Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 10>|>

Istnienie Świętego Mikołaja w kontekście bycia Wielkiego Brata

 

 

Gdy piszę te słowa, jest niedaleko do świąt. Już trzeba dopinać terminy wizyt, kupować ostatnie prezenty. Ależ oczywiście, że w okolicy tego czasu wraca problem istnienia Świętego Mikołaja. A więc robi się na przykład wyliczenia, które wskazują, że gdyby miał obsłużyć wszystkie dzieci na całym świecie, wówczas musiałby się poruszać z przyspieszeniami, których nie wytrzyma żadna konstrukcja z ziemskiej materii. Bo że nie widać, to dobrze, bo nie powinno być widać, to już dawno wyliczono. Tak zresztą jak dzięcioła, który stuka. Dzięcioł jest jak poltergeist, a pewnie nawet jest zwyczajnie poltergeistem.

Otóż, w tak zwanych czasach dość ciężko przebić się z banalną z pozoru prawdą, że zazwyczaj nie wiemy. Tak w ogóle nie wiemy. Budujemy sobie najróżniejsze teorie tłumaczące to i owo, ale to zupełnie normalna rzecz, że poziomem obracają się one wokół dyskusji o istnieniu Świętego Mikołaja. To, że nie wiemy, objawia się najmocniej wówczas, gdy się dzieje coś, co nie ma swej dobrze określonej tradycji, nie wydarzyło się najmniej z siedem razy wcześniej. Wówczas, ale tylko czasami, już wiemy.

W istocie, ta inteligentna ludzkość nabywa doświadczenia niczym stado bawołu. Samochód, czy jest groźny? No, pojawił się w polu widzenia, pogonimy, zobaczymy. Tak, Drogi Czytelniku, gonimy samochody, bo żują lub trują, dokładnie nie wiadomo. Żucie trawy prowadzi do metanu, metan ma ogromny potencjał cieplanotwórczy abo cóś, więc rogi w dół i do przodu. Własności różnych zjawisk i przedmiotów dochodzimy na podstawie bardzo prostych elementarnych doświadczeń. Sytuacja, gdy planujemy eksperymenty, te, które jak mi się zdają stoją w pewnej opozycji do leninowskiej praktyki, jest niezwykle rzadka. Jeszcze rzadziej cokolwiek wynika z tych eksperymentów.

Otóż dumanie nad zrozumieniem świata prowadzi do takich wniosków, że nawet wówczas, gdy wiedza jest dostępna, zgromadzona, sprawdzona i usystematyzowana, to sięganie do niej bywa czymś niezwykle rzadkim. Owo dumanie prowadzi też do podejrzeń, że na przykład jeśli chodzi o posiadanie wiedzy, to jest z pewnością nie lepiej niż u elektryka, a zapewne nawet gorzej. Sens owego twierdzenia może być zbyt zamazany, by obył się bez wyjaśnień. To mniej więcej tak, jeśli już wiesz, że coś wiesz, w szczególności kiedy kopie, to spodziewaj się, że inni wiedzą o tym samym tyle samo, a najpewniej mniej. Tak, jeśli jesteś elektrykiem, to spodziewaj się, że wiedza lekarza o tym, kiedy kopie prąd, nawet jeśli będzie to lekarz o specjalności ratunkowej, będzie gorsza. Owszem, można oczekiwać, że inżynier elektryk będzie wiedział więcej o kopaniu prądem od technika elektryka, ale to jest sytuacja, że technik jednak nie wiedział: być może zdawało mu się, że wie. Jeszcze nie trafił na taką sytuację, że objawiałaby się konieczność poprawki.

Wiedza ścisła ma właśnie taką dziwną własność, że nie jest wiedzą tajemną. Nie występują tam właściwie kolejne wtajemniczenia. Praktycznie na poziomie dawnej średniej szkoły można delikwentowi włożyć do głowy komplet informacji, co mianowicie powinien sobie poczytać, aby wiedzieć. Owszem, ta wiedza bywa opisowa, uproszczona, ale to, co najważniejsze, zawiera się zwykle w jednym zdaniu. „Wszystkie zjawiska w układach inercjalnych, w tym także elektromagnetyczne przebiegają tak samo”. To wystarczy do sformułowania szczególnej teorii względności.

Ścisłowcy chyba jednak najboleśniej odczuwają ograniczenia rozumu. No cóż, da się rozwiązać układ dwóch ciał, wszystko co więcej, to już przybliżone rozwiązania numeryczne. W mechanice kwantowej jest zaledwie kilka abstrakcyjnych, poza może atomem wodoru, analitycznie wyliczalnych problemów. Ścisłowcy chyba najczęściej są zmuszeni do tego, by się przyznawać do bezradności. A dlaczego? Bo muszą wykonywać eksperymenty weryfikujące ich gdybania. Wiedzą doskonale, że „wiem” kończy się bardzo szybko z bardzo prozaicznych powodów. Wystarczy niewielka komplikacja, by wychodziło, że może za albo przeciw. Mamy elegancki termin „złożoność obliczeniowa”, lecz jest także zwyczajna naiwność modeli, błędy pomiarów, całkiem pomylone pomiary, wreszcie oszustwa naukowe i chyba najbardziej niebezpieczne: naciągactwo. To ścisłowcy wiedzą, że bardzo często zjawisko jest „efektem aparaturowym”, że wnioski wyciągnięto na podstawie kilku zaledwie obserwacji, a bywa, że jednej incydentalnej i niedokończonej.

Takim dobrym przykładem mogą być dramatyczne zjawiska, o jakich trąbią ekolodzy. Warto sobie uzmysłowić, że ta bardzo pożyteczna w swoim czasie grupa ludzi powstrzymała ewidentne niszczenie środowiska człowieka. Był czas, gdy fabryki pracowały bez elektrofiltrów, gdy kwaśne deszcze powstające na skutek emisji tlenków siarki niszczyły lasy. Sęk w tym, że te bezpośrednie i mierzalne efekty zostały powstrzymane. Pozostały partie zielonych, które musiały sobie znaleźć nowe zajęcie, bo inaczej straciłyby sens istnienia. Z pomocą przyszły coraz precyzyjniejsze przyrządy pomiarowe. Pozwalają one mierzyć wahania wielkości, które do tej pory umykały naszej uwadze. Pomocna okazała się też banalnie rosnąca liczba wyników.

Dadzą się one interpretować tak albo inaczej. A to dzięki temu, że znajdują się w obszarze szumów. Z szumów: bawiłem się kiedyś takimi „cyfrowymi eksperymentami”, za pomocą odpowiedniego filtra da się wyciągnąć prawie wszystko. Przebieg przypadkowy, najlepiej szum biały, zawiera wszystkie składowe częstotliwości, da się rozebrać na sumę dowolnych przebiegów. Zawsze kawałek szumu ma jakąś „tendencję”, sygnał albo średni rośnie, albo maleje.

Zakładając odpowiedni sposób filtrowania, pokażemy stały nieuchronny na skutek ludzkiej działalności wzrost temperatury w XX wieku. Może być też tak, że wyciągniemy z tego szumu dwa, trzy incydenty klimatyczne, wzrost pomiędzy rokiem 1910 a 1940, potem szybki spadek trwający aż do lat siedemdziesiątych i ponowny wzrost w okolicy. Można tak, można tak...

Jeśli tu jest tak kiepsko, to Kochany Czytelniku, gdzie indziej lepiej nie może być. A zwłaszcza w obszarze tak zwanym humanistyczno-społecznym.

Osobliwą sprawą jest to, jak gwałtownie ludziska usiłują sobie wytłumaczyć zjawiska tamże zachodzące i jak bardzo chcą tym tłumaczeniom nadać możliwie najwyższą rangę, gdy chodzi o wiarygodność. Ilość owych pewników oraz ich charakter bynajmniej na co dzień nie dziwi, i to jest także pewna osobliwość. Metody uwiarygodniania są różne, ale ostatnio najczęściej obracają się wokół jakiegoś pseudopomiaru. Na przykład przeprowadzamy ankietę. Wychodzi z niej, że wiek inicjacji seksualnej obniża się. No cóż, historyczne obserwacje wskazują na coś dokładnie odwrotnego. Edyktami papieskimi podwyższano stopniowo dopuszczalny wiek wydania córki za mąż, najpierw było nie mniej niż dwanaście lat dla dziewczynek a czternaście dla chłopców. Wydanie edyktu było chyba celowe, prawda? Tymczasem od kiedy żyję, ów wiek inicjacji obniża się. Mogę spróbować podać powód: sposób przeprowadzenia ankiety, zmiany obyczajowe. Raczej trudno mi się spodziewać, aby na przykład w sześćdziesiątych latach ktoś wystartował z takimi pytaniami do dzieci w szkole podstawowej, bo groziłoby to konsekwencjami badaczowi. Aliści, zapewne nie musiał, bo ówczesnemu znawcy spraw społeczeństwa chodziło o udowodnienie, że jest gorzej niż było, a jego poprzednik miał jeszcze surowsze bariery obyczajowe do pokonania.

Nie, z pewnością nie chodziło nigdy o uzyskanie wiarygodnych danych. Ludzie zajmujący się trwającym gdzieś od początków państwa egipskiego upadkiem moralności nie potrafią takowych uzyskać, nie po to głoszą ów upadek, by wynikało z niego cokolwiek więcej ponad skupieniem na sobie uwagi.

Warto jednak zauważyć, że istnieje konsekwencja tego, że uzyskano „twarde dane liczbowe”: przekonanie, że są one „bardzo” prawdziwe. Tak, zmierzyliśmy to, moralność upada i błąd statystyczny badania wskazuje na to, że fakt ów, upadania owej moralności, jest pewniejszy nawet niż jakieś bzdurne i niezrozumiałe pomiary odległości Księżyca do Ziemi, wielkości atomów, elementarnego ładunku elektrycznego i tym podobnych bzdur, bez których człowiek współczesny przecież mógłby się obyć.

W ramach owego upadku zaobserwowano najpierw prostytucję u studentek, potem tak zwane galerianki. No cóż, seks zawsze się dobrze sprzedawał. Faceci, przynajmniej do czterdziestego piątego roku życia, jak się spotkają, uprawiają gawędy o d... Maryny. A potem zaczynają rozmowy, które ukrywają przed młodszymi, do których się nie przyznają: o śmierci. Przy czym nie chodzi o śmierć jako taką, literacką, bohaterską, z jakimkolwiek określeniem czy przymiotnikiem, ale taką prawdziwą z konsekwencjami w postaci rodziny kłócącej się o spadek, nieważne, kto coś dostanie, czy kto ma spłacać długi.

Po osiągnięciu pewnego wieku o d... Maryny gada się z przyzwyczajenia, a może dla podkreślenia swej żywotności, że niespokojne myśli o nadchodzącym końcu jeszcze nas nie nachodzą. No i aby nie psuć obecnym humoru.

Świat, w którym Maryna jest tematem centralnym, z różnych powodów jest obrazem świata łatwiejszego. Aliści, powiadam, pełnym mitów, erotycznych fantazji w postaci owych gimnazjalistek w efektownym otoczeniu handlowego centrum, dziarskich staruszków zachowujących wigor do późnych lat. Nieprawdziwym.

Złudzenie, że się coś rozumie, pryska zazwyczaj, gdy się coś zaczyna zmieniać. Sprawy nie chcą słuchać starannie budowanych schematów, wydarzenia wymykają się modelom budowanym na propagandowy użytek. Ot, stał się kryzys. Ludziska właściwie do dnia dzisiejszego zachodzą w głowę, co ich właściwie spotkało? Nieszczęścia zazwyczaj chodzą parami: przede wszystkim, nie chodzi o to, by zrozumieć, ale o to, by na ten czas zwalić na kogoś winę. W świecie, który, mam wrażenie, zaczyna odchodzić w przeszłość, zwalenie winy bywało na szereg sposobów korzystne. Warto zwrócić uwagę na to, że rzadko ludzie się zastanawiają nad tym, co doprowadziło do takiej sytuacji, natomiast koncentrują się na momencie wybuchu owego kryzysu.

Przyczyną kryzysów jak do tej pory zawsze była spekulacja. Scenariusz chyba z niewielkimi zmianami był taki sam od czasów pierwszej giełdy handlującej cebulkami tulipanów: zamiast towaru sprzedawano obiecanki. Obiecać można właściwie cokolwiek. Dowolnie dużo. Dowolnie cennych rzeczy... albo innych obiecanek. Kiedy, nie daj Panie Boziu, ktoś zechce sprawdzić, czy cokolwiek z tych obiecanek ma jakiś związek z rzeczywistością, następuje katastrofa. Wówczas trzeba sobie powiedzieć, że obiecanki, obiecanki, a głupiemu stolik. Mniej więcej tak, by wypośrodkować między parlamentarnością a prawdą.

Banalny fakt, że aby zapobiec takim nieszczęściom jak „czarny czwartek” czy niespodziewany upadek banków w 2008 roku, nie wolno dopuścić do spekulowania, że trzeba umieć produkować towary, by mieć te towary, dopuszczenie myśli, że bez pracy nie ma kołaczy, że niestety pomysły, że nie liczy się produkcja, czyli realna robota, a najważniejsza jest sprzedaż, czyli powiedzmy sobie szczerze, spekulacja, muszą się skończyć katastrofą, burzą starannie wyhodowany obraz świata. Oparty zresztą na obiektywnych badaniach, takich, jak owe ankiety dowodzące postępującego upadku moralności.

Wybacz, Czytelniku, że wkoło Macieju, gdzie tylko mogę powtarzam, ale zwyczajnie czuję się osobiście zagrożony, gdy ludzie zaczynają sobie tworzyć różne teorie, byle tylko nie pracować.

Diabli wiedzą, dlaczego uczeni, którzy właściwie przypadkiem wyperswadowali ludzkości Świętego Mikołaja, z takim uporem trzymają się teorii Wielkiego Brata.

Teoria ta jest obowiązująca. Niesie szereg wygodnych konsekwencji. Cokolwiek robimy, zwłaszcza jak coś nie wyjdzie, winni są ONI. Ktoś cały czas knuje, ktoś zbiera przeciw nam dane, haki, kartele zmawiają się, knują wspólnie. Nie pozwalają na osiągnięcie sukcesów, które przecież były w zasięgu ręki.

Tym niecnym celom musi służyć nieustanne obserwowanie nas przez wszędobylskie kamery, szpiegowanie naszych internetowych połączeń, archiwizowanie billingów, danych z kart kredytowych i diabli wiedzą, co jeszcze. Ależ tak: ONI wszystko o nas mogą wiedzieć!

Jest druga strona medalu: o ile tylko będziemy mieli dość danych, odkryjemy wszystkie spiski.

Rozumiemy rolę informacji we współczesnym świecie, co demonstrujemy za pomocą powiedzonka: „Kto ma informację, ten ma władzę”. Myślę, że dość dosłowne potraktowanie tego powiedzonka doprowadziło nasz dzielny PIS do zaprezentowania społeczeństwu programu komputerowego do wykrywania korupcji. Jak to napisał Mark Twain, spuśćmy zasłonę litościwego milczenia, gdyby ktoś chciał cokolwiek komentować.

Tak, byłoby miło rozumieć świat. Nieszczęścia z rozumieniem są rozmaite. Ścisłowiec, elektryk, inżynier czy ktoś tego pokroju potrafi wyliczyć najrozmaitsze przyczyny tego, że nie rozumiemy. To na przykład złudzenie, że coś widzimy, to że od samego początku szukamy nie tak czy owak rozumianej prawdy, tylko pretekstów do uzasadnienia swoich kłamstw albo znacznie częściej złudzeń. Poszukiwanie eksperymentalnej prawdy, czyli jakichś reguł, które odpowiadają nam, co zrobić, by stało się tak, jak przewidujemy, przypomina przebijanie się z maczetą przez dżunglę, pewnie czemuś takiemu to jest podobne. Ciągle się nadziewamy na jakieś przeszkody i musimy je pokonywać.

Bodaj jednym z najtrudniejszych problemów jest uchwycenie odpowiednich proporcji. Wydaje się, że coś jest decydujące, bo się od czasu do czasu objawia. Mamy efekt cieplarniany, bo bywają gorące lata. Mamy wrażenie, że proces wzrostu temperatury jest decydujący dla naszego klimatu. Mamy wrażenie, że seks jest najważniejszy w życiu. Przez jakiś czas tak się niektórym wydaje. My oczywiście jesteśmy prawie doskonali, ale ONI nami rządzą, przez to wszystko się nie udaje.

Tak, teoria manipulacji jest diablo wygodna, a, że coś takiego, jak manipulacja występuje, to cudownie się manipulacją świat tłumaczy.

Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu podatni na manipulację, trudno by jej w jakimś stopniu nie ulegać. Kluczowa sprawa jak bardzo. Niemal symbolem grzebania w naszych mózgach jest telewizja. Jak zwykle nie zgadzam się z Rafałem Ziemkiewiczem, to w tej sprawie muszę mu przyznać rację: wpływu tiwi na przykład na poglądy widzów, w tym mierzalne w wyborach poglądy polityczne. Pranie mózgów, jakiemu są poddawani przeciwnicy PIS-u, nie daje żadnych rezultatów. Twardy elektorat okazuje się być twardym. Nie reaguje na różne zdarzenia, które powinny zburzyć wiarę w wybranych polityków, nie reaguje na to, jak się je przedstawia, wyśmiewanie, załamywanie rąk niczego nie zmienia. Tiwi może sobie gadać, ile chce, ludziska głosują, jak im się podoba.

W tym wypadku Wielki Brat nie działa.

Nie szkodzi. Arcydzieło polskiej literatury „Umysł zniewolony” nadaje ton. Wypada czuć się zmanipulowanym. Wypada podawać przykłady niemożliwości przeciwstawienia się przemożnej mocy ONYCH. Wypada przedstawiać zagrożenia gromadzenia informacji. Bo to sfera intelektu.

Jakim cudem nie gryzą się ze sobą wyśmiewane przez jajogłowych teorie spiskowe z wiarą w Wielkiego Brata, nie bardzo rozumiem. Umiem natomiast wytłumaczyć, na czym polega to, że powieść o totalitaryzmie powinna być powieścią o duchowym zniewoleniu. Albowiem wielką literaturę obchodzą tylko duchowe cierpienia. Tylko takie są estetyczne. Ponadto interesujący proces przemiany bohatera. Orwell? Nie Sienkiewicz i Kmicic. Nie wiem, czy ktoś sobie jaja robił, opowiadając, że USA „Potop” przedstawiano jako powieść psychologiczną, aliści co fakt, to fakt, cięty bez łeb szablą Wołodyjowskiego i tak nasz zabijaka doszedł do wyżyn wiedzy, której niejeden bywalec Sejmu powinien mu zazdrościć. Nie, nie będę wyliczał etapów duchowej przemiany, które były przedmiotem upierdliwych wypracowań szkolnych. Aliści warto odnotować fakt, że filarem kompozycyjnym budującym napięcie jest tu pytanie, zali nasz bohater odnajdzie właściwą ścieżkę w życiu, li błądzić jeszcze będzie?

Trochę jestem złośliwy, lecz różne duże i małe dzieła będące parabolami ustrojów XX wieku wiszą właściwie na Kmicicu. W „Zamku” czy w „Procesie” Frantza Kafki odkryjemy bardzo podobny zabieg kompozycyjny: bohater stopniowo odkrywa mechanizmy rządzące światem. W istocie głupek powoli dochodzi do wiedzy autora i to jest owym najsmaczniejszym kąskiem. Powiedzmy sobie, że oczywiście, w literaturze pięknej decydują względy kompozycyjne, prawda i prawdopodobieństwo są tylko drogą okrasą, która w kulturalnej uczcie nie zawsze się mieści.

Udowodnienie, że z postępem technologii czy zwyczajnie z upływem czasu tracimy na osobistej wolności wydaje się zupełnie proste. Bo były czasy, że człowiek mógł uciec do sąsiedniej wsi i już był poza zasięgiem lokalnego satrapy. Jeszcze niedawno skuteczna była ucieczka za granicę. Jeszcze niedawno nie było kamer na ulicy, nikt nie kontrolował, co kto kupuje i gdzie, nie dawało się sprawdzać transferów pieniędzy. Informatyka spowodowała, że to właśnie stało się możliwe.

Można na masową skalę tworzyć profile psychologiczne niemal dowolnego człowieka na Ziemi, o ile mieszka on w którymś z wyżej rozwiniętych krajów. Wchodzi do Internetu, można śledzić jego zainteresowania, aktywność. W zasadzie racja. W zasadzie...

W zasadzie możemy dzięki już owym symbolicznym kamerom śledzić ludzi codziennie. W zasadzie obejmują one wszystkie bardziej uczęszczane miejsca. Wydaje się, że na przykład osoba poszukiwana może zostać dzięki tym kamerom i programom identyfikacji twarzy zidentyfikowana.

Urządzenia do inwigilacji stały się „paranoicznie zminiaturyzowane”. Czasami może to przypominać sen wariata. Podsłuch w obecnym wydaniu może tylko okresowo emitować sygnał. Odnalezienie go za pomocą klasycznych skanerów radiowych będzie bardzo trudne. Kamery mają rozmiary śrubki i wyglądają jak śrubki, przyciski, elementy żyrandola. W tym względzie minęliśmy się z fantazją twórców SF w podskokach.

Jakkolwiek inteligencji pierwszych podsłuchów chyba już nic nie przebije. W zależności od konstrukcji telefonów wystarczyła przekładka albo drobne podgięcie styków, by mikrofon nie wyłączał się po odłożeniu na widełki. Ponieważ to uszkodzenie zdarzało się samoistnie i zdarza do dnia dzisiejszego na przykład w domofonach, jego wykrycie było prawie niemożliwe. Aby stwierdzić, że to był podsłuch trzeba było albo dopaść kogoś, kto właśnie majstruje przy aparacie, albo znaleźć resztę maszynerii.

Współcześnie takie prawie bezinwazyjne podsłuchiwanie nie jest już możliwe. Co więcej banalna dostępność różnych aparatów do połączenia komplikuje inwigilację. Choćby przez nawał danych, jakie należałoby zanalizować. Kiedyś dzwoniły nieliczne osoby, dziś trudno znaleźć człowieka bez komórczaka. Niektórzy mają po dwa, trzy aparaty. Można bez kłopotu rejestrować rozmowę z dowolnego telefonu komórkowego, ale nie da się już z niego zrobić pluskwy. A do tego osoba, która cokolwiek chce ukryć, ma bardzo łatwy dostęp do innych aparatów i metod komunikacji. Odrobina inwencji i ewentualne służby będą miały diabelne problemy.

Z punktu widzenia człowieka, który miał jakiś styk z konspirą, to jest dokładnie odwrotnie: technologia komunikacji foruje wszelkiego rodzaju niekontrolowane działania. Bardzo prosty dowód, beznadziejna nieustanna walka z „piractwem” komputerowym. Beznadziejna, bo ludzie kopiują coraz więcej. O ile wzrosła ilość legalnego oprogramowania, to chyba tylko dzięki temu, że producenci zaczęli w zamian za kasę wydaną na licencje coś realnego dawać: na przykład uaktualnienia. Kolejny powód, to różne formy rozdawnictwa, zakupy firmowe, instytucjonalne, różne studenckie licencje.

Jeśli chodzi o kopie filmów, albumów, gier komputerowych, (powiedzmy sobie szczerze, kiepsko w tym temacie „się rozumiem”) to co jakiś czas następują kolejne kapitulacje. DRM przez już kilka raportów został uznany za martwą technologię.

Nie dosyć, że nie ma kontroli rozchodzenia się informacji na nośnikach, to Internet jest wykorzystywany w ogromnej skali do transmisji „nielegalnej” informacji.

Można próbować wytłumaczyć, dlaczego tak jest. W ogólności, to posiadanie informacji nie jest tożsame z trzymaniem w biurku dysku twardego o pojemności iluś terrabajtów. Trzeba mieć jakiś sposób na jej zanalizowanie i zrozumienie. Możemy na przykład obserwować strumień pakietów, ale trzeba by sprawdzić, co w nich siedzi. Gdy pakiety są szyfrowane, przy współczesnych algorytmach możemy sobie obserwować i obserwować. Niesymetryczny system szyfrowania powoduje, że dane są zrozumiałe tylko dla maszyny odbiorcy. Gdy ktoś się podepnie do sieci p2p i nie udostępnia jednocześnie pobieranych danych, wówczas nie ma sposobu sprawdzić, co zassał.

Podejrzewam, że najważniejszym i chyba jedynym powodem w przypadku „piracenia”, jest skala zjawiska. Zarówno liczbowa, jak i geograficzna. Jeśli do namierzenia jest kilka, kilkadziesiąt milionów maszyn wówczas... nie ma partii politycznej, która potrafiłaby przetrwać konsekwencje takiej operacji. Może poza partią piratów. Ale nie tylko problem z przegraną w wyborach. W rzeczywistości odzyskanie „naziemnych” danych z IP czasami tylko jest proste. W przypadku, gdy maszyna się znajduje w jakimś innym kraju, z dużym prawdopodobieństwem wnioskodawca zostanie „spuszczony na drzewo”. Z kilkudziesięciu milionów robią się pojedyncze przypadki i operacja traci jakikolwiek sens.

A tak na marginesie, „zgubienie” IP, jest dość elementarną umiejętnością crakera.

Geograficzna rozległość to wspomniane odmowy współpracy, odmienne prawo, zwyczajny brak możliwości działania na dany terytorium. Wreszcie „wrogie serwery”. Jak działa w praktyce namierzanie w sieci, tak mi się zdaje, można się było przekonać na przykładzie strony ReDWatch. Podobno działa do dziś. Owszem wsadzono zapewne autorów, urządzono im proces w końcu. Bo były wielkie pierepałki, jak miłująca wszelkie antyterrorystyczne działania stroną amerykańska, podaję za Gazetą Wyborczą, odmówiła w tej sprawie pomocy.

Jak widać, wcale nie trzeba państw rozbójniczych, krajów trzeciego świata, szemranych półlegalnych organizacji, jakiś hackarskich zabiegów. Wystarczy odrobina znajomości świata i pozamiatane. Można namawiać do zadźgania, bo ten czarny, lubi kolorowych, albo czerwony, generalnie, bo nie nasz. Państwo ze swoim prawem i społeczeństwo ze swoimi przekonaniami muszą się pogodzić, że tak wygląda technologia informatyczna. Jak ktoś się uprze, zawsze znajdzie sposób, aby pokazać swoje widzimisię.

Nie wiem, na ile za złośliwość losu należy uznać okoliczność, że słynne publikacje WikiLeaks opierają się na przeciekach z instytucji amerykańskich. Tak czy owak państwo, które wydaje się być awangardą stosowania wysokich technologii do kontrolowania obywateli, jako pierwsze dostało dość boleśnie po łapach od tych technologii.

Jak powiedział rozsądny polski urzędnik odpowiedzialny za tajemnice państwowe, nie ten jest niebezpieczny, kto publikuje. Niebezpieczny jest ten, kto wynosi informacje. Niebezpieczne w szerszym tego słowa znaczeniu jest istnienie dziury. Oczywiście, gdy istnieje na przykład finansowa zachęta, to przeciek staje się prawdopodobniejszy. Aliści problem, jak zdaje, w tym wypadku w technologii gromadzenia i przetwarzania informacji. Ta technologia, która w powszechnym przekonaniu pozwala na śledzenie za pomocą kart kredytowych, billingów telefonów, kamer na ulicach, która powinna zniewolić każdego, zmusić do myślenia wedle ONYCH, okazała się asymetrycznie niebezpieczna w drugą stronę. O wiele gorsze jest ujawnienie, co ambasador wielkiego kraju wygadywał, gdy myślał, że nikt go nie usłyszy, w stosunku do tego, co gada przeciętny cieć nawet po kompletnym pijaku. Jak już kilka razy pisałem, jest odwrotnie, czyli normalnie. Mamy nie Wielkiego Brata, ale faktyczną informacyjną wolność, tyle, że jeszcze nie bardzo wiemy, co z nią zrobić.

Bynajmniej nie mam jakiejś rewolucyjnej prawdy do zakomunikowania: po prostu nie rozumiemy tego świata. Sęk w tym jak bardzo. Sęk w tym, że wiele rzeczy, które wydają się „tak”, są po prostu zwyczajnie na odwrót. Dzieje się tak, że z różnych powodów tworzą się legendy, pasujące nam teorie. Bodaj najbardziej niepokojące jest to, że w ten nurt tworzenia wpisują się tak zwane intelektualne elity. Zamiast wyjaśniać – ściemniają, zamiast sprawdzać, jak jest, szukają pretekstów dla podparcia (bo nie potwierdzania) swoich teorii.

Do kanonu „intelektualnej ciemnoty” po mojemu należy i globalne ocieplenie, i seksualne molestowanie z galeriankami oraz innymi seksualnymi fantazjami starszych redaktorów i teoria Wielkiego Brata. Wyznawanie różnych ściem delikatnie frakcjonuje jajogłowego. Jeśli uważa, że przyczyną obecnego kryzysu była działalność banków, plasuje się w okolicy miłośników komunistów, jeśli uważa, że winna była komunistyczna działalność sponsorowania budowanie domów przez domniemanych Afroamerykanów najzacieklej kapitalistycznego rządu świata, to bliżej mu do młodych liberałów. Wszyscy lamentują nad utratą prywatności. Jeśli czyjaś gęba znajdzie się na zdjęciu, a autor tegoż wygra jakąś znaczną kasę na wystawie, wówczas ma jak w banku pozew, o ile tylko sam właściciel fizys się rozpoznał. Jeśli natomiast wielka firma weźmie czyjeś zdjęcie dla swoich celów, nie rozumiem, dlaczego mamy „zupełnie zwykłą” sprawę o prawa autorskie. Albowiem regułą jest to, że naruszanie prywatności, zwłaszcza za pomocą metod technologicznych jest znacznie groźniejsze od zwykłego ewidentnego rozboju wydawniczego.

Zapewne ze szkół wynieśliśmy przekonanie, że ludzkość dokonuje nieustannego postępu w poznawaniu świata. Nie ma co dyskutować, był czas, że świat zdawał się płaską miską, potem kulą, ale w centrum świata. Postęp fizyki, astronomii, chemii, biologii przyprawia o zawrót głowy.

Niestety, postęp technologii dostarcza nam nowych bytów, nowych, frapujących faktów do zrozumienia. Oto mamy tabelki z danymi temperatury od 1850 (może nawet wcześniej) roku i drapiemy się w główkę: coś znaczą? Oto mamy wyniki ankiet: aż człeka świerzbi tu i ówdzie, by uderzyć w dzwon kościelny na trwogę: córki się wam... Mamy banki, komputery, giełdy, samochody... Obawiam się, że sumaryczny obszar ciemnoty się powiększa. I cóż z tego że znamy elektryczny nabój elementarny (kiedyś tak to nazywali), kiedy nie rozumiem cio-to, bo w szkole fizykę obcięli. Wystarczy chwila dobrobytu, a zaczynamy wysnuwać teorie, że pracować nie trzeba, że umowa ubezpieczeniowa jest produktem... Bodaj najbardziej niepokojące w tym wszystkim jest to, że ci, którzy powinni zajmować się rozjaśnianiem, zajadle bronią choćby Wielkiego Brata. To, że jest on mniej więcej tak realny, jak Święty Mikołaj nikomu nie przeszkadza.

 


< 10 >