Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (5)

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

 


Wampir twój wróg!

 

okladka

Wampiry, jakie są, każdy widzi. Przystojne, uprzejme, seksowne, delikatne, etc. Jak już rzucą się na urodziwą nastolatkę, to tylko po to, by ją romantycznie potrzymać za rączkę, za plecami mając zachodzące słońce. W kierunku takiego właśnie wizerunku ewoluuje obraz wampira na zachodzie. Duże zasługi w uczłowieczaniu długozębych mają dwie panie. Najpierw Anne Rice wypromowała swojego Lestata, a teraz triumfy wśród młodszych czytelniczek święci cykl pani Stephenie Meyer. Po jaką lekturę ma jednak sięgnąć czytelnik, który bardzo staroświecko uważa, że wampir to wróg i nie po drodze jest mu z tym nowym „imidżem”? Może to właśnie dobra okazja, żeby sięgnąć po lektury zza naszej wschodniej granicy.

O tym, że tematyka wampirza jest bardzo chwytliwa i dobrze się sprzedaje, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. W najsłynniejszym „patrolowym” cyklu Siergieja Łukjanienki także znajdziemy przedstawicieli tego gatunku, stojących po stronie zła – jednak próbujących w cywilizowany sposób wtopić się w społeczeństwo wielkiej Moskwy. Zupełnie inną drogę przedstawienia wampirów wybrał inny rosyjski pisarz – Oleg Diwow, który polskiemu czytelnikowi może być znany z dosyć oryginalnej space-opery „Najlepsza załoga słonecznego”.

Kiedy Andriejowi Łuzginowi, dziennikarzowi z Moskwy, rozsypało się małżeństwo i poukładane w miarę życie, nadszedł czas na zmiany. Andriej stwierdził, że to dobry czas na powrót do korzeni, małe wakacje w Zaszyszewie – malutkiej wiosce na rosyjskiej prowincji. Tam na naszego bohatera czeka domek po babci i wielu znajomych z lat młodości. Od razu pojawia się jednak mały problem. Autobus do Zaszyszewia skasowano już pół roku wcześniej, zaś żaden z taksówkarzy nie zgadza się na kurs, nawet za wysokie, jak na prowincję, wynagrodzenie. O przyczynach takiej postawy wypowiadać się nikt nie chce, za to pojawiają się pogłoski o znikających tu i ówdzie ludziach, o stadach bezpańskich psów terroryzujących przedmieścia. Nie przeraża to jednak Andrieja, próbuje on dalej i w końcu udaje mu się złapać okazję. Nie do samego Zaszyszewia, tylko do pobliskiego skrzyżowania, ale zawsze to dużo bliżej. Potem tylko dwadzieścia kilometrów przez las i już jest w rodzinnej osadzie. Tu zaś trafia w sam środek polowania, jakie miejscowi urządzili sobie na dziwnego zwierza, który szkody w gospodarstwach różne wyczynia.

Tymczasem w sąsiednim mieście panowie Zykow i Kotow zaczynają swoją brudną i niewdzięczną robotę. Słońce już wstało, więc można zabrać się za likwidację wampirzego stada, które ukryło się po upojnej nocy w porzuconych barakach na przedmieściu. A robota to nieprzyjemna i niebezpieczna. Trzeba każdego krwiopijcę wpisać do akt, pobrać odciski palców i dopiero wówczas można wstrzykiwać bezpośrednio w serce potwora roztwór soli srebra. Wampiry o tej porze nie mają siły się bronić, słońce odbiera im resztki sił. Jednak czasami w stadzie trafia się mistrz, istota bardziej doświadczona i niebezpieczna. I zdarza się też, że taki osobnik, mimo słońca królującego na niebie, znajdzie w sobie resztki energii i rozpocznie walkę z ludźmi likwidującymi jego grupę. A wynik takiego starcia nigdy nie jest przesądzony...

W taki właśnie sposób zaczynają się główne wątki w powieści „Nocny obserwator” Olega Diwowa. Książki, która podchodzi do problemu krwiopijców w sposób odbiegający trochę od „wampirzego głównego nurtu”. Zdecydowanie nie jest to książka dla nastolatek wpatrzonych w romantyczny świat stworzony przez Stephenie Meyer. Zbyt młodego czytelnika może nawet odstręczać zbytnim naturalizmem i brutalnością niektórych scen. No, chyba że mówimy o fanach popularnych gier komputerowych, w których krew leje się strumieniami.

Sama powieść może przyciągnąć językiem. Niepozbawionym wulgaryzmów, ale za to żywym i barwnym. Na uwagę zasługują też bohaterowie, zarówno ci pierwszo-, jak i drugoplanowi. Na kartach książki pojawia się cały korowód postaci, które posiadają swoją historię, motywy, wyróżniają się z tłumu; które można polubić lub wręcz przeciwnie. Dopełnieniem całości jest także sportretowana w ciekawy sposób rosyjska prowincja – schowana w środku lasu wieś i pobliskie miasto. Świat pokazany jest przekrojowo, czytelnik spotka więc na swej drodze pisarza, przedsiębiorcę, milicjantów, byłych pracowników upadłego przedsiębiorstwa państwowego i innych. Pozytywnie odebrałem też wielotorowy sposób prowadzenia narracji, dzięki któremu odkrywamy różne aspekty świata, w którym rozgrywa się bezpardonowa walka ludzi z wampirami. Z drugiej strony podczas lektury miałem czasami wrażenie pojawiającego się chaosu, zbaczania akcji w kierunkach, które nie służyły rozwojowi fabuły.

W ogólnej ocenie odebrałem „Nocnego obserwatora” pozytywnie. Myślę, że ta książka może się spodobać miłośnikom rosyjskiej fantastyki oraz tym, którzy cenią sobie szybką akcję, intrygi z pogranicza naszego i cudownego świata czy też niesztampowe podejście do mocno już wyeksploatowanego wampirzego tematu.

 

Jacek Falejczyk

 

Oleg Diwow

Nocny obserwator

Tłum. Eugeniusz Dębski

Fabryka Słów, 2009

Stron: 454

Cena: 33,90

 


Seks, toaleta, wampiry, więcej seksu. I Szekspir na doczepkę.

 

okladka okladka okladka

Wyobraźcie sobie głupią amerykańską komedię. Taką spod znaku „Strasznych filmów”, „Głupich i głupszych”, „Zemsty frajerów” itp. Z obowiązkową dawką dowcipów o seksie, z gagami spod znaku spłuczki klozetowej, jeszcze paroma dowcipami o seksie i – opcjonalnie – kilkoma naprawdę śmiesznymi żartami.

Takie właśnie są książki Christophera Moore’a. Może niektóre plasują się szczebelek wyżej niż poziom wymienianych tu filmów, ale tylko szczebelek. Autor bazuje głównie na humorze często nie najwyższych lotów i pokręconej akcji, którą popychają do przodu kolejne, w zamyśle komiczne, postaci.

Ta formuła świetnie się sprawdziła się w przypadku „Najgłupszego anioła” i – mniej śmiesznej, a przez to lepszej – „Brudnej roboty”. Niestety, lektura kolejnych książek tego autora wskazuje na to, że im dalej w las, tym żarty mniej śmieszne, a dziury trzeba łatać seksem. Najlepiej okraszonym takim dowcipem, który z wypiekami na uszach opowiadaliby sobie nastoletni chłopcy, ale w razie braku dowcipu sam seks też wystarczy.

W przypadku „Krwiopijców” czar Moore’a jeszcze trochę działa. Fabuła zaczyna się w dość prosty sposób – młoda dziewczyna w tajemniczych okolicznościach zostaje przemieniona w wampira. Stara się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji i nauczyć żyć w społeczeństwie na nowo, w czym ma jej pomóc przygruchany młodzieniec, natchniony niespełniony pisarz – którego zadaniem będzie działać w dzień. Potem następuje szereg dość pomysłowych komplikacji, okraszonych dowcipami, niekiedy wręcz nekrofilskimi. No i seksem. Czasem jeszcze jest zabawnie, ale chwilami zażenowanie tym, co się czyta, bierze górę.

Dalsze losy tej pary bohaterów możemy śledzić w „Ssij, mała, ssij”. Tę książkę ratuje tylko wprowadzenie do fabuły nieletniej emo-gotki Abby i oddanie części narracji w jej ręce. Przy fragmentach jej pamiętnika wyłam ze śmiechu, reszta powieści, niestety, była już niestrawna. Za dużo humoru sypialniano-toaletowego. A w zasadzie za mało humoru, za dużo sypialni i toalety. Jakby mało było tego, co wyprawiają bohaterowie, autor dokłada im jeszcze do towarzystwa zawodową prostytutkę z Las Vegas. Niebieską. Bo przecież, parafrazując cytat, „Każdy chciał kiedyś przelecieć smerfetkę”. Cóż, nigdy nie byłam dorastającym pryszczatym chłopcem, trudno mi więc ocenić właściwość użycia kwantyfikatora. Jako już dorosła, piegowata kobieta miałam ochotę syknąć: „Litości!”

Natomiast „Błazen” jest ostatecznym dowodem na to, że autor zstępuje po równi pochyłej. Gdybym miała streścić jednym zdaniem fabułę, napisałabym, że jest to książka o chędożeniu. Nie wiem, ile razy pada tam to słowo, ale podejrzewam, że jakiś rekord został pobity. Bohaterowie właściwie wyłącznie się chędożą wzajemnie we wszelkich możliwych konfiguracjach, niekiedy z podtekstem ponoć komicznym. W przerwach udają, że parodiują Szekspira. „Błazen” nie jest już prawie w ogóle śmieszny. Dokładnie dwa razy zdarzyło mi się uśmiechnąć, przez resztę książki w zasadzie wyłącznie się nudziłam. Do tego wyjątkowo marnie wypada zestawienie parodii Szekspira w wykonaniu Moore’a choćby z tym, co zrobił Pratchett w „Trzech wiedźmach” i „Panach i damach”. Zdaję sobie sprawę, że obu panów nie ma nawet co ze sobą porównywać, zbyt duża przepaść ich dzieli, ale przez to, że podczas lektury „Błazna” cały czas przed oczami miałam wersję Pratchetta, średniactwo, a wręcz miernota parodii Moore’a raziła mnie jeszcze bardziej.

Na trzy opisywane tu książki przeczytać z przyjemnością i uśmiechem dało się półtorej. To nie jest imponujący wynik, zwłaszcza że przecież Moore potrafi. Zdecydowanie. Udowodnił to w swoich pierwszych książkach, udowodnił to we fragmentach „Ssij, mała, ssij”. Niestety, reszta tej książki i dwie pozostałe w całości jest strawna chyba tylko dla jego zagorzałych wielbicieli i osobników o mentalności i poczuciu humoru okołogimnazjalnym (nie obrażając gimnazjalistów). Może jeszcze dla osób, które lubią czytać o seksie, pal licho, śmiesznym, ciekawym, sensownym, grunt, żeby się chędożyli.

 

Milena Wójtowicz

 

Christopher Moore

Krwiopijcy

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2008

Stron: 426

Cena: 35,00

 

Christopher Moore

Ssij, mała, ssij

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2008

Stron: 350

Cena: 35,00

 

Christopher Moore

Błazen

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2008

Stron: 398

Cena: 35,00

 


Niech mnie mrok pochłonie...

 

okladka okladka

Nie przepadam za klasyczną fantasy. Po wielu latach czytania fantastyki oraz literatury pięknej i popularnej w ogóle fantasy staram się omijać szerokim łukiem. Wychowana na Tolkienie (jeśli o ten konkretny gatunek fantastyki chodzi) boję się otworzyć książkę osadzoną w tejże konwencji, żeby nie dostać po twarzy kolejnym smukłym elfem i nie potknąć się o niskopienną ozdobę germańskiego trawnika, nieudolnie naśladujących swych tolkienowskich przodków. Męczą ograne schematy i pseudośredniowieczne światy, będące coraz to kolejnymi klonami klonów światów tworzonych u zarania gatunku. Pomimo swojego uprzedzenia do fantasy po „Malowanego Człowieka” Petera V. Bretta sięgnęłam jednak z dawna niedoświadczanym zainteresowaniem.

Dlaczego? Choćby dlatego, że autor nie spoliczkował mnie na wstępie do bólu nudnym i nieoryginalnym uniwersum, postarawszy się nieco w tej materii, skutkiem czego wykreowany na potrzeby powieści świat nie razi wtórnością, a czytelnik nie jest z tego powodu narażony na literacką czkawkę czy dojmujące uczucie deja vu. Dane nam jest więc przenieść się w rzeczywistość osadzoną po wielkim kataklizmie (Pogromie), gdzie zdziesiątkowana ludzkość zwykła tłoczyć się po ciasnych osadach, niezmiennie modląc się o świt. Modląc się tym goręcej, że nocami nadal trwa czystka, dokonywana na ludności szponami i kłami wypełzających z otchłani demonów. Jedyną ochronę przed owymi bestiami stanowią zaś starożytne runy obronne, bez których nędzne resztki populacji ludzi z pewnością przestałyby istnieć.

Tak oto prezentują się w ogólnym zarysie okoliczności fabuły. Sama opowieść skupia się na losach trójki bohaterów – Leeshy, Arlena i Rojera – którzy z podrostków czy wręcz dzieci pomału dorastają do swojego przeznaczenia. Tutaj odzywa się już pewien nieznośny schemat, gdyż przeznaczeniem owym ma być, jak zapewne nietrudno się domyślić, zbawienie udręczonego plagą demonów świata ode złego. Postacie są jednak wykreowane zaskakująco dobrze i mocno, bowiem autor zdołał obdarzyć każdego z głównych bohaterów dość wyraziście nakreśloną osobowością. Wprawdzie miejscami, jak mi się zdaje, zdarzało mu się zapominać, że nasza trójka dorasta – a więc i  świat przez nich postrzegany powinien przecież zmieniać się wprost proporcjonalnie do zdobytych doświadczeń, jak najbardziej traumatycznych – to nie burzy to pewnej elementarnej wiarygodności bohaterów.

O „Malowanym Człowieku” można z czystym sumieniem powiedzieć, że jak na swój gatunek jest to bardzo dobra książka. Utrzymana w mrocznych odcieniach baśń dla dorosłych (lub starszych dzieci, jak kto woli), z powodzeniem broni swojej pozycji w szeregu podobnych dzieł, jak i gatunku w ogóle. Nie będąc pozycją wybitnie nowatorską, udaje jej się jednakowoż tchnąć nieco świeżego powietrza do mocno zatęchłej już konwencji (przynajmniej jeśli mowa o klasycznym wydaniu fantasy), nie nużąc i nie obrażając zanadto czytelniczej wyobraźni. Historia ta posiada wszelkie cechy dobrej powieści przygodowej o wyeksponowanym motywie „od zera do bohatera” (w „Malowanym Człowieku” śledzimy bowiem losy wspomnianej trójki herosów, począwszy od ich dzieciństwa, a skończywszy w momencie, gdy ich ścieżki splatają się w jedną Drogę Bohatera). Całość pozbawiona jest zbędnego patosu i dość typowego dla gatunku zadęcia. Lektura idealnie nadaje się na leniwe, letnie wieczory; osobiście poddałam się jej z przyjemnością i... niech mnie mrok pochłonie – pozostaje tylko czekać, aż na księgarskich półkach pojawią się kolejne tomy.

 

Małgorzata Szymanek

 

Peter V. Brett

Malowany człowiek, t. I-II

Tłum. Marcin Mortka

Fabryka Słów, 2008

Stron: 504 (t. I), 313 (t. II)

Cena: 33,90 (t. I), 29,99 (t. II)

 


Non omnis moriar

 

okladka

Trzecia odsłona przygód niezależnego egzorcysty Feliksa Castora oferuje wszystko to, do czego Mike Carey zdążył już czytelnika przyzwyczaić: cynizm bohatera, narastający w obliczu kolejnych tarapatów, sprawną intrygę zaserwowaną dwutorowo i kolejną skromniutką porcję wyjaśnień zasad funkcjonowania świata przedstawionego – w tym kwestii kluczowej: tajemnicy masowego powrotu zmarłych na Ziemię. „Przebierańcy” nie dorównują wprawdzie „Mojemu własnemu diabłu” nastrojem i wyrafinowaniem w budowie intrygi, ale, z drugiej strony, zdecydowanie przebijają przeładowany akcją „Błędny krąg”.

Zaczyna się minorowo, bo od pogrzebu jednego z konfratrów Fixa, który na krótko przed śmiercią usiłował namówić Castora do współpracy. Ten jednak, mając w pamięci ich ostatni wspólny zawodowy epizod, w trakcie którego o mało nie przypłacił lekkomyślności współpracownika życiem, starannie zignorował serię jego natarczywych telefonów. Niedługo potem John odebrał sobie życie. Mimo że od lat chciał być pochowany obok swojej siostry, nagle okazuje się, że wydał nowe stanowcze dyspozycje w sprawie swojego ostatniego spoczynku. Żona nieboszczyka, przekonana, że nie był on już wówczas w pełni władz umysłowych, prosi Castora o pomoc w załatwieniu kwestii prawnych, a jemu jakoś trudno odmówić, częściowo z powodu poczucia winy. Zaczyna przy okazji interesować się naturą zlecenia, nad którym John pracował w chwili śmierci. Ciekawość nie pierwszy raz okazuje się początkiem poważnych kłopotów flecisty-samouka. A niełatwo ją zaspokoić, bo chaotyczne zapiski zmarłego piętrzą kolejne zagadki.

Równolegle do Fixa zgłasza się kobieta, której mąż został oskarżony o brutalny mord na tle homoseksualnym. Twierdzi, że ślady pozostawione na miejscu przestępstwa układają się we wzór charakterystyczny dla modus operandi Miriam Kyle – słynnej zabójczyni chicagowskiej mafii. Jest tylko jeden szkopuł – wspomniana artystka zbrodni nie żyje od kilkudziesięciu lat. Na podstawie telefonu od nieznajomego, wbrew jednoznacznym okolicznościom obciążającym jej męża odpowiedzialnością za potworną zbrodnię z premedytacją, żona lansuje wersję, według której sprawca został opętany przez ducha amerykańskiej zabójczyni. Pewne poszlaki wskazują, że to coś więcej niż czysta fantazja powstała z desperackiej potrzeby zaprzeczenia faktom. W tej sprawie londyńskiej policji pomagała dawna uczennica Castora – piękna i niebezpieczna Juliet – obecnie już samodzielnie praktykująca egzorcystka, jako potężny demon znająca piekielne moce jak nikt inny. Jednak i ona ma w tym przypadku wątpliwości, zgadza się więc towarzyszyć Feliksowi w nieoficjalnym dochodzeniu, które będzie wymagało wyprawy na amerykańską ziemię, do rodzinnego miasteczka Miriam Kyle...

Oba wątki oczywiście się splotą i to dosyć szybko, jednak, inaczej niż to miało miejsce w „Błędnym kręgu”, rozwiązanie zagadki nie zostanie przedwcześnie zdradzone – i całe szczęście. Tym razem Carey lepiej kontroluje kawałki układanki odsłaniane przed czytelnikiem. Mimo to ładne kilka razy pozwala sobie na niegodne klasycznego kryminału ułatwienia, na liście których korzystne zbiegi okoliczności stanowią najłagodniejsze wykroczenia. Zabiegi te mogą wywołać lekką irytację, ale nie psują ogólnej przyjemności płynącej z lektury, która, jak zwykle w przypadku tego cyklu, jest spora. Mniej może tym razem humoru, więcej refleksji i psychologii, co nieco także o psychopatologii i etiologii przestępczości. Może to zabrzmieć odstraszająco, spieszę zatem zapewnić, że i obowiązkowej dawki malowniczych i pełnych napięcia konfrontacji z dawniejszymi i zupełnie nowymi wrogami nie zabraknie. Dostajemy też najnowsze doniesienia o starych znajomych, choć ich dzieje zbytnio nie posuwają się naprzód – Pen wyrzuciła Feliksa na bruk po tym, jak w finale poprzedniej powieści nie zdecydował się podjąć ryzyka uwolnienia Asmodeusza – stosunki dawnych przyjaciół są więc obecnie bardzo napięte. Rafi Ditko wciąż tkwi w Zakładzie Stangera, choć grozi mu jeszcze gorszy los, jeśli dostanie się w ręce Jenny Mulbridge, nieposkromionej eksperymentatorki. Do gry wkraczają prawnicy, więc zanosi się na to, że pójdzie na ostre. Jasnym punktem tła jest nieoczekiwana pozytywna metamorfoza dość bezbarwnej we wcześniejszym tomie postaci Susan Book, która pięknie i stanowczo walczy o swoje nowo odkryte szczęście w lesbijskim związku z sukkubem. Teraz naprawdę można ją polubić.

I tylko trochę żal, że kolejny raz nie dowiadujemy się właściwie niczego, poza incydentalnymi półsłówkami wyrwanymi z kontekstu, o przyczynach powrotu umarłych – czy to przemilczenie wynika z chęci budowania napięcia, czy jednak z braku pomysłu na interesującą odpowiedź? Trudno jednoznacznie przesądzić, ale długo już tak lawirować się nie uda. Tymczasem musi wystarczyć to, co jest, czyli wcale niemało – porządna powieść rozrywkowa, od której bardzo trudno się oderwać przed dotarciem do końca.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Mike Carey

Przebierańcy

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2009

Stron: 452

Cena: 35,00

 


< 09 >