Cena: 27,99

 


Wielka improwizacja

 

okladka

Po pierwszej powieściowej odsłonie przygód Enki i Gila z niecierpliwością wyglądałam kontynuacji, ale tak się złożyło, że do tej pory jakoś się z „Tancerzem” rozmijałam. Poczytawszy w międzyczasie rozmaite opinie, w tym pochodzące od osób, którym tom pierwszy – inaczej niż mnie – średnio przypadł do gustu, a które w miarę zgodnie twierdziły, że „dwójka” jest o wiele lepsza, sięgając wreszcie po historię Mickiewiczowskiego dochodzenia psa i klechy, spodziewałam się po niej wszystkiego najlepszego. Choć jednak pomysł wyjściowy rzeczywiście wydaje się mieć większy potencjał niż mocno surrealistyczna draka z „Przeciwko wszystkim”, zrealizowany został – paradoksalnie – o wiele bardziej chaotycznie. Trudno mi się też było w trakcie lektury pozbyć wrażenia, że pierwotnie miał stanowić kanwę opowiadania i do rozmiaru powieści został przemocą rozciągnięty (nie mam pojęcia, czy rzeczywiście tak było).

Zbyszek i Andrzej zostają wezwani, gdy krakowska policja odnajduje w magazynie rozsmarowane na ścianach pozostałości studenta polonistyki. Okoliczności przyrody (wino, woda, ziarna), zdają się wskazywać, że zginął w trakcie próby odprawienia jakiegoś rytuału, który dosłownie rozerwał go na strzępy. Ksiądz Gil znajduje na miejscu tej masakry tajemniczą kartkę z tekstem ozdobionym rysunkami ludzkich sylwetek, której treść rozpływa się przed oczami przy próbie odczytania, a gdy mimo wszystko udaje się odszyfrować ciągi liter, organizm czytającego zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Na komendzie na naszą dwójkę czeka niewesoła wiadomość – ten zagadkowy zgon jest kolejnym z wieloletniej serii makabrycznych „wypadków”, które, trzeba trafu, przydarzały się polonistom, ekscentrycznym fanom i znawcom twórczości autora „Romantyczności”. Podążając literackim tropem, porucznik i ksiądz doktor habilitowany odkrywają, że tajemnicza kartka to fragment piątej części „Dziadów”, stworzonego przez Mickiewicza w okresie mistycznym tekstu, który rzekomo, prawidłowo odczytany i odtańczony, może przemienić człowieka w anioła i dać mu – dotąd traktowany jedynie jako alegoria – rząd dusz. O istnieniu tego późnego dzieła wieszcza wie jedynie niewielka grupa fascynatów, z których każdy obsesyjnie dąży do skompletowania obdarzonej jakoby niezwykłymi właściwościami całości. Nagle śmierć zaczyna dopadać Poszukiwaczy – ktoś najwyraźniej celowo dostarcza im fragmenty części piątej, z sobie tylko znanych powodów, a oni nie są w stanie oprzeć się pokusie przeprowadzenia próby. Sprawa zaprowadzi nietypowy duet śledczy do Paryża – gdzie prawdopodobnie powstał feralny tekst, i Stambułu, gdzie Poeta zmarł na cholerę, a także na Uniwersytet jego imienia w Poznaniu. W tej międzynarodowej przygodzie bohaterowie Orbitowskiego i Urbaniuka mają niezwykłego Towarzysza – Rajmunda Cnotę, byłego górnika, a obecnie samozwańczego Wybrańca Bożego. Cnota jest przekonany, że Pan do niego przemawia, wyznaczając mu zadania w odwiecznej walce ze Złym. On również podąża szlakiem zagadkowych morderstw, biorąc na siebie ochoczo rolę Anioła Stróża psa i klechy. Choć Enka i Gil początkowo traktują go jak nieszkodliwego, sympatycznego wariata, kolejne fakty zgodne z jego „przepowiedniami” skłaniają ich do stopniowej weryfikacji tej krzywdzącej opinii. A w starciu z Tancerzami, jak się szybko przekonują, para rąk tak mocarnych jak te należące do Rajmunda, jest nie do pogardzenia.

Teoretycznie jest w tej powieści wszystko, co niezbędne – intrygująca zagadka, góra trupów, zmiana scenerii, nawet pościg skuterem przez Paryż i psychotroniczne sztuczki ciemnych sił. Większa jej część to jednak – zgodnie z refleksją jednego z bohaterów – podróż od jednej „gadającej głowy”, czyli Mickiewiczowskiego speca, do drugiej, według mnie nadmiernie rozciągnięta i nużąca. Nie ma też w „Tancerzu” tego, na co najbardziej liczyłam: pogłębienia postaci bohaterów, zwłaszcza księdza doktora habilitowanego. Można powiedzieć, że dynamika akcji na to tym razem nie pozwala, jednak nie jest to według mnie satysfakcjonujące wytłumaczenie. Jestem niepocieszona, że intrygujący szkic sylwetek psa i klechy z „Przeciwko wszystkim” w dalszym ciągu jedynie szkicem pozostał. Są za to niskich lotów dowcipy o Francji i Francuzach, których Gil i Enka (zwłaszcza Enka) darzą szczerą i nieskrępowaną niechęcią. Ma tę stronniczość tonować Frankofil Grula, ale nawet jego bezgraniczne umiłowanie Francji przedstawione zostało w sposób przerysowany i histeryczny. Ten motyw uważam za, mówiąc delikatnie, nieudany.

„Tancerz” jest chaotyczny, przegadany, przez co ciekawy pomysł, w oparciu o który powstał, nie został w pełni wykorzystany. Mimo to przez sympatię dla bohaterów wierzę, że do trzech razy sztuka: może w następnej przygodzie księdza i policjanta zarówno pomysł, jak i wykonanie będą dobre. Dodatkowy punkt za literacką zabawę w tle – wszak to Słowacki, nie Mickiewicz, chciał w swoim poetyckim testamencie przerabiać zjadaczy chleba w aniołów.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Łukasz Orbitowski & Jarosław Urbaniuk

Pies i klecha 2. Tancerz

Fabryka Słów, 2008

Stron: 397

Cena: 29,99

 


< 05 >