Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet (1)

<|<strona 03>|>

Bookiet (1)

 

 

Niedźwiedzie koszule i wilcze płaszcze

Każdy, kto choć trochę interesował się epoką wikingów, z pewnością spotkał się z pojęciem berserka, wojownika wpadającego w bitewny szał, który sprawia, że jego ciało staje się odporne na ciosy, a on sam zyskuje przymioty niedźwiedzia, wilka bądź dzika. Do tej pory historycy uznawali berserków za postaci na poły mityczne, mające na celu jedynie ubarwiać sagi – między innymi dlatego szaleni wojownicy nie mogli sobie znaleźć miejsca na kartach poważnych historycznych opracowań. Owszem, są historycznie udokumentowane wzmianki o tym, jak to dwunastu berserków Haralda Pięknowłosego wygrało morską bitwę w Hafrsfjordzie, czy też zapiski w sagach rodowych o pojedynkach z berserkami, ale to nie wystarczało, by niejako potwierdzić istnienie berserków (zwłaszcza że sagi spisywano ponad dwieście lat po tym, jak powstały). Nie będąc pewnym tematu, historycy sobie po prostu berserków i ulfhednarów odpuścili.

I kiedy już straciłem nadzieję na monografię o szalonych skandynawskich wojownikach, na rynku ukazała się książka Łukasza Malinowskiego. Natychmiast ją zakupiłem i przeczytałem jednym tchem. To było kilka cudnych dni – nie spodziewałem się tak dogłębnej analizy tematu we wszystkich możliwych jego aspektach. Malinowski zaczyna obszernym wstępem, w którym przedstawia różne ludy indoeuropejskie, pośród których można znaleźć wzmianki o szale bojowym – i okazuje się, że ów szał Indoeuropejczycy mają wrodzony! Iran, Grecja, Słowiańszczyzna, Dacja, Celtowie antyczni i irlandzcy oraz Germanie – wszyscy doświadczali berserksgangr. A to dopiero początek rewelacji związanych z berserkami. Według Malinowskiego, każdy szanujący się władca wikiński w swojej przybocznej drużynie (zwanej drott bądź hird) miał elitarny oddział złożony z dwunastu (prawie zawsze jest to właśnie tuzin) berserków, „walczących na dziobie”. Berserkowie ci składali przysięgę posłuszeństwa swemu wodzowi (słowo wówczas miało ogromne znaczenie), co pozwalało władcy kontrolować ich szał. Innym ciekawym spostrzeżeniem autora jest fakt bardzo silnego związku berserków z Odynem, który był ich bogiem – w trakcie czytania rozdziałów poświęconych temu zagadnieniu nieustannie nasuwała mi się analogia z zakonami rycerskim. I z głęboką wiarą w Odyna związany jest koniec berserków – chrześcijaństwo nie tolerowało starych bogów, a sam Odyn na kilkaset lat stał się synonimem diabła. Wraz z „wypędzeniem” Odyna „wypędzono” i berserków, wręcz wymazano z pamięci. Pozostał po nich jedynie zniekształcony cień. Równie intrygującym spojrzeniem na temat berserksgangr jest próba wyjaśnienia tego zjawiska przy pomocy chorób psychicznych i środków odurzających (słynny grzyb Amanita muscaria) – od czego ostatecznie autor się odżegnuje, jednoznacznie twierdząc, że wpadanie w szał wymagało jedynie ekstremalnego szkolenia (całkowite zezwierzęcenie, dobrowolna banicja, życie poza cywilizacją i pełna dehumanizacja poprzez utożsamianie się z drapieżnikami) wspartego alkoholem, tańcem i transem przez ów taniec wywołanym.

Wszystkie swoje nowe teorie Malinowski wspiera cytatami z sag, kronik historycznych i latopisów – większość jest w oryginale z tłumaczeniem. Podana na końcu obszerna bibliografia pozwala w bardziej szczegółowy sposób kontynuować poszukiwania prawdy o berserkach i ulfhednarach. Bezapelacyjnie książka, która powinna znaleźć się na półce każdego miłośnika epoki wikingów i wczesnego średniowiecza. Polecam!

 

Cleritus

Ocena: 4

 

Łukasz Malinowski

Berserkir i Ulfhednar w historii, mitach

i legendach

NOMOS, 2009

Stron: 222

Cena: 32,00

 

 

 

 



Kto ukradł zakończenie i dlaczego uszło mu to na sucho?

Ech, te notki z tylnej okładki, zwodnicze są i oszukliwe. Oczywiście, rozumiem, celem blurba, było nie było, jest czytelnika zachęcić, omamić i skusić, szczególnie w przypadku debiutu. Ale ja jestem zawiedziona! Lekko rozczarowana! Choć czasu spędzonego z książką w sumie nie żałuję. Rzecz w tym, że spodziewałam się czegoś więcej, a dostałam całkiem przyzwoity produkt. No właśnie. Produkt. Jak na debiut całkiem, całkiem, tylko czegoś mi tu brak.

Mowa o „Panach z Pitchfork” Kamila Grucy. Zaletami książki są niewątpliwie: solidne osadzenie akcji w konkretnym miejscu i czasie, a dokładnie w okresie wojny stuletniej, wybór odpowiednio charakterystycznych bohaterów oraz właściwej dla miejsca, czasu i gatunku fabuły, a także to, że Gruca wiedział, o czym pisze, i wiedział, jak wiedzę swą wpleść w treść powieści. Wprawdzie podczas lektury pierwszej sceny z opisów trąciło lekko łopatologią, ale później już takich odczuć nie miałam, więc była to raczej jednorazowa wpadka.

Jeśli chodzi o fabułę, to jest w niej wszystko, co potrzebne w przypadku książki „zbroi i miecza”. Mamy tu gorące uczucie, przypominające bieg z przeszkodami, rąbankę za rąbanką, po której następuje pogoń względnie ucieczka, poprzedzająca rąbankę, polityczne knowania i... rąbankę.

Znaczy, składniki jak trzeba tylko albo za mało to doprawione, albo za słabo podgrzane. Szkoda, że autor nie podszedł do sprawy jak do bigosu, który, co wszystkim wiadome, im dłużej i częściej podgrzewany, tym lepszy. Nieważne zresztą czemu, grunt, że potrawa letnia i jakby ciut niedosolona wyszła. I o to mam pretensje. Do autora i do wydawcy.

Jednak najgorsze jest to, że ktoś ukradł zakończenie. Wątki pourywane, niedomknięte, aj waj! Łapaj złodzieja! Policjaaa! No, chyba że to nie złodziej, tylko skleroza? Autor zapomniał, że jak się powiedziało „A”, to trzeba i resztę alfabetu wyrecytować, a wydawca, że warto poinformować czytelnika, iż ma do czynienia z tomem/częścią/księgą pierwszą? No, bo nie mówcie, że to dzieło skończone. Bilobil, panowie, bilobil.

Krótko i węzłowato: książka nie jest ani zła, ani dobra, ot, średniak. Można przeczytać bez bólu, szczególnie jeśli ktoś lubi takie klimaty, i mieć nadzieję, że ciąg dalszy przyniesie nam więcej i smaków, i emocji, czego wszystkim, zarówno autorowi. jak i czytelnikom, życzę.

 

Ebola

 

Ocena: 3+

 

Kamil Gruca

Panowie z Pitchfork

Rebis, 2009

Stron: 384

Cena: 33,90

 

 

 

 



Źle się dzieje w państwie szwedzkim

Przyznaję, tym, co mnie skłoniło do zakupu tych książek, była ich grubość. Dawała nadzieję na dłuższą lekturę, a ja potrzebowałam czegoś do pociągu, na długą podróż. Zakup okazał się strzałem w dziesiątkę, podróż minęła błyskawicznie, a ja zostałam fanką Stiega Larssona – niestety, autor zmarł jeszcze przed publikacją pierwszego tomu i trylogia „Millenium” stanowi całą jego literacką spuściznę.

Owo „Millenium” to niezależna gazeta, miesięcznik założony przez dojrzałych, doświadczonych dziennikarzy, chcących pracować po swojemu i na własny rachunek. Michael Blomkvist, jeden z dwójki głównych bohaterów kryminałów, jest jednym z jej wydawców i czołowym reporterem. Drugą połowę zespołu detektywów-amatorów stanowi młoda i pełna niespodzianek Lisbeth Salander. I, jakby patetycznie to nie zabrzmiało, ta dwójka, pracując częściej obok siebie niż razem, naprawia zło, jakie pleni się w państwie szwedzkim.

Tym złem, a zarazem głównym tematem przewijającym się przez obie książki, jest przemoc wobec kobiet. W obu przypadkach osią intrygi kryminalnej są przestępstwa popełnione na kobietach lub przeciw nim (w „Mężczyznach...” Blomkvist bada starą sprawę zaginięcia krewnej bogatego przemysłowca, w „Dziewczynce...” dziennikarze wpadają na trop siatki przestępczej handlującej żywym towarem). Ofiarą przemocy – fizycznej i systemowej – jest Lisbeth Salander. Przemoc zakrada się wszędzie, nawet na posterunek policji – gdzie jeden z funkcjonariuszy lży swoją koleżankę po fachu.

Jednocześnie autor (który w „Mężczyznach...” mottem każdej kolejnej części książki czyni informację o tym, ile procent szwedzkich kobiet padło ofiarą różnych rodzajów przemocy) przedstawia szwedzki aparat państwowy jako zupełnie nieradzący sobie z problemem. Państwo – co brzmi szokująco dla czytelników, którzy mieli okazję słyszeć o tym, jakim to rajem socjalno-równouprawnieniowym jest Szwecja – nie tylko nie jest zdolne zmierzyć się z problemem, jego mechanizmy wręcz pozwalają się wykorzystać do czynienia zła.

Nieudolni, choć stojący po „właściwej” stronie, są też policjanci. Nawet bardziej niż przewiduje stereotyp „przeszkadzających głównemu bohaterowi i nic sensownego nierobiących służb”. O policji z kryminałów Larssona trudno jednak powiedzieć, że przeszkadza – zbyt jest na to powolna. Gdy policjant wzdycha, mówiąc, że dwa tygodnie od morderstwa minęły, a oni jeszcze nie przeszukali biurka ofiary w pracy (a wszystko wskazywało na to, że tam należy szukać motywu, co jest jasne dla czytelnika, dla Blomkvista, ale nie dla policji) – dodając zaraz, że tego dnia już za późno, może jutro tam pójdą, to czytelnikowi naprawdę trudno jest się nie śmiać.

Przedstawienie policji jako gromady ludzi pełnych dobrych chęci, lecz niemal klinicznie nieudolnych, a państwa jako powolnego, poruszającego się na ślepo i łatwo dającego się wykorzystać ludziom posiadającym władzę mechanizmu, jest moim zdaniem podstawową słabością kryminału. Jednak podczas lektury ledwie zwraca się na to uwagę. Dopiero po odłożeniu książki nadchodzi refleksja typu „no dobrze, ale...”.

Zdecydowanie polecam te książki – wszystkim wielbicielom kryminałów, powieści sensacyjnych, ale też tym, którzy mieliby ochotę sięgnąć po wciąż trochę „egzotyczną” dla nas skandynawską literaturę. Larsson będzie idealny na początek.

I na koniec jedno zastrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby się zapoznać z recenzowanymi kryminałami – nie czytajcie notek na ostatniej stronie okładki. Zdradzają połowę fabuły książki.

 

Millenium Falcon

 

Ocena: 4+

 

Stieg Larsson

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Tłum. Beata Walczak-Larsson

Jacek Santorski & Co, 2008

Stron: 634

Cena: 39,90

 

Stieg Larsson

Dziewczynka, która igrała z ogniem

Tłum. Paulina Rosińska

Jacek Santorski & Co, 2009

Stron: 700

Cena: 44,90

 

Guzik z pętelką

Powiem krótko – odkąd w moje ręce trafiła niepozorna książeczka z czarnowłosą, uśmiechającą się przekornie dziewczynką na okładce, Neil Gaiman stał się dla mnie „Neilem Gaimanem, autorem »Koraliny«”. Ni mniej, ni więcej.

Tytułowa Koralina, szczęśliwa posiadaczka dość niecodziennego imienia, jest całkiem przeciętnym dzieckiem, które ma swoje małe, również przeciętne dziwactwa. Nie lubi wyszukanych potraw, jakie od czasu do czasu serwuje jej ojciec, za to chętnie myszkuje po starym domu, odkrywając jego tajemnice i zaprzyjaźniając się z sąsiadami, sympatycznymi ekscentrykami. I tak jak każde dziecko chce, by wiecznie zajęci czymś innym rodzice poświęcili jej chwilę czy dwie, zamiast ją zbywać albo wyznaczać „na odczepne” rozmaite zajęcia – takie jak liczenie drzwi. Ta z pozoru niewinna i pozbawiona znaczenia czynność zapoczątkowuje szereg niezwykłych i groźnych wydarzeń, w których główna rola przypada właśnie Koralinie. Dziewczynka odkrywa, że ostatnie spośród czternastu drzwi znajdujących się w domu, zazwyczaj zamknięte na klucz, prowadzą do... jej własnego domu – niby tego samego, a jednak innego, lepszego. Rzecz jasna, do czasu.

„Koralina” to historia dość krótka, pozbawiona wątków pobocznych czy niespodziewanych zakrętów fabuły, a mimo to zaskakująca. Prosty język, którym została opowiedziana, jest idealnie dopasowany do wieku głównej bohaterki i świetnie podkreśla atmosferę narastającej grozy. Nie ma tu rozbudowanych opisów, epatowania makabrą, bo i po co; Gaiman najpierw opisuje całkiem zwyczajne rzeczy i osoby, by potem ukazać ich odbicie w krzywym zwierciadle, uwypuklając pewne cechy, przeinaczając je, potęgując. To wystarczy. Po drugiej stronie tajemniczych drzwi autentyczny strach może budzić choćby zwykły guzik, pudełko czekoladek albo miła starsza pani. Nawet matka, w rzeczywistym świecie ciągle zbyt zajęta, by poświęcić czas córce, w świecie odbitym staje się żarłocznie zaborcza. Koralina, uwięziona za drzwiami, musi walczyć nie tylko o dalsze życie własne i swoich rodziców, ale również o dusze innych dzieci. Odkrywa jednak, że strach można przezwyciężyć, a przebiegłego potwora oszukać.

Choć napisana z myślą o nieco młodszych czytelnikach, „Koralina” z pewnością znajdzie również uznanie u czytelników starszych, dorosłych czy nawet już ciut zmurszałych. Mistrzostwo, bez dwóch zdań.

 

Harna

 

Ocena: 5

 

Neil Gaiman

Koralina

Przeł. Paulina Braiter

MAG, 2009

Stron: 181

Cena: 22,00

 




Legendy wczesnośredniowiecznego Pomorza

Nie pamiętam ze szkół, podstawowej i jeszcze wtedy ogólniaka, żeby na lekcjach historii kiedykolwiek wspomniano o chąśnikach bądź chąsie. Ba! Nie przypominam sobie również, żeby też za bardzo wspominano o wikingach – temu się jednak nie dziwię, gdyż właśnie dzięki postawie pomorskich Słowian, a później chąśników, zawdzięczamy to, że wikingowie z daleka omijali Wybrzeże Wendyjskie, więc i śladów ich bytności znajduje się u nas niewiele.

Kim byli chąśnicy i co to była chąsa? Chąśnicy to słowiański odpowiednik skandynawskich piratów – wikingów, a chąsa to określenie wyprawy łupieżczej zorganizowanej w co najmniej kilkanaście okrętów. Chąśnicy, rekrutujący się ze Słowian Zachodnich – Wolinian, Wieletów, Obodrzyców i Ranów, przejęli schedę po wikingach, których panowanie na Bałtyku i w cieśninach duńskich skończyło się wraz z klęską Haralda Hardarady w 1066 roku pod Stamford Bridge. Ponad sto lat trwało królowanie Słowian na zachodnim Bałtyku zakończone upadkiem Arkony, Troi Północy, w 1168 roku i pogromem słowiańskiej floty w 1184 roku. W tym czasie słowiańskie łodzie siały spustoszenie na duńskich, szwedzkich i saskich wybrzeżach, zdobywając między innymi Roskilde, Lubekę i Konungahelę.

Zaciekawiony historią ostatnich ośrodków pogańskich na Pomorzu, czyli Radogoszczą i Arkoną, sięgnąłem po książkę Wrzesława Mechły „Chąśnicy. Słowiańscy wikingowie”. Sięgnąłem i się zawiodłem, chociaż okładka wiele obiecywała. Już rzut oka na wydawcę i współpracujących z nim ludzi wiele wyjaśnił. Recenzenci: doktor Tadeusz Boszko (notabene, nigdzie nie znalazłem choćby notki o tym doktorze, bogowie raczą wiedzieć jakiego kierunku), inżynier Jan Mechło, ilustracje: Marta Garbaczewska, Radosław Mechło, korekta: Jadwiga Mechło. Książka ta to po prostu rodzinny, liczący około stu stron interes Mechłów – i nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby to był rzetelny interes. A to, niestety, częściowo zbiór domysłów autora wygłaszanych jako prawdy objawione (przykładowo, opis postaci Sigrydy Storrady, córki Mieszka I, prawdopodobnej Matki Królów Północy – nawet jej słowiańskiego imienia nie jesteśmy pewni – u Mechły jest wyraźnie powiedziane, że odziedziczyła je po swojej babce. Ciekawostką jest, że część historyków wywodzi słowiańskie imię Storrady – Świętosława – od tego, że tak miała na imię jej córka.). Owszem, jest tu sporo dat i faktów historycznych, ale to wszystko podane jest w „legendarnym” sosie, co sprawia, że książka, miast historyczną, staje się zbiorem opowieści z Pomorza, dość solidnie osadzonych w ramach czasowych. I jako taka powinna być traktowana – nie należy na niej budować swojej wiedzy, ale raczej odbierać jako luźny wstęp do głębszego zaznajomienia się z dziejami wczesnośredniowiecznego Pomorza Zachodniego. No i świetnie nadaje się do czytania pociechom do snu.

 

Cleritus

 

Ocena: 4

 

Wrzesław Mechło

Chąśnicy. Słowiańscy wikingowie

Zapol, 2005

Stron: 102

Cena: 21,00

 


< 03 >