Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Ostatnia pokusa

 

 

Nie. Nie wzywaj doktora. To na nic...

Na nic cała wiedza i mądrość uczonych, na nic medykamenty, napary, okłady i zabiegi, modły, lamenty, prośby i błagania. Nic tu po wstawiennictwie świętych czy błogosławionych. Medycyna jak dotąd nie poznała lekarstwa, a resztki wiary niezbędnej do cudu także utraciłem i nie ma we mnie choćby jednego jej ziarna. Dlatego na nic nie mogę już liczyć.

Nie, nie wzywaj doktora. Tu w okolicy nie znajdziesz nikogo, kto choć odrobinę mógłby uśmierzyć mój ból.

Wiem i czuję to bardzo wyraźnie, że już jest stanowczo zbyt późno na jakiekolwiek działanie i na jakąkolwiek pomoc. Wszystko na nic. Siły mnie opuszczają, śmiertelne zmęczenie z wolna otula pierś, z trudem zaczynam oddychać. Chłód wdziera się do trzewi, odbiera czucie palców. Jedynie umysł stawia opór resztką woli i jasnością myśli chroni, bym całkowicie nie popadł w otępienie. W takiej chwili jest tylko jedno, co możesz uczynić. Odegnać lęk, co swym ciężarem pierś przydusza i wysłuchaniem uśmierzyć ból oraz żałość w ostatnich mych chwilach.

 

Zgadzasz się. Jednak się zgadzasz.

Zanim zacznę, muszę wyznać, że historia ta jedynie w małej części jest moją. W jakiej, umysł nie jest już w stanie ocenić, mimo iż od wydarzeń tych nawet dzień nie minął. Tak niewiele czasu upłynęło, a życie moje już w niczym nie przypomina tego, czym było przed wydarzeniami, które w tak zatrważającym tempie nad krawędź śmierci zagnały moje marzenia i plany.

Stojąc teraz nad grobem, u progu śmierci, wspominam te dni niedawne oraz te przeżyte w młodości. Stają one na nowo przed oczami, lecz niewiele już pamiętam. Sporo z tego, co było, wydaje się być jedynie snem, te zaś zdarzenia, których pamięć jeszcze kurzem nie przysypała, straciły swój wyraz i zagubiły dawny koloryt, emocje.

Lecz z perspektywy śmierci, w chwilach ostatecznych, sens i cel niezrozumiałych zdarzeń nie staje przed nami otworem. Nic się nie rozjaśnia. To, co było ukryte, nadal czai się pośród zakamarków myśli i z uporczywością domokrążcy kołacze do drzwi świadomości, lecz gdy otwierasz, znajdujesz tylko kolejne bramy, zasuwy i sztaby jeszcze szczelniej broniące drogi do poznania prawdy. Za tymi wszystkimi zaś drzwiami i furtkami skrywa się tajemnica.

Lecz mimo pokonywania kolejnych przeszkód, maski nie opadają, głębokie cienie wciąż skrywają prawdę, która nie chce wyleźć i ukazać kosmatej gęby, by ostatnim być może oddechem zaśmiać się jej w twarz, koszmarom duszy. Koszmarom, które tak nagle dopadły mnie i, na kolana powaliwszy, do grobu przygięły.

Wiem, w jakim położeniu obecnie się znalazłem i w pełni jestem świadom, iż każdy nowy strach jest teraz śmieszny i nicnieznaczący. Zaś przeszłe, nieodgadnione lęki gonią pośród myśli i przynoszą tylko rwący ból głowy. Tak podle, z głową pełną niejasności przychodzi mi odchodzić z tego świata.

Nie przeciągając, rozpocznę od tego, że dolegliwości, które w tak krótkim czasie doprowadziły mnie do obecnego stanu, pojawiły się nagle i zupełnie nieoczekiwanie. Postępując zaś w zastraszającym tempie, całkowicie opanowały ciało, owładnęły myślami oraz duszą. Lecz nawet gdy ciało odczuło brzemię rozwijającej się choroby, nie porzuciłem nadziei, której ogień podtrzymywała wola przetrwania, która dodawała mi sił. Trwało to dokładnie trzy godziny, lecz los mój już był przesądzony i wreszcie dopadło mnie zwątpienie i rezygnacja. Powodem tak straszliwej oceny zdrowia i całkowitego porzucenia resztek nadziei stała się moja dawna pasja – medycyna. Choć studiowałem ją lata temu i własnej praktyki nigdy nie zacząłem, to jednak dzięki niej bezbłędnie mogłem ocenić stan, w jaki popadłem.

To koniec, więc karmienie się złudną nadzieją jedynie mogłoby wzmóc rozczarowanie i żałość w chwili ostatecznej klęski, której jestem tak pewny jak wydarzeń ostatniej nocy.

Pozwól jednak, bym zaczął, może wbrew rozsądkowi, od końca.

 

Otóż wszystko skończyło się niedaleko stąd. Niecały dzień drogi na zachód, pośród wysokich i stromych, skalistych zboczy doliny zwanej Kobylańską. Wśród starych ścian gospody, usadowionej nieopodal dawno zapomnianego traktu wiodącego na Śląsk. Budynku, którego pamięć murów skrywa straszne wydarzenia.

 

Było tuż przed zmierzchem, gdy spomiędzy dzikiej gęstwiny lasu wyłoniła się przede mną bryła starej budowli. Szczególnej aurze fantastyczności, jaka panowała nie tylko nad samą gospodą, ale i całą okolicą, dodawała osobliwego czaru magia pory, o której się tam zjawiłem. Była to godzina, gdy szarawe, długie cienie zostają wchłaniane przez zapadający powoli mrok, a szelesty, szmery i wszelkie odgłosy ciemnego boru wydobywają i po stokroć potęgują pradawne lęki drzemiące w ludzkich trzewiach. Wieczór z wolna ustępował pod naporem nocy, a spośród zarośli, zapadlisk i rowów wypełzały strachy. Oślizgłym, lepkim cielskiem wśliznęły się na mój kark, by z zimnym oddechem towarzyszyć mi w tych godzinach. Był to magiczny czas, kiedy wartę świergoczących wróbli, pliszek i dzięciołów stukających miarowo przejęły pohukujące sowy i nietoperze, które szelestem swych błoniastych skrzydeł przecinały ciemności.

W takiej to godzinie po raz pierwszy ujrzałem budynek ten, stojący na niewielkim wzniesieniu, ukryty pośród stromych wąwozów i wąskich parowów. Zewsząd otoczony był czerniejącymi na tle gasnącego powoli krwiście czerwonego nieba dębami, jaworami oraz grabami o pniach przypominających luźno skręcone grube liny. Ścieżka, prowadząca niegdyś od traktu krętymi zakosami pośród rozlicznych stromizn i skalnych załomów, zniknęła dawno pod płaszczem natury. Szczelnie skrywający ją teraz dywan mchów i paproci sięgał wysoko ponad pęciny mojego wierzchowca.

Postępujące ciemności przeszkodziły w dokładniejszym oglądzie i bardziej precyzyjnej ocenie stanu, w jakim budynek się znajdował. Znałem go jednak dość dobrze z opowieści.

Drewniany, jedynie w dolnej części murowany, miał dość nietypową bryłę. Wystająca od frontu kwadratowa wieżyca była zwieńczona tarasem osłoniętym daszkiem z szarej dachówki. Gospoda swój charakter zatraciła jednak jakiś czas temu, gdy stała się domową siedzibą. Z tej to przyczyny większą część pomieszczeń przystosowano do wymogów z tym związanych. Te zaś jej fragmenty, które oparły się zorganizowanej naprędce adaptacji, trzy lokatorki z czasem same dopasowały do własnego gustu i smaku. Tym to sposobem niemożliwym stało się przysiąść na okrągłym taborecie przy długim, skropionym pienistym piwem szynkwasie. Mimo chęci nie dało się złożyć głowy na twardawym posłaniu najtańszych pokoi. Choć można było przysiąc, że jeszcze dzień wcześniej podawano pieczonego kapłona w cieście z koperkiem i sosem rodzynkowym, a cierpkie wino jabłkowe chłodząc mniej wymagające gardła skapywało po brodach na deski. Rzadki opar tytoniu uciekał szeroko otwartym oknem. Lata minęły i wiele dla zmiany wizerunku uczyniono, by ukryć tłuste plamy pod zalegającymi na podłodze dywanami i chodniczkami. Za wszelką cenę starano się odciąć od poprzednich powiązań.

Kilka lat później opuszczony budynek i pozostawiony sobie na wiele lat z wolna niszczał i marniał. Systematycznie nadgryzany zębem czasu powoli oddalił się od wyobrażenia jakiejkolwiek siedziby ludzkiej. Aż ponurym swym obliczem wtopił się w okoliczny nieprzyjazny krajobraz.

 

Zanurzyłem się we wnętrze starej budowli, zaniedbane i całkiem zapomniane, piętra pełne wilgoci i brudu, zatęchłe piwnice opuszczone nawet przez szczury. Całe nad wyraz skromne umeblowanie samotnie stojące w pokojach lub korytarzach przeżarte było próchnem. Ściany rozmiękłe od ciągłej wilgoci i cuchnące pleśnią, której lepki zapach niepodzielnie wszędzie panował. Odór przywierający do mebli, sprzętów, okien, strzępów dywanów ścielących podłogi, a z czasem zapewne, nawet i do mieszkańców tego ciemnego, ponurego siedliszcza, cieszącego się złą sławą. Jak również do tych, którzy dopiero dzień lub dwa wcześniej znaleźli się pośród jego ścian. Wilgotne, przesycone mieszaniną najdziwniejszych zapachów powietrze sennie roznosił wiatr wciskający się okiennymi szparami. Przepełnione dziwną aurą tajemniczości jeszcze bardziej tężało po zachodzie słońca, zaraz po tym, jak ostatnie fale ciepłych, letnich promieni odmalowały fantazyjne wzory, wpełzając do wnętrza pomiędzy zatrzaśniętymi okiennicami. Opar zgnilizny stając się niemal namacalnym osiadał delikatnie w zatęchłej gardzieli domostwa. Razem ze zmrokiem zapadała cisza z rzadka tylko przerywana przeciągłym pojękiwaniem jaworowych konarów poruszanych podmuchami chłodnego wiatru.

 

Zgodnie z tym co wcześniej postanowiłem i trzymając się owego planu spędziłem noc pośród ścian, gdzie każdy kąt przywoływał w pamięci słowa van der Essena. Wypowiadane głosem drżącym od przedśmiertnej gorączki i strachu doprowadzającego serce do takiego kołatania, że echem odbijało się w klatce piersiowej. Jego spocone dłonie kurczliwie ściskały płaszcz okrywający rozpalone konaniem ciało.

W każdym pokoju, na każdym stopniu spiralnie kręconych schodów, w sufitach oplątanych sieciami pajęczyn widziałem wspomnienia umierającego. Smutek, żałość samotności i krew...

W takim nastroju, pełen obaw, lecz jednocześnie z sercem pełnym nadziei przygotowywałem się do spoczynku. Pokój wybrałem najodpowiedniejszy i dający największe szanse, zgodnie z tym, co wynikało z historii Andre. Nieduży, na pierwszym piętrze, w części południowej z oknem na przeciwległe zbocze wąwozu. Gdybym wtedy choć w małej części był świadom jak zgubna w konsekwencjach okaże się ta noc, jak najszybciej oddaliłbym się z tego przeklętego miejsca. Jednak zbyt łasy na korzyści związane z pomyślnym rozwojem sytuacji postanowiłem dołożyć wszelkich starań i wiedzy, by cel obrany osiągnąć. W finale niestety stało się tak, że obok utraconych profitów otrzymałem również straszne przekleństwo. Rychła śmierć zawisła nade mną. Opatrzność zadrwiła ze mnie w okrutny sposób. Pierwszej i zarazem ostatniej nocy, którą przyszło mi spędzić pod przeklętym dachem – przepadłem.

 

Zanim opowiem, co takiego przyniosły tamte godziny nocne i jakich to zdarzeń byłem nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem, aby cel i okoliczności mego działania nakreślić i odpowiednio uzasadnić, naprzód naświetlić muszę wydarzenia, które doprowadziły mnie owego wieczora pod dach opuszczonej gospody.

 

Zacznę, iż Andre był ostatnim z gałęzi rodu van der Essenów, który ponad pół wieku temu przybył na Śląsk. Nie należeli oni ani do najstarszych, ani do najbardziej wpływowych, ani do najznamienitszych rodów spośród szlachty belgijskiej. Powodów tego stanu rzeczy, wiszących niczym cień wygłodniałego kruka nad kolejnymi pokoleniami, było kilka i każdy z nich w równej mierze sprawił, iż osiedlili się na Śląsku. Przywieźli ze sobą niewielkie oszczędności i służbę, odrywając się od związków z pozostałymi, ponoć wielce chciwymi krewniakami. Objęli nieduży majątek, który ojciec Andre nabył od pewnej wdowy, Niemki z pochodzenia, która to po śmierci męża szybko pragnęła wrócić do rodzinnego kraju. Odświeżył go i nadał mu nieco zachodniego stylu. W nim przyszli na świat i wychowali się trzej synowie, a pośród niż najmłodszy, Andre.

Ciągle widzę jego rozpalone ogniem ostatnich godzin życia źrenice, wpatrzone nieruchomo w ciemne, gwieździste niebo widoczne poprzez rzadką koronę lasu. Leżąc prawie bezwładnie na grubej warstwie opadłych liści i drobnych gałązek z głową opartą o zgrubiały korzeń opowiadał, wspominał, ale przede wszystkim na każdym kroku swej historii po trzykroć przestrzegał, zaklinał, błagał, a czasem groził. Teraz dopiero dostrzegam i rozumiem jak słuszne były to słowa. Lecz ja, chciwy i głupi, nie posłuchałem.

Nie ma potrzeby, by tutaj przytaczać jego całą opowieść, pełną okrucieństwa, grubiaństwa i pogardy wobec ludzi. I choć nie zastrzegał, bym wiedzę tę zachował jedynie dla siebie, to nie zostałem również upoważniony do rozpowszechniania tych wspomnień, czasem bardzo osobistych. Zwierzeń człowieka, który przytłoczony wizją rychłego spotkania z Bogiem otworzył się przede mną. Ponadto historia ta była zapewne daleka od suchej i obiektywnej relacji, zawierała jedynie wrażenia i odczucia mojego rozmówcy, nie miał zaś on wiedzy na temat odczuć osób, które również w tamtych dziwnych wydarzeniach brały udział, a zgoła odmienne mogły być ich oceny. Opowieść ta mogłaby oczernić ich dobre imię. Dlatego pominąwszy zarazem fragmenty, które nie rzuciłyby wiele światła na całą sytuację i okoliczności, powiem jedynie, że od początku młody van der Essen był wielce ruchliwym i wszędobylskim chłopcem. W całej okolicy nie znalazłaby się kryjówka, miejsce posiadłości lub ogrodu, których Andre by nie znał. Był też, jak sam określił, najbardziej dumnym członkiem rodziny. Do służby nie zwracał się inaczej, jak tylko w ojczystym języku swego ojca, a że mała grupa potrafiła się nim posługiwać, jedynie ich tolerował w swoim otoczeniu. Również z tego względu w wieku niespełna szesnastu lat został wysłany do szkoły oficerskiej. Zaskoczony decyzją ojca podjętą nagle, uniósł się dumą i postanowił ochłodzić rodzinne stosunki. Wysyłał zdawkowe odpowiedzi na liczne listy, pisane ręką matki lub rzadziej ojca. Załączał również oschłe pozdrowienia dla braci, a zwięzłość swych odpowiedzi tłumaczył licznymi zajęciami w akademii i niemalże całkowitym brakiem wolnego czasu. Twarde serce Andre nie drgnęło również na fakt nagłego ustania rodzinnej korespondencji. Tłumaczył to sobie oczywistą konsekwencją i następstwem własnych działań.

Tak minęły mu lata nauki w oderwaniu od domu i całkowitej niewiedzy na temat dramatycznych wydarzeń, jakie miały miejsce podczas jego nieobecności. Powrót okazał się ciosem potężnym, gdyż w miejscu rodzinnego dworku i zabudowań gospodarczych Andre znalazł jedynie ruinę oraz sterczące ku niebu czarne zgliszcza, które dawno zdążyły ostygnąć.

Dalsza część jest jedynie wątłą nicią domysłów, fragmentów historii zasłyszanych od wielu ludzi i powiązanych przez młodego oficera w jeden ciąg zdarzeń. Pełno w nim luk i niedomówień skłaniających do zatrzymania i dłuższej chwili zastanowienia nad ich racjonalnością. Pewne, czego się dowiedział po swym powrocie i co nie budzi żadnych wątpliwości jest to, że pewnej nocy zasnute ciężkimi chmurami niebo rozświetliła czerwieniejąca łuna pożaru. Tej nocy wszystkie budynki z diabelską pomocą jeden za drugim stanęły w płomieniach i żarem piekielnym zostały strawione nim pierwsze promienie słońca rozświetliły czubki okolicznych drzew. Siła i moc tych pożarów była tak potworna, że nikt z domowników ani ze służby nie zdołał się uratować. Łóżka stały się grobowcami dla śpiących nań ludzi. Nie znaleziono żadnego ciała, wszystko strawił ogień, a że stało się to w wigilię świętego Jana, kiedy to ciemne moce najsilniej oddziałują, to nikt z nieufnej, a do tego owładniętej strachem okolicznej ludności nie odważył się dłużej przebywać wśród pogorzeliska. Pozostawiono okolicę naturze, by mocą swą z czasem mogła oczyścić przeklęte miejsce. Kolejnym dość pewnym i nieprzysparzającym wątpliwości jest fakt, że to właśnie ta zatrważająca, masowa śmierć była przyczyną zerwania korespondencji, tym bardziej, że był to czas, który mniej więcej pokrywał się z tym, kiedy Andre otrzymał ostatni list.

W sytuacji, kiedy wszystkie nici mogące doprowadzić do wyjaśnienia okoliczności wybuchu pożaru zostały ucięte poprzez śmierć domowników jedynie, co zostało, to cofnąć się w poszukiwaniach w czasy poprzedzające to katastrofalne wydarzenie. A im bardziej Andre, dzięki szczątkowym informacjom, zagłębiał się w okoliczności wypadku i monotonnego życia, jakie wiodła jego rodzina, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że pożar tak niespotykanej mocy nie mógł być efektem zwykłego przypadku. Działania, jakie przedsięwziął do wyjaśnienia całej sprawy, naprowadziły go na całkiem nowy trop. On to w efekcie doprowadził go do starej gospody, pośród której ścian wydarzenia dla niego jak i później dla mnie stały się tak zgubne.

Udał się tam niezwłocznie, gdy jasnym okazało się, iż po tygodniach błądzenia na manowcach wreszcie trafił na miejsce, które mogło okazać się kluczowym w poznaniu prawdy.

Tydzień później znalazłem go na wpół żywego, na dnie głębokiej rozpadliny.

Gdy tylko skończył swoją opowieść, wydał ostatnie tchnienie, a ja, nie traciwszy czasu na pochowanie go, a jedynie przysypawszy ciało stosem zeschłych liści, które pokrywały strome zbocza i dno zapadliska, wskoczyłem na koń i prosto ruszyłem w opisane miejsce. W drodze odmówiłem jedynie szybką modlitwę i to bynajmniej nie za duszę biednego van der Essena i jego rodziny, lecz w podzięce za tak szczęśliwy zbieg okoliczności, który dobrze rokującą wizję rozpostarł przede mną. W myślach kołatały mi wszystkie szczegóły, które zdawało się były tak ważne, do opracowania odpowiedniej klasy planu dającego jak najpewniejsze powodzenie.

 

Za miejsce mojego nocnego czuwania wybrałem mały pokoik w południowej części gospody. Ten sam, który zajmowała Colette i ten sam, który w dużej części zajęty był przez masywną klatkę z niskimi drzwiczkami, osadzonymi na dwóch zawiasach, ustawionych przeciw sobie tak, by nie było możliwości podważenia i zdjęcia wiszącej nań kraty. Całość klatki wykonano z grubych prętów odlanych z dziwnej rudy o błyszczącej powierzchni. Klatka tworzyła zamknięty sześcian wpasowany w dwa, przeciwległe do drzwi wejściowych, narożniki pomieszczenia tak ciasno, jakby była tam wtopiona. Do ścian przylegała tak, że ledwo palce mieściły się pomiędzy prętami a starym tynkiem. Od górny i od dołu ograniczona sufitem i podłogą, a wewnątrz, wśród sterty szmat, połamanych i rozrzuconych mebli ledwo można było dostrzec podłogowe deski. Jedyne okno wyraźnie już wypaczone znajdowało się poza jej obrębem.

Szybko przetrząsnąłem śmierdzącą warstwę ścielącą wnętrze klatki, lecz nie natrafiłem na nic godnego uwagi, ot, masa podartych i zabrudzonych ubrań, grudki ziemi a wszystko otulone warstwą kurzu i unoszącym się ponad wszystkim duszącym oparem stęchlizny.

Posłanie swe ułożyłem tak, by po prawej mając drzwi wejściowe, a po lewej wielką klatkę z uchyloną lekko kratą, jednocześnie mieć pogląd na okno. Upewniwszy się zaś, iż ani drzwi pokoju, ani okno nie są zamknięte, ułożyłem się na posłaniu. Sztylet położyłem tuż niedaleko, z przezorności bardziej, wszak nie przypuszczałem, że zajdzie konieczność obrony. Ponadto w potyczce z siłami, z którymi spodziewałem się spotkać, broń biała ani żadna inna nie miałaby zastosowania. Położywszy się zatem, starałem się jak najdłużej nie zasnąć, lecz dokładnie rozeznać się w niesamowitych wydarzeniach, które, jak szczerze wierzyłem, miały nadejść tej nocy.

Wiatr huczał i świszczał za oknem, wciskając się do wnętrza, poruszał zasłonami, wywołując monotonny usypiający pogłos opuszczonego budynku. Świadomość pustki mroziła krew w żyłach i rozpraszała senność. Księżyc, wisząc nisko, tarczą pierwszej kwarty wychylał się co chwila zza chmur i rzucał poprzez okno srebrzyste smugi światła, których jasna wstęga powolutku wędrowała po zakurzonej podłodze.

Minęła pierwsza godzina, ale nadal żadne spodziewane przeze mnie wydarzenia nie miały miejsca. Szczelniej otuliłem się płaszczem. Nie wiem, ile czasu tak trwałem i jak długo udawało mi się opierać nieustępliwym falom senności, które za każdym razem powracały z coraz to większą mocą i uporczywie nękały zmęczone powieki, lecz ostatecznie osunąłem się w błogi stan snu.

 

Obudziłem się nagle, dosłyszawszy szuranie dochodzące gdzieś z dołu budynku. Prawdopodobnie z piwnic, gdyż dźwięk ten był głuchy i dobiegał jakby z wnętrza ziemi. Nie poruszyłem się, lecz czekałem w narastającym napięciu, podczas gdy odgłosy z wolna się zbliżały. Po kilku minutach przestały być odległym, niewyraźnym pogłosem, a stały się dość dobrze słyszalnym dźwiękiem miarowych, powolnych kroków. Była to jedna z tych chwil, kiedy czas pomiędzy jedynym a drugim uderzeniem serca wydłuża się do całych godzin, kiedy świat gwałtownie zwalnia w swym biegu, jakby delektował się zadawanymi tak mękami niecierpliwego oczekiwania. Czas prawie stanął w miejscu. Tak i ja znieruchomiały oczekiwałem spotkania, utkwiwszy wzrok w drzwiach wejściowych. Krew rozpływała się po ciele w takt dochodzących kroków, które teraz wywoływały żałobne jęki stopni schodów. I gdy brakowało już dosłownie paru chwil, bym ujrzał, jak przypuszczałem, oczekiwanego gościa, nagle wszystko ucichło. Martwa cisza przerywana jedynie monotonnym wyciem wiatru zapadła na dobre. Żołądek podszedł mi do samego gardła, serce prawie przestało pompować krew. Czyżby mój gość wyczuł moją obecność i uznał, że jest ona mu nieprzychylna? Myśli gorączkowo biegały, tworząc najróżniejsze wizje i kreując sceny będące skutkiem ewentualnych posunięć. Czekać czy rzucić się w pogoń za prawdopodobnie oddalającą się teraz cichuteńko postacią? Będąc w potrzasku niepewności, zacząłem sobie wyrzucać w myślach, iż tak prostej i oczywistej sytuacji w swym planie nie wziąłem pod uwagę. Czemuż głupi, mając godziny wolne do przemyśleń, nie rozważyłem tej okoliczności.

Decyzję, co w takiej sytuacji począć, musiałem podjąć szybko, lecz wciąż tkwiłem w miejscu, bijąc się z myślami, a czas uciekał, pędził teraz z szybkością huraganowego wiatru, a prędkość ta dodatkowo mąciła myśli. Ostatecznie jednak przeważywszy szalę zdecydowanie na jedną ze stron, już miałem się poderwać na równe nogi i gnać z całych sił za oddalającą się zdobyczą, gdy nagle gałka drgnęła, wolnym ruchem wykonała pełny obrót. Z przeciągłym skrzypnięciem drzwi wolno odchyliły się, a gdy po chwili całkiem się rozwarły, w progu pokoju ujrzałem zarys postaci. Stała w korytarzu wypełnionym ciemnością, jedynie wątłe światło księżyca wydobywało ze smolistej czerni kontury zgarbionej istoty. Drobnej, wychudzonej, wręcz chuderlawej sylwetki, która nienaturalnie zgięta wpół kiwała się przez moment. Po czym, wspierając się dłonią o framugę, przestąpiła próg. Przechodząc obok, przystanęła w pół kroku i zlustrowała mnie całego, by zaraz potem wolnym, miękkim krokiem bezszelestnie wejść do wnętrza klatki. Nie powstrzymałem się przed jęknięciem z przerażenia, gdyż przez ten moment, gdy była w blasku księżyca, mogłem w pełni dostrzec każdą deformację i potworną sylwetkę Colette van der Essen.

 

Z niejasnych i splątanych w zawiłą sieć lokalnych faktów, plotek i domysłów, które udało się Andre zebrać, dojść można do kilku głównych wniosków. Jednym z nich zdaje się być dość mocno ugruntowane uzasadnienie przyczyn, którymi kierował się stary van der Essen, nagle wysyłając syna do akademii. Drugim są okoliczności nabycia gospody, zaś trzecim i chyba nawet bardziej brzemiennym w skutki, gdyż dotknęły one nie tylko rodzinę van der Essenów, ale wszystkich domowników, jest niewyjaśniona sprawa strasznego pożaru.

Pierwszą z nich, w dużej mierze tłumaczy fakt, o którym w chwili wyjazdu młody Andre nie miał pojęcia. Mianowicie Frances Tarter, służąca i pokojówka w domu van der Essenów poza licznymi zewnętrznymi pamiątkami brutalności Andre oraz jego nieokiełznanej buty i pogardy nosiła w sobie również stokroć bardziej hańbiący owoc. Na karby tego faktu Andre zrzucał winę za nagłą decyzję wyjazdu, choć nie do końca mógł zrozumieć tak silny wpływ jednego bękarta. Niestety skonał, jak przypuszczam, bez świadomości, iż był uczestnikiem grzesznych, kazirodczych uciech. Otóż w opowieści swej Andre pośród służby, która razem z jego ojcem opuściła ojczyste granice wymieniał Barbarę Tarter, matkę Frances. Również dziwnym zdawał się mu odkryty fakt, iż ojciec, pozbywszy się go z domu, dokonał rzeczy niebywałej. Otóż zakupił niewielką gospodę ulokowaną jedynie dwie godziny drogi od posiadłości. Następnie sporym nakładem kosztów odświeżył i ulokował w nim nikogo innego jak ciężarną Frances z matką i jeszcze jedną posługaczką do pomocy. Zapewnił im tym sposobem skromne, ale spokojne życie wraz z utrzymaniem.

Z różnych relacji jasno wynika również, że stary van der Essen nie poprzestał na tym i najmniej raz w miesiącu odwiedzał dolinę ponoć żywo zainteresowany samopoczuciem i kondycją trzech kobiet. Kilka miesięcy później na świat przyszła dziewczynka, dano jej na imię Colette, lecz zgodnie z pogłoskami, od urodzenia była wielce wątłą i chorowitą istotą. Przez pierwsze dwa lata życia prawie nie opuszczała swego pokoju, co znacznie przyczyniło się do powstawania wybujałych opowieści, jakoby mała Colette miała być demonem czy nawet córką samego diabła.

Gdy lazła przez pokój, powłócząc nogami, sam miałem okazję przekonać się, iż w opowieściach ludzi tkwiło niejedno ziarno prawdy. Wątpię, by była demonem, choć nie można odmówić, iż podobne skojarzenia i w mojej głowie się zrodziły, gdy mlecznobiałym, mętnym wzrokiem wierciła mnie na wylot. Potem, wszedłszy do klatki, zrzuciła z siebie łachmany i położywszy się na kupie szmat, zwinęła w kłębek.

Przez cały czas obserwowałem ją bardzo uważnie, a sam fakt, że opowieść konającego Andre była prawdziwa, do tego stopnia wytrącił mnie z rezonu, iż zapomniałem o swoim planie działania. Dopiero gdy znieruchomiała, obrócona do mnie plecami tak, że nie mogłem widzieć jej twarzy, myśli moje powróciły na dawne tory. Niestety, prawdopodobnie zasnęła, gdyż nie reagowała na żadne z moich pytań wypowiadanych pierw szeptem, a gdy to nie przynosiło oczekiwanych rezultatów, już śmielszym nieco głosem. W takiej sytuacji pozostawało mi albo czekać, aż się obudzi, albo nie zważając na nic. przerwać sen Colette. Chwilę trwało, nim podjąwszy decyzję, wczołgałem się do wnętrza ohydnej klatki. Muszę przyznać, iż z perspektywy był to krok wielce nieostrożny, chciwość serca pchnęła mnie prosto w potrzask. Wysuszone usta, ślina jak kamienne grudy z bólem przełykana poprzez krtań uchwyconą uściskiem strachu. Z drugiej strony narastające mdłości szarpiące żołądkiem, którego skromna zawartość z każdą sekundą pełzła w górę ku wolności. Nie jestem w stanie znaleźć słów wiernie opisujących potworność deformacji małego ciałka. Przełamawszy odrazę do potwornej dziewczynki upstrzonej licznymi podskórnymi wyrostkami i zrogowaceniami, i położywszy mokrą, zimną dłoń na jej ramieniu, lekko potrząsnąłem.

 

Odzyskałem przytomność, bez mała dusząc się od smrodu. Księżyc nadal wędrował po nocnym niebie, ale teraz jego blask wpadał do pokoju pod całkowicie odmiennym kątem niż pamiętałem. Ile czasu minęło od chwili, gdy dotknąłem Colette, nie jestem w stanie ocenić. Nie pomagał w tym również ból spowalniający ruchy całego ciała. Leżałem na gołych prętach klatki, przez co całe ciało rwał nieznośny ból licznych odgnieceń. Przekopałem sterty gałganów, ale Colette nigdzie nie było. Pełen złości na swą naiwność i głupotę rzuciłem się do wyjścia, by jak najszybciej uwolnić się od przebywania wewnątrz potwornego więzienia. Ale dopadłszy kraty, nogi ugięły się pode mną jak dojrzałe zboże ścięte kosą. Ciało zwiotczało, a po chwili wstrząsnęły nim niekontrolowane drgawki. Krata była zamknięta. Ani drgnęła, gdy naparłszy z całych sił, pchałem i szarpałem zawzięcie, czując, jak z wolna oblewa mnie zimny pot, a strach wpełza do trzewi. Wyobraźnia zaczęła odmalowywać coraz to fantastyczniejsze wizje śmierci w smrodzie, wszechobecnej stęchliźnie i wilgoci. Widziałem swoje zwłoki wkręcone w pręty, wiszący na skręconej linie u sufitu szkielet i wiele innych możliwości, a im dłużej tak trwałem w otępieniu, tym okropniejsze i bardziej sugestywne wizje kreowała podświadomość.

Wreszcie pozbawiony sił i nadziei na ocalenie opadłem bezwładnie na podłogę. I nagle kątem oka złowiłem delikatny ruch pośród ciemności, jakie zalegały w kącie pomieszczenia tuż obok drzwi wejściowych. Zaskoczony, pełen nadziei i niepewności, utkwiłem wzrok w ciemności, za wszelką cenę starając się przebić ten czarny woal. Jakiś czas trwało, zanim z wyschniętego do granic gardła zdołałem rzucić w przestrzeń pytanie. Odpowiedziała mi cisza, w której jednak mógłbym przysiąc, pobrzmiewał szyderczy śmiech przewrotnego losu.

Przypomina mi to, jak głupi byłem, włażąc dobrowolnie w potrzask, który jak się zdawało, w ciągu kilku dni doprowadzi mnie do śmierci głodowej.

Upiorna cisza lżyła i naigrywała się z mojej własnej lekkomyślności, podczas gdy ja osuwałem się coraz to bardziej w stan bliski omdlenia. W stan otępienia zmysłów i ruchów, niemal delirycznych wizji przewalających przez głowę niczym galopujący tabun dzikich bestii. Z matni, oplatającej mój umysł siecią fantasmagorycznych obrazów z każdą chwilą coraz ciaśniej wyrwał mnie nagłym szarpnięciem niczym topielca ku powierzchni szmer wielce podobny do poprzedniego i wydobywający się dokładnie z tej samej ciemności wokół drzwi. Następnie wyłonił się z nich ciemny kontur postaci, która z wolna nabierała ludzkich kształtów, aż wreszcie, gdy stanęła w strudze księżycowego blasku, mogłem dojrzeć szczegóły. Lecz jedynym, co zdołałem zobaczyć, był gruby, czarny płaszcz skrywający całość postaci, ciemności kaptura narzuconego na głowę ukrywały twarz mego gościa. Podszedł bliżej, tak że mogłem słyszeć jego nierówny oddech. Stał przez chwilę, po czym dość energicznie obrócił się na pięcie i zniknął w korytarzu.

Krzyki, które wyrwały się z mojego gardła, bliższe były dzikim skowytom i wyciu niż ludzkim odgłosom. Szarpnąłem zimne kraty, zawyłem, jak jeszcze nigdy w życiu. Szał, w jaki wpadł mój umysł, graniczył z obłąkaniem. Opętany strachem zacząłem rzucać się po całej klatce, tak iż odór zalegających tam szmat unosił się do samego sufitu. Szaleństwo moje trwało długo, zbyt długo, bym mógł usłyszeń szmery, głosy, a następnie jeszcze bardziej potępieńczy wrzask dochodzący z kręconej klatki schodowej. Dopiero gdy krzyki te osiągnęły pułap rejestrów nieosiągalnych zwykłemu śmiertelnikowi, uspokoiłem się i, nastawiwszy ucha, wsłuchałem się w odgłosy walki i szarpaniny. Był to już jednak ostatni jej akt. Dane mi było jedynie usłyszeć mrożący krew w żyłach kobiecy krzyk, choć przypisanie to w mojej głowie odbyło się na zasadzie daleko idących domysłów. Krzyk urwał się nagle, a zaraz po tym rozległ się odgłos czegoś spadającego z nieokreślonej wysokości. Zaległa cisza na dobrych kilka minut, kiedy myślałem, że moje serce wyskoczy mi z trzewi, łamiąc przy tym wszystkie żebra. Następnie w drzwiach ukazała się znajoma sylwetka w płaszczu. Niepewnym krokiem przestąpiła próg, a zaraz za nim z głuchym łomotem padła na podłogę. Uderzenie o deski wyrwało z piersi ostatni dech i ciało znieruchomiało.

Już miałem ponownie osunąć się w przepaść rozpaczy, lecz w wyciągniętej dłoni dojrzałem nieduży szarawy kluczyk. Przełożyłem rękę poprzez kratę i wyciągnąwszy się jak długi, spróbowałem go dosięgnąć, wierząc bezgranicznie, iż oto szansa wydostania się z matni przyszła do mnie sama, a świadomość, że muszę ją wykorzystać, graniczyła z pewnością. Wreszcie, po wielu zabiegach i próbach, wolny stanąłem poza obrębem przeklętego więzienia. Jednym ruchem zwinąłem co cenniejsze swoje rzeczy i wypadłem z pomieszczenia. Wróciłem jedynie na moment. Odrzuciłem kaptur mojego wybawcy, jednak jego starcza twarz, zniekształcona śladami głębokich poparzeń, nikogo mi nie przypominała. Trochę wbrew sobie, niczym hiena przeszukałem odzienie, lecz nic poza małym notatnikiem w skórzanej oprawie nie zwróciło mojej uwagi. Odruchowo chwyciłem go i pędząc, jakby sam Belzebub postępował mi na pięty, zbiegłem krętymi schodami na sam dół. Wypadłem na zewnątrz. Jaśniejące powoli mroki świadczyły o tym, że brzask zbliżał się i jakaś odrobina otuchy i nadziei wlana w serce ukoiła nieco skołatane nerwy. Liście drzew i wysokie trawy lekko falowały w rytm chłodnych powiewów niosących ze sobą wilgotny zapach lasu. Drzwi gospody, które zostawiłem otwarte, skrzypnęły przeciągle na pożegnanie, a szarpnięte przeciągiem zatrzasnęły się i cały budynek zamilkł.

Mimo usilnych starań nie udało mi się odnaleźć wierzchowca, jedynie, co mi pozostało, to pieszo ruszyć w drogę. Krętą zarośniętą ścieżką prowadzącą do traktu ruszyłem pełen smutku i z poczuciem porażki. Ostatni raz rzuciłem wzrokiem za siebie. Posępny widok, teraz zwielokrotniony poprzez siłę wspomnień, wydawał mi się jeszcze straszniejszym i bardziej tajemniczym miejscem. Już zwracałem się we właściwą stronę, gdy na tarasie wieńczącym wieżyczkę dostrzegłem ruch zgarbionej postaci, odzianej w stare łachmany poruszane tym samym chłodnym wietrzykiem. Demon zniknął po chwili we wnętrznościach gospody, a ja nie zastanawiając się dłużej, gnany strachem, raźno ruszyłem w swoim kierunku w nadziei, że straszna Colette nie ruszy w pościg.

Oddalałem się coraz bardziej i coraz swobodniejszą piersią oddychałem, coraz jaśniejsze stawały się moje myśli, jednak ciężar wydarzeń ostatniej nocy nie zelżał. Około południa nagłe osłabienie dopadło moje ciało, brzemię po raz pierwszy dało o sobie znać poza przeklętymi ścianami gospody. Usiadłem, ażeby odpocząć, po czym wydobyłem skórzany notatnik i szybko przekartkowałem. Z zapisków prowadzonych w znacznej części w nieznanym mi języku niewiele mogłem zrozumieć. Jednak krótkie fragmenty spisane łaciną pozwoliły mi w chyba dość wiernym rozszyfrowaniu kilku wątków historii. Wynikało z nich niezbicie, iż rudę na klatkę Colette zamówiono w jednej ze śląskich kopalń niedaleko Kletna. Wiadomość ta trwogą wypełniła moje serce, gdyż od pewnego czasu głośnym się stało, jakoby owa ruda, dziwacznymi swymi właściwościami doprowadzała do licznych chorób, deformacji, a nawet śmierci kilkorga osób, które miały z nią kontakt. Mówiono, że diabelska moc wręcz z niej promieniuje. I te właśnie popromienne dolegliwości ściągnęły na nią tak złą sławę, która w licznych opowiadaniach i relacjach urosła nawet do miana klątwy. Spośród innych zapisków, w których często przewijało się imię Colette, wyłowiłem informację, iż ojcem jej matki, a tym samym dziadkiem małego demona był sam stary van der Essen, i że wstrząśnięty odrazą kazirodczego związku swych dzieci, postanowił wysłać Andre jak najdalej. Ohyda odkrytych faktów na powrót wzmogła we mnie mdłości. Wmawiałem sobie, że to głód jest powodem moich dolegliwości i tak nagłego osłabienia, jednak objawy ciała coraz bardziej mąciły spokój, a spotęgowane nowymi faktami doprowadziły mnie do pewności. Wiedziałem, że to nie głód. Diagnoza potwierdziła się kilka minut później, a fala gorąca była pierwszym zwiastunem stanu, w jaki popadłem. Zwróciłem wszystko, co wczorajszego dnia zjadłem, a całość upstrzona była krwawą i ropną wydzieliną. Całkowicie opadłem z sił, wiara we mnie umarła.

Leżałem tutaj, aż po kilku godzinach ty się zjawiasz i choć bliskie jest moje odejście z tego świata, wysłuchaniem sprowadzasz słodki balsam ukojenia w ostatnich godzinach życia. Lecz mimo iż w historii swej celowo przemilczałem pobudki, które mną kierowały, to lękam się tego, co zaczynam dostrzegać w twoich oczach. Ten sam żar, który mnie ogarnął po wysłuchaniu historii Andre. Zaklinam cię jednak na wszystko, w co tylko wierzysz, porzuć płonne nadzieje, zapomnij, co do twych uszu dotarło i odrzuć podszepty złego. Tą kartą tylko zgubę swą możesz ugrać. Nie pozwól, by moja śmierć stała się początkiem i twojej. Opamiętaj się! I nie jedź tamm...

 


< 21 >