Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (6)

<|<strona 10>|>

Recenzje (6)

 

 


W kręgu rytuału

 

okladka

To chyba najlepszy moment, aby rozpocząć relację z ostatniego półrocza. Jeśli nie przejdę do rzeczy, możesz wyłączyć dyktafon, zanim powiem coś ciekawego... Tymczasem moje zapiski bez wątpienia wyglądają jak gryzmoły wariata, którego powinno się zamknąć w szpitalu. Nie przypominają pamiętników człowieka, który chciał tylko chronić swoją rodzinę. Dlatego... błagam cię, drogi słuchaczu, zaufaj mi i wysłuchaj tych nagrań... wysłuchaj ich bardzo uważnie...

Michael Cayle

 

Michael i Christina Cayle razem z małą Jessie przenoszą się z Manhattanu do położonego wśród malowniczych lasów New Hampshire miasteczka Ashborough, gdzie Michael obejmuje prywatną praktykę lekarską. Początkowy entuzjazm szybko ostudza jednak nagły atak torsji u dziecka oraz zardzewiały gwóźdź wbijający się w nogę Cayle’a. Stary, kolonialny dom przy Harlan Road nr 17 jest najwyraźniej pechowy. Od pokoleń mieszkali w nim lekarze, po których nie pozostał nawet cień wspomnień. Nikt też nie potrafi wyjaśnić, co tak naprawdę spotkało Neila Farrisa – poprzednika Michaela, pracującego w miasteczku od dobrych czterdziestu lat. Teoria o ataku zdziczałych psów przestaje być wiarygodna, a nawet wizyta życzliwego sąsiada Philipa Deightona nie jest w stanie zatrzeć nieprzyjemnego wrażenia, że z miasteczkiem jest coś nie tak. Przerażający wygląd Rosy Deighton nie jest rezultatem złośliwej odmiany raka. Świeże ślady krwi na monolitycznych głazach budzą niepokojące skojarzenia z prymitywnymi rytuałami. Christina zachodzi w upragnioną ciążę, lecz jej duchowa nieobecność jest bardziej niż zastanawiająca. Podobnie jak złoty blask nienawistnych oczu widoczny w mroku lasów.

Czterdziestotrzyletni Michael Laimo jest laureatem wielu nominacji do najbardziej prestiżowych nagród literackich, w tym trofeum im. Brama Stokera. Stosunkowo młody pisarz jest autorem kilku powieści oraz kilkudziesięciu opowiadań, z czego część doczekała się filmowych adaptacji. Aktualnie trwają prace nad ekranizacją „Głębi ciemności”, a sam autor przygotowuje kontynuację swojego bestsellera, która będzie nosić tytuł „Return To Darkness”. Co zadecydowało o niewątpliwym sukcesie powieści? Laimo perfekcyjnie buduje napięcie, konsekwentnie podsycając uczucie osaczenia. Na marginesie przyznam, że tak klaustrofobicznego klimatu oraz dramatycznie dokonującego się fatum nie było chyba od czasów Kingowskiego „Smętarza dla zwierzaków”. Chociaż pewnie nie wszystkim przypadną do gustu kanibalistyczne praktyki tajemniczych Izolantów ani wszechobecny odgłos dartych trzewi oraz metaliczny zapach hektolitrami rozlewanej krwi. Mimo swej „soczystości” oraz licznych niedopowiedzeń (które być może rozwieje kolejny tom) powieść Michaela Laimo to zgrabnie przyrządzona mieszanka „Dziecka Rosemary” Iry Levina oraz sprawdzonych patentów opracowanych przez Stephena Kinga. Niemniej horror pełną (i w dodatku wyszczerzoną) gębą.

 

Przemysław Pieniążek

 

Michael Laimo

Głębia ciemności

Tłum. Wojciech Szypuła

Amber, 2009

Stron: 214

Cena: 27,80

 


W czasie deszczu Władcy się nudzą

 

okladka

Bądźmy szczerzy – nie tylko mopsy nudzą się czasem jak mopsy... czy coś w ten deseń. Nawet Władcom tego czy innego świata zdarzają się takie dni, lata czy wieki, kiedy każda sekunda wydaje się ciągnąć miesiącami. A wtedy do głowy przychodzą najróżniejsze pomysły, jeden mądrzejszy od drugiego. Ot, chociażby takie ratowanie świata przed zagładą i innymi nieprzyjemnościami rozmaitego autoramentu.

To właśnie nuda jest tym czynnikiem, który zapoczątkowuje serię rozmaitych zdarzeń składających się na fabułę „Praw i powinności”, debiutanckiej powieści Kariny Pjankowej. Pewien spragniony odmiany Władca, mając dość towarzystwa nadskakujących mu uczniów i poddanych, postanawia skorzystać z nadarzającej się okazji i wraz z drużyną śmiałków, przedstawicielami wszystkich ras, wyrusza „własną osobą”, by uratować świat przed zagładą. Chcąc ukryć przed towarzyszami podróży swą prawdziwą tożsamość, przybiera postać delikatnego, chudego jak szczapa i „ładniusiego” młodzieńca imieniem Raywen, nekromanty – a trzeba dodać, że nie jest to profesja, która wzbudza sympatię otoczenia, wręcz przeciwnie. Władca wie o tym doskonale. Dysponuje jednak nie tylko potężną mocą, nieznaną śmiertelnikom, lecz również orężem najstraszliwszym ze straszliwych – poczuciem humoru. Z upodobaniem zaczyna więc grać zadufanym w sobie śmiałkom na nerwach, co rusz udowadniając im, że nie wystarczą dobre chęci i puste deklaracje, by zostać prawdziwym bohaterem.

Karina Pjankowa najwyraźniej uznała, że jak kraść, to miliony, a jak spadać, to z wysokiego konia – i przedstawiła w krzywym zwierciadle klasyczne powieści fantasy, w których dzielna drużyna, złożona z przedstawicieli różnych ras, profesji i charakterów, rusza w świat, by coś odnaleźć/zanieść/wynieść/uratować/zniszczyć, a przy okazji ze zdumieniem odkryć, że do tej pory znienawidzony człowiek/elf/krasnolud/demon/nekromanta nie jest (aż) taki zły/głupi/tchórzliwy, jak się początkowo mogło wydawać. Za cel obrała m.in. „Władcę Pierścieni” – i choć kilka scen (na czele ze sceną na moście w starej kopalni) wyszło jej wybornie, trudno nazwać „Prawa i powinności” pastiszem przez duże P, o reszcie literek nie wspominając. To całkiem udana powieść humorystyczna, trochę zbyt rozwlekła, z wyrazistym głównym bohaterem (krótko i młodzieżowo mówiąc – Raywen rządzi!), mnóstwem naprawdę zabawnych scen i dość zaskakującym rozwiązaniem intrygi. Prawdziwa tożsamość Władcy, a także charakter grożącej światu zagłady aż do samego końca pozostają niewyjaśnione, co zdecydowanie należy zaliczyć autorce na jej korzyść. Niestety, „Prawa i powinności” mają też słabe strony. Przede wszystkim dość często daje o sobie znać młody wiek Kariny Pjankowej – wątek romansowy, rodem z powieści dla nastolatek, jest sztampowy do bólu, naiwny i przesłodzony, a pojawiające się niemal na każdym kroku i opatrzone zgrzytaniem zębów tudzież wywalaniem jęzora deklaracje, jak to jeden bohater nie znosi drugiego, bo tenże drugi to palant, głupek, matoł itd., najzwyczajniej w świecie wołają o pomstę do nieba. Z wielkich bohaterów, ponoć mistrzów w swym fachu, co rusz wychodzi banda szczeniaków, powarkujących na siebie wzajemnie. Nawet Raywen momentami przeistacza się w smarkacza, tracąc tym samym wiarygodność. To bodajże jedyna, choć dość poważna rysa na wizerunku Władcy. Te niedociągnięcia czy wręcz błędy można jednak autorce wybaczyć, biorąc pod uwagę jej wiek. „Prawa i powinności” napisała, mając zaledwie piętnaście lat, nic zatem dziwnego, że pewne wątki pachną „nastolęctwem” na kilometr. W tych okolicznościach powieść należy uznać za obiecujący debiut. Spostrzegawczość, dystans do świata i literatury oraz inteligentne, często zaskakujące poczucie humoru, jakimi Karina Pjankowa wykazała się w swojej pierwszej powieści, dają nadzieję, że jej następne książki będą jeszcze lepsze.

Póki co pozostaje mi tylko polecić „Prawa i powinności” wszystkim wielbicielom klasycznej fantastyki ukazanej w krzywym zwierciadle, którzy zdołają tu i ówdzie przymknąć krytyczne oko. Bo – mimo niedociągnięć – naprawdę warto.

 

Marta Kisiel

 

Karina Pjankowa

Prawa i powinności

Tłum. Ewa Skórska

Fabryka Słów, 2009

Stron: 531

Cena: 33,90

 


Fantastyczny botoks

 

okladka

Kiedyś, i to wcale nie tak dawno temu, starzy ludzie uznawani byli za wcielenie mądrości – narodu, plemienia, wioski, ogólnie pojętej społeczności. Oni stanowili o zasadach moralnych, do nich zwracano się o poradę, u nich szukano pomocy. Dzisiejszy świat boi się starości. Teraz nie ma ona nic wspólnego z wiedzą i mądrością. Teraz to znak nieuchronnego przemijania, którego współczesny człowiek, buńczucznie zapatrzony w piękno, młodość i wieczność, próbuje uniknąć na wszelkie możliwe sposoby.

Z jednej strony znajomo wygląda zatem świat „Przedksiężycowych” Anny Kańtoch, gdzie panuje kult ideału, a spotkanie starca często graniczy z niemożliwością. Tu przeżyć mogą tylko najdoskonalsi – pozostali, niespełniający pewnych nikomu właściwie nieznanych norm, zostają w tyle podczas Skoku. Co pewien czas Lunapolis i wybrani mieszkańcy przeskakują w przyszłość, za każdym razem zostawiając za sobą zniszczone budynki, tony śmieci i dorosłe beztalencia. Ostatecznym celem jest Przebudzenie, czas, na który czekają wszyscy, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę ono jest. Wiadomo tylko, że Przedksiężycowi kochają ludzi doskonałych i utalentowanych i że tylko tacy dostąpią zaszczytu Przebudzenia. Dlatego rodzice nie żałują grosza, żeby duszoinżynierowie stworzyli dla nich dzieci idealne – każdemu według zasobności portfela.

Czytelnik trafia do Lunapolis w momencie, gdy staje ono w obliczu czegoś niepokojącego i niepoznanego. Oto w jednym z miast przeszłości pojawia się przybysz z gwiazd, który zapewne w końcu namiesza w tym prawie idealnym świecie. Nie tylko on zresztą. Historia zna przypadki, że na upadek imperiów wpływały w takim samym stopniu czynniki zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Są bowiem ludzie, którzy, póki co nieśmiało, ośmielają się kwestionować działania Przedksiężycowych.

Anna Kańtoch stworzyła świat fascynujący i przerażający, spójny i oryginalny. Jej bohaterom daleko do sztampy. Ich czyny i wybory są w stałej zależności z konstrukcją świata, w jakim przyszło im żyć. Kieruje nimi głównie determinacja – chęć przeżycia jest silniejsza niż wszystko inne. Ci, którzy zostają w pięknym i nowym Lunapolis, zatracają się w szaleństwie radości, a na ulicach króluje hedonizm. Nie dość doskonali nieszczęśnicy w kolejnej starej wersji miasta walczą o przeżycie – ze sobą i z postępującym rozkładem. Szanse mają jednak marne. Wszyscy o tym wiedzą.

Każde społeczeństwo potrzebuje równowagi sił, aby się rozwijać. Kańtoch pokazuje, jak wygląda świat zdominowany przez jedną z nich – sztukę. To ona jest wykładnikiem życia wszystkich mieszkańców miasta. Ona jest wspólnym mianownikiem. To na jej podstawie określa się, kto ma talent – i nieważne, czy to śpiew, malarstwo, czy zbrodnia. Trudno mówić o rozwoju, gdy ludzie sterroryzowani są namacalną, a jednak niejasną groźbą przeminięcia i dążą tylko do tego, by się doskonalić w jednym kierunku. Jak wielkie musi być ich rozczarowanie, gdy jednak zostają z tyłu.

W Lunapolis jest to, co w Nowym Jorku, Kapsztadzie i Poznaniu – pęd za młodością, dążenie do genetycznej doskonałości, hedonizm mieszający się z determinacją przeżycia. Czy warto dążyć do zunifikowanej doskonałości? Przedksiężycowi nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Na szczęście, Anna Kańtoch także.

 

Ewa Hartman

 

Anna Kańtoch

Przedksiężycowi, tom I

Fabryka Słów, 2009

Stron: 430

Cena: 29,99

 


Intryga na skalę ko(s)miczną

 

okladka

Emocje po wydaniu na naszym skromnym ryneczku „Ślepowidzenia” powoli opadają, a tymczasem na horyzoncie już pojawił się autor, który redefiniuje motyw pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją. Waszkiewicz podchodzi do tematu w sposób nowatorski, a zarazem zaskakująco nam bliski; pokusiłbym się o stwierdzenie, że w sposób ludzki, czego o wspomnianym „Ślepowidzeniu” powiedzieć nie można. Otóż nie czarne obeliski ani krzakopodobne statki kosmiczne, tak naprawdę niebędące statkami, tylko czymś zgoła odmiennym, otóż nie grabieżcza inwazja ani kręgi w zbożu. Żeby spotkać kosmitów, wystarczy sobie zajarać odrobinę zioła. Fioletowego.

Uprzedzam naturalne w tych okolicznościach wątpliwości: a co jeśli jarający ma szmergla, względnie fioletowe ziele posiada właściwości halucynogenne? Że jest inaczej, potwierdza cała galeria twardo stąpających po ziemi postaci, plus dwa pieski (które, wedle wszelkich dostępnych mi informacji, nie ulegają wspólnie z ludźmi fantasmagoriom zbiorowym). A kogóż my w tej książce – zatytułowanej „Much i Dateria”, tak na marginesie – nie spotkamy! Są i bandyty niższej i wyższej kategorii, są biznesmeńczyki i politykierzy, są piękne kobiety i jest oczywiście nasz główny bohater, Władysław Dwójniak, człowiek o naturze kontemplacyjnej oraz mimowolny sprawca intrygi na skalę kosmiczną.

Cała heca rozpoczyna się za sprawą pewnego wędrownego mnicha, Ngangi, który jeżdżąc od jednego miejsca kultu do drugiego, przypadkiem natrafia na naszego bohatera i oferuje mu pomoc. W podzięce za wspólną podróż wręcza mu w chwili rozstania kopertę zawierającą trzy nasionka konopi, przy czym „jedno jakieś innawe, takie jakby fioletowe”. Nie namyślając się wiele, pan Władek sadzi owe nasionka i otacza je troską, dzięki czemu rosną bujne i zdrowe. Jak się zaś niebawem okazuje, skręciki z fioletowego ziela pozwalają Władkowi kontaktować się z siłą pozaziemską (czy może raczej: pozafraktalną) w osobie Kolesi. Kolesie to postać niecodzienna, tak jakby o wymiarze eschatologicznym, ponieważ jest ich wiele w jednym ciele czy raczej jest jeden w wielokrotnej świadomości. Nieważne. Ważne, że Kolesie obarcza naszego bohatera misją naprawy ludzkości, oferując w zamian obietnicę bogactwa much... duchowego, choć, jak się później okazuje – nie tylko.

Brzmi intrygująco? I do pewnego stopnia jest. Mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby nie pewien irytujący zabieg zastosowany przez Waszkiewicza. Zagłębiając się w powieść, można początkowo odnieść wrażenie, że zza jej kartek wyziera protekcjonalnie uśmiechnięta gęba autora, który tak na wszelki wypadek tylko udaje, że ma coś mądrego do przekazania. Bo wbrew pozorom „Much i Dateria” to nie do końca głupkowata powieść o gościu, który lubi przyjarać (i przypić, powiedzmy to uczciwie); gdzieś pomiędzy zabawnymi gagami, i to nawet z pewną regularnością, pojawiają się bowiem rzeczeni kosmici, którzy przybyli na Ziemię, do mieszkania pana Władzia, by nas, ludzi, czegoś nauczyć. I robią to w sposób, że się tak brzydko wyrażę, ambiwalentny – z jednej strony starają się, żeby było mądrze, a z drugiej, żeby idiotoodpornie. Ta idiotoodporność wydaje się momentami przesadzona – w końcu po książki sięgają ludzie zdolni składać literki, a zatem z natury rzeczy bardziej inteligentni od tych, co składać nie potrafią. Być może autor tak sobie pomyślał, żeby trafić do szerszego grona odbiorców. Że niby jednych podejdzie z tej strony, a drugich z przeciwnej. A być może wcale nie, tak sobie tylko gdybam. W każdym razie irytująca maniera upraszczania tego, czego chyba upraszczać nie należało, sprawia, że czytelnik – w mojej osobie – prześlizguje się z niesmakiem po tych partiach tekstu, którym być może należałoby poświęcić więcej uwagi.

Z czego wcale nie wynika, że „Much i Dateria” to książka zła. Wręcz przeciwnie! Zabawnych sytuacji znajdziemy w niej aż nadto, choć odnoszę wrażenie, że humor Waszkiewicza trafi bardziej do męskiego grona odbiorców – co oczywiście nie znaczy, że do kobiet nie trafi w ogóle. O ile te ostatnie nie obrażą się, że postaci żeńskie są w tej książce przedstawione dość... schematycznie. I przewidywalnie. Cóż, na dobrą sprawę stanowią one jedynie materię, z której autor tu i ówdzie lepi rubaszne dowcipy. Z postaciami męskimi sprawa przedstawia się zupełnie inaczej – właściwie wszystkie na swój sposób wzbudzają sympatię, ze szczególnym naciskiem na Władzia Dwójniaka. Biedny chłopaczyna w zasadzie wbrew własnej woli staje się głosicielem kosmicznych idei, przy okazji – również mimowolnie – wplątując się w intrygi wysoko postawionych oficjeli, których w gazetach wymienia się wyłącznie z inicjałów. Całość ma charakter wybitnie prześmiewczy, a diagnozy Waszkiewicza wydają się trafne – co jeszcze bardziej powinno nam jeżyć włos na głowie. Tak tak, to właśnie my, ludzie. Kto przeczyta, ten się dowie.

Podobać może się również język Waszkiewicza, wspaniale oddający charakter narratora. Nie należy tutaj liczyć na kwieciste porównania i wymyślne metafory – wręcz przeciwnie, Władek posługuje się językiem mocno kolokwialnym, tu i ówdzie przetykanym zabawnymi (i czytelnymi!) neologizmami. Jeśli ktoś nie jest językowym faszystą i lubi niezobowiązujące zabawy słowem, odnajdzie w tym sposobie prowadzenia opowieści sporo uroku, nadającego książce specyficzny, „lekkoduszny” charakter. Stylizacja Waszkiewicza jest od początku do końca prowadzona konsekwentnie, choć trzeba tu zaznaczyć, że prawdopodobnie nie przypadnie do gustu egzaltowanym piewcom polszczyzny czystej i bogatej oraz zdań bardzo wielokrotnie złożonych.

Niestety, rozczarowuje zakończenie. Pomimo że „Much i Dateria” ukazuje nasze najpowszedniejsze wady, książka wyraźnie zmierza do ciepłego i optymistycznego finału. Jaki on jest, tego zdradzić nie mogę – powiem tylko tyle, że Materia wyciąga po nas macki w chwilach, gdy się tego najmniej spodziewamy. I chyba wbrew intencji autora – w każdym razie zakończenie wydaje się mocno, mocno spłycone i jakby stojące w sprzeczności z kosmicznym przesłaniem kosmitów. Przesłaniem Ducha. Kto przeczyta, ten się dowie.

Podsumowując, „Much i Dateria” to mimo wszystko książka, po którą warto sięgnąć. Nie znajdziemy w niej nic odkrywczego, ale z drugiej strony – i to uważam za ogromny plus – moralizatorstwo Waszkiewicza nie ma w sobie nic z nachalności. Każdy z nas sam wybierze, po której stronie woli się opowiedzieć: Much... Ducha czy Materii. A jeśli nawet nie ma ochoty dokonywać trudnych moralnie wyborów, to z przyjemnością pośmieje się wraz z autorem z naszych przywar, umilając sobie czas w podróży lub w chłodne jesienne popołudnie. Och, więc jednak Waszkiewicz dopiął swego – odbijemy sobie na nim następnym razem.

 

Łukasz Małecki

 

Wiesław Waszkiewicz

Much i Dateria

SuperNOWA, 2009

Stron: 312

Cena: 29,90

 


< 10 >